Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych
Tekst jest częścią cyklu "To nie była zwykła śmierć", w ramach którego opisujemy głośne śledztwa sprzed lat.
****
Poniedziałek, 6 lutego 2006 r. Rybnik. Trwają właśnie zimowe ferie.
8-letni Mateusz Domaradzki ok. godz. 14 wychodzi z domu i idzie na pobliską górkę, tzw. "deptę", by pojeździć na plastikowej desce.
Jest zimno, chłopiec ma na sobie dwie pary spodni, czarne kozaki, kurtkę.
Mateusz ginie bez śladu. Dosłownie zapada się pod ziemię.
Mateusz Domaradzki, 2006 r. Fot. Marcin Tomalka / Agencja Wyborcza.pl
Po południu alarm wszczyna matka chłopca, Barbara. Zawiadamia policję.
Barbara, matka Mateusza: Jeszcze było jasno, na górce nie było żadnych dzieci. Już mnie wtedy taki lęk ogarnął. Wołałam "Mateuszek", ale jakaś taka martwa cisza była. Jeszcze szukałam go potem na lodowisku, na świetlicy, nigdzie go nie było. Nigdy tak wcześniej nie było, żebym szukała Mateusza tak wcześnie, ale jakoś w ten dzień miałam złe przeczucia. Jakoś coraz bardziej się bałam.
Członkowie rodziny, znajomi Mateusza, funkcjonariusze rozpoczynają poszukiwania. Sprawdzane są przystanki autobusowe, nocne sklepy, recepcje hoteli, noclegownia, kawiarnie, markety.
Jeszcze przed północą do akcji wkracza pies tropiący. Temperatura -18 stopni, zmrożony śnieg. Pies nie podejmuje śladu.
Więcej treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>>
Matka chłopca: Wszystko żeśmy obeszli. Dzieci z nami szukały, ludzie się dołączyli. Byliśmy i na górce, i za torami, ale nigdzie Mateusza nie było. Nikt go nie widział. (...) Ja nie wiem, o której wróciłam do domu, chyba była gdzieś trzecia w nocy, jak mnie odwieźli policjanci.
Poszukiwania prowadzone są też kolejnego dnia. Dworce, restauracje typu fast-food, stacje paliw, piwnice, strychy, nabrzeże rzeki Ruda, torowisko kolejowe, łąki, tereny leśne, pustostany, szpitale. Rozmowy z dziesiątkami osób, kierowcami autobusów, kierownikami pociągów. Wciąż nic.
We wtorek o godz. 7 rano rodzice Mateusza składają na komendzie oficjalne zawiadomienie o zaginięciu syna.
Wzrost: 120 cm. Włosy krótkie, ciemny blond. Twarz podłużna, czoło niskie, oczy brązowe, mały, wąski nos, uszy średnie, przylegające, po lewej stronie górnej szczęki brak "trójki". Blizna po zabiegu laryngologicznym na czubku nosa.
Posterunkowy w rubryce "zamiłowania, upodobania" wpisuje: "posiadał zdolności artystyczne, należał do świetlicy opiekuńczej w kole tanecznym".
Matka Mateusza zajmuje się domem, ojciec pracuje jako operator koparki. Oprócz chłopca wychowują jeszcze trójkę dzieci. Ojciec zeznaje, że w trakcie ferii Mateusz z własnej woli wstawał o 5.30 rano i przygotowywał tacie kanapki i kawę do pracy.
Jan, ojciec Mateusza: W naszym domu panuje taki zwyczaj, że każde dziecko przed wyjściem z domu zapyta się, czy może gdzieś wyjść, powie, gdzie chce wychodzić i na jak długo. Dzieci stosują się do tych naszych pozwoleń.
Barbara: Mateusz jest dzieckiem raczej spokojnym, w szkole nie ma z nim problemów wychowawczych, na początku tego roku szkolnego miał trudności z nauką, ale na półrocze była znaczna poprawa.
Wychowawczyni chłopca zeznaje, że rzeczywiście miał problemy w szkole, nie potrafił się skupić, często nie odrabiał zadań, zapomniał o szkolnych przyborach. Nigdy natomiast nie skarżył się jej na żadne problemy w domu. Według niej Mateusz miał w rodzinie oparcie.
Nigdy wcześniej nie zdarzyło się też, by Mateusz nie wrócił na noc. Tylko kilka miesięcy temu pojawił się w domu późno, ok. godz. 21, bo poszedł odwiedzić kolegów.
We wtorek wieczorem do policji trafia informacja, że Mateusz wraz z dwoma kolegami w dniu zaginięcia miał kupować w sklepie w dzielnicy Piaski napoje. Rzeczywiście, ok. godz. 13.30-14 stał z kolegami przed wejściem, poszli wtedy do parku. Ta informacja niewiele wnosi, bo Mateusz wrócił wtedy jeszcze na chwilę do domu.
Mieszkaniec Rybnika, który zna Mateusza z widzenia, zeznaje, że ok. godz. 16.50-17.30 widział chłopca idącego samotnie w stronę przeciwną do swojego bloku. Mateusz miał powiedzieć mężczyźnie "dzień dobry". Nie miał ze sobą plastikowej deski do zjeżdżania. Nie wyglądał na przestraszonego. Rybniczanin jest pewien, że był to Mateusz.
Z kolei mieszkanka ul. Przemysłowej twierdzi, że Mateusz w dniu zaginięcia ok. godz. 23 kręcił się w okolicy kościoła i "wyglądało, jakby na kogoś czekał lub chodził bez celu".
Wizerunek Mateusza trafia do mediów, jest rozlepiany w mieście. Do policjantów zaczynają trafiać sygnały z innych miast. Ktoś miał widzieć podobnego chłopca m.in. w Katowicach, w Wodzisławiu Śląskim, Radlinie, Gaszowicach, Kutnie, w autobusie z Gliwic do Bytomia, na lotnisku w Pyrzowicach, Rudzie Śląskiej, we wsi Wilcza, Jastrzębiu Zdroju, we Wrocławiu, w supermarkecie w Opolu.
Podobny chłopiec miał łapać z kolegą stopa, by dostać się na pociąg do Gdańska. Po kilku dniach od zaginięcia ktoś podobny miał być też widziany w samym Rybniku. Podobne dziecko miało kilka dni później handlować używanymi zabawkami na giełdzie staroci w Gliwicach.
Mieszkanka Rybnika przekonuje, że widziała też Mateusza przed godz. 19 w autobusie. Miał zostać zaczepiony potem na przestanku przez mężczyznę i kobietę w wieku ok. 30 i 35 lat. W kolejnej rozmowie stwierdziła jednak, że nie został zaczepiony, a sam do nich podszedł.
We wtorek rodzice kontaktują się z jasnowidzem, który twierdzi, że Mateusz żyje, może być w śpiączce i jest przetrzymywany gdzieś w okolicach Raciborza. Mógł zostać potrącony i uprowadzony przez dwóch mężczyzn i kobietę.
Na policję i do bliskich Mateusza z własnej woli zgłasza się sporo osób przekonujących o swoich wyjątkowych zdolnościach.
Pewna tarocistka uważa, że Mateusz nie żyje, bo miał iść na skróty przez jakiś teren i coś pod chłopcem miało się zarwać. Jasnowidzka z Krakowa jest innego zdania; chłopca wciągnął do auta mężczyzna o "ordynarnym wyglądzie". Jasnowidz z wahadełkiem wskazuje miejsce na mapie Rybnika, gdzie może znajdować się Mateusz. Radiestetka mówi z kolei, że chłopca wywiózł pociągiem myśliwy-zboczeniec.
Pewna warszawianka dzwoni z informacją, że ma z Mateuszem duchowy kontakt i jest on w opuszczonym budynku. Inny jasnowidz jest przekonany, że Mateusz nie żyje, bo został silnie pchnięty na mur. Jeszcze inny wskazuje, że chłopiec jest przetrzymywany w bloku w Żorach. Pada też wskazówka, że Mateusza więzi listonosz o artystycznych zainteresowaniach. Ktoś twierdzi też, że chłopiec wpadł do wody, wyszedł na brzeg i zamarznął.
Dwóch jasnowidzów we wspólnym liście informuje matkę chłopca, że Mateusz został porwany w celu pobrania organów. Radzą matce chłopca, żeby się nie martwiła, bo chłopiec ma zostać wywieziony do Francji w tym celu dopiero za miesiąc. Natomiast inny jasnowidz uważa, że chłopcu została już pobrana nerka i trafił do Rosji, a jeszcze inny wskazuje, że dziecko zostało sprzedane do Szwecji za 37 tys. dolarów.
Najdziwniejsza wiadomość przychodzi od osoby, która w obszernym liście przekonuje, że Mateusz został porwany po to, by pracować w cyrku i ma się tam zajmować żonglerką oraz tresurą zwierząt.
Policja tych sygnałów, nawet jeśli brzmią niekiedy kuriozalnie, nie lekceważy. Gdy tylko w wizji pada jakakolwiek wskazówka o terenie, którym powinny zostać objęte poszukiwania, funkcjonariusze to weryfikują.
Znajoma rodziny: Mateusz nigdy nie zrobiłby tego, aby pójść gdzieś z inną i to w dodatku obcą, nieznaną sobie osobą. Nie wsiadłby też nigdy do żadnego obcego samochodu. Mogę to powiedzieć z całą stanowczością. (...) Nie wierzę w to, aby sam mógł wsiąść do autobusu i gdzieś pojechać i to o takiej późnej porze.
Matka Mateusza: Był bardzo ufny i łakomy na słodycze. Wcale nie wątpię, że nawet mógłby wziąć cukierek od obcego.
Blisko dwa tygodnie po zaginięciu Mateusza sąsiad Domaradzkich, a w zasadzie jego pies, znajduje pod płotem oddalonym o kilkaset metrów od bloku, w którym mieszkał Mateusz, ukryty pod śniegiem szalik. Mężczyzna zanosi go Domaradzkim. Okazuje się, że Mateusz miał czapkę z tego samego materiału. Ostatecznie nie jest pewne, czy miał szalik w dniu zaginięcia, czy zgubiło go któreś z rodzeństwa już wcześniej, bo Mateusz zwykle szalika nie nosił.
Do policji docierają sygnały od miejscowych dzieci o niepokojących sytuacjach, jakie miały mieć miejsce w Rybniku w poprzednich tygodniach lub miesiącach.
Jeden z kolegów Mateusza zeznaje, że jakiś czas temu pewien mężczyzna poruszający się białym autem miał pokazać mu pośladki.
O młodym mężczyźnie za kierownicą białego auta z lat 90. mówi też policjantom nauczycielka z lokalnej podstawówki. Auto w dniu zaginięcia Mateusza miało ok. godz. 13 z dość dużą prędkością wjechać na parking przed jednym z bloków przy ul. Wolnej, a potem ruszyć dalej. Widziała to auto już kilka, może kilkanaście dni wcześniej. Zwróciła na samochód uwagę, bo miało przyciemniane tylne szyby.
Za blokiem, w którym mieszka nauczycielka, znajduje się ul. Kosmonautów, przy której mieszka Mateusz.
Policja sprawdza w miejskiej bazie, ile jest białych Polonezów, Volkswagenów Golfów i Fordów Escortów o początkowych numerach rejestracyjnych SR. Znaleziono ponad 2,4 tys. aut.
Inny z kolegów chłopca mówi policjantom, że tydzień wcześniej miał wołać go ubrany w ciemne ubrania mężczyzna, ale tym razem z czarnego BMW. Chłopak twierdzi, że przed mężczyzną się schował.
Policjanci słyszą też od znajomych Mateusza o ok. 20-letnim mężczyźnie w białej kurtce i czerwonym podkoszulku, który miał kilka dni wcześniej ich gonić. Któryś z chłopców miał być też zaczepiony 6 lutego przez 25-letniego mężczyznę, który pokazywał mu na telefonie zdjęcia nagich kobiet i proponował wizytę u siebie w domu.
Trzy dni po zaginięciu Mateusza 10-latek z Knurowa zeznaje, że podczas pobytu w Rybniku miał go zaczepić jakiś mężczyzna, został jednak spłoszony przez innego. Matka chłopca wezwała policję. Do policji trafia też informacja, że w Gotartowicach, dzielnicy Rybnika, ktoś w poprzednim miesiącu próbował uprowadzić ok. 10-letniego chłopca sprzed szkoły.
Funkcjonariusze jadą też do mężczyzny, który miał molestować dzieci swoich znajomych. Znajdują w jego mieszkaniu rozrzucone zabawki i telefony komórkowe ze zdjęciami małych dzieci.
Policyjna notatka: W momencie wylegitymowania się i poinformowania go, że jesteśmy funkcjonariuszami policji zaczął się dziwnie zachowywać, tak, jakby się czegoś obawiał.
Policjanci docierają również do 21-letniego Łukasza N. i jego 24-letniego kuzyna Tomasza Z. Funkcjonariusze usłyszeli, że Łukasz N. miał obnażać się przed dziećmi ze szkoły podstawowej, a nawet zaczepiać je i gonić.
Łukasz N. i Tomasz Z. trafiają na rybnicką komendę. Łukasz N. przyznaje się do "lubieżnych czynów w stosunku do nieletnich". Przeszukiwane są mieszkania mężczyzn, ale nic nie znaleziono.
Okazuje się, że są dobrze znani w okolicy. Obaj nie mają stałego zatrudnienia, kręcą się po mieście.
Policjanci przepytują ponad 500 uczniów jednej z rybnickich szkół. 79 z nich rozpoznaje Łukasza N. i Tomasza Z. Mężczyźni według dzieci często bywają pijani, zaczepiają dzieci koło sklepów, obserwują podczas zabawy, proponują spacery, częstują słodyczami.
Jeden z uczniów opisuje, jak latem Łukasz N. miał go molestować, a kilka miesięcy później w trakcie rozmowy z innym dzieckiem wkładać sobie ręce do spodni. Uczennica latem miała być szarpana przez mężczyznę w stronę "depty". Obiecywał, że jak będzie cicho, to nic jej nie zrobi.
Z kolei Tomasz Z. rok wcześniej miał iść za dwiema dziewczynkami z opuszczonymi spodniami. Miał też w grudniu gonić jednego chłopca, ale był zbyt pijany, by go złapać. Przed innym miał opuścić spodnie i trzymać ręce na kroczu.
Najbardziej wstrząsającą relację opisuje uczeń jednej z czwartych klas. Tuż po feriach albo trochę przed, niedaleko gimnazjum miał widzieć Łukasza N. i Tomasza Z., molestujących jakiegoś ucznia. Chłopak miał krzyczeć i się wyrywać. Gdy Tomasz Z. zorientował się, że ktoś to widzi, zaczął gonić świadka, a ich ofierze udało się uciec. Zeznania obu mężczyzn, a także opinia biegłej psycholog wskazują, że to zdarzenie rzeczywiście miało miejsce. Ale tożsamości ofiary nie udało się ustalić.
Policjant odnotowuje w protokole zatrzymania, że 21-letni Łukasz N. "sprawia wrażenie upośledzonego".
Łukasz N. początkowo mówi, że zna Mateusza Domaradzkiego, a o jego zaginięciu dowiedział się następnego dnia.
Później twierdzi, że go zgwałcił, a chłopiec wpadł do rzeki w trakcie ucieczki. Opowiada przy okazji o tym, jak w ubiegłym roku wkradł się do szkolnej łazienki i molestował jednego z uczniów.
A potem dodaje, że jednak Mateusza nie zna i o wszystkim dowiedział się z mediów. I nigdy nie interesował się dziećmi.
W końcu 3 marca Łukasz N. przyznaje, że razem z Tomaszem Z. wypili kilka piw i spotkali chłopca między blokami. Zachęcili chłopca do wspólnego zjeżdżania z górki. Oni mieli zjeżdzać na butach, a chłopiec na plastikowym "dupolocie".
Łukasz N.: Ja i Tomek wcześniej nie porozumiewaliśmy się ze sobą co do tego, że chcemy coś temu chłopcu zrobić. Tak chyba równocześnie chwyciliśmy tego chłopca pod rękę i odciągnęliśmy trochę dalej od skarpy. Ten chłopczyk szarpał się już wtedy. Zatrzymaliśmy się pomiędzy drzewami na górze tej "depty" i wtedy ja trzymałem tego chłopca, wykręcając mu ręce do tyłu, a Tomek wtedy rozbierał tego chłopca.
Mówi, że Mateusz miał na sobie dwie pary spodni. Tak rzeczywiście było.
Łukasz N.: Chłopak zaczął mówić, że powie to komuś, wołał o pomoc.
Mężczyzna mówi też, że "jest świadomy tego, że grozi mu za to kara więzienia, ale chce powiedzieć wszystko, żeby dostać najniższą karę".
Tomasz Z. potwierdza swój udział w gwałcie i pobiciu chłopca. Wskazuje, że z Łukaszem N. mieli zostawić Mateusza nieprzytomnego na kilkunastostopniowym mrozie, przykryć gałęzią.
Na przestrzeni miesięcy Tomasz Z. i Łukasz N. zmieniają swoje zeznania. Przyznają się, potem twierdzą, że są niewinni, próbują zrzucać winę na siebie nawzajem, umniejszać swoje role w zdarzeniu. Mężczyźni mówią śledczym, że rzeczywiście zakopali chłopca, innym razem zeznają, że zostawili go gdzieś w lesie i już tam nie wracali.
Tomasz Z.: Chcieliśmy go zakopać, ale nie było czym. Więc poszliśmy do mojego domu po sztychówkę. Przyszliśmy do domu na plac, wzięliśmy sztychówkę i poszliśmy go zakopać. Doszliśmy do połowy drogi, ale wróciliśmy się. Powiedziałem Łukaszowi, że nie idziemy tam drugi raz.
Łukasz N.: Najpierw myśmy go położyli, niczym go nie przykrywaliśmy, potem poszliśmy po łopatę. Wróciliśmy na to miejsce z łopatą. Ja rozpocząłem kopanie, kopaliśmy najpierw śniegu, a potem w ziemi. (...) Ziemia była zmarznięta, szło ciężko, ja się zmęczyłem, Tomek też mi pomagał. Myśmy go położyli twarzą do góry.
Tomasz Z. podczas jednego z przesłuchań: Po paru dniach wiedząc, że wszyscy szukają Mateusza poszedłem sam w to miejsce, gdzie go zostawiliśmy, ale już go nie było. (...) Ja naprawdę nie wiem, gdzie są te zwłoki, jakbym wiedział, to bym powiedział.
Ale potem znów twierdzi, że nigdy w to miejsce już nie wracał.
Tomasz Z.: Opowiadałem policjantom, że byłem tam 15 lutego. Że chciałem schować ciało Mateusza. Ale nie schowałem. Ja tam nie byłem, nie schowałem tego ciała. Bałem się tam iść. Słyszałem, że morderca wraca na miejsce zbrodni. Bałem się. Ja tam byłem tego 15 lutego. To był wtorek albo środa. Wszystko było zasypane, ale ja znalazłem tą gałąź i podniosłem. Mateusza tam nie było. Prawdę mówię. To wszystko jest wymyślone, ja tego naprawdę nie zrobiłem. Nie było tak, jak wymyśliłem.
Tomasz Z. mówi też śledczym, że molestował Mateusza też kilka razy wcześniej, przed zaginięciem.
- Od dwóch, trzech lat chodziłem pod tę szkołę i zaczepiałem tam dzieci. W tym okresie raz albo dwa razy w miesiącu zdarzały się takie sytuacje, że dopuszczałem się takich zachowań seksualnych wobec innych dzieci, jak w przypadku Mateusza. Za każdym razem, jak zaczepiałem te dzieci, nie byłem sam, bo byłem z Łukaszem - mówił w marcu 2006 r.
Śledczy przeprowadzają eksperymenty procesowe z udziałem Łukasza N. i Tomasza Z. Próbują dowiedzieć się od mężczyzn, gdzie jest ciało Mateusza.
Notatka z jednego z eksperymentów: "Łukasz N. chodzi w asyście policji po lesie i nie wskazuje w sposób konkretny miejsca i kierunku". W notatce z innego eksperymentu wskazano, że Łukasz N. jest "poddenerwowany i rozkojarzony, nerwowo spogląda na uczestników".
W opinii sądowo-psychologicznej Tomasza Z. z grudnia 2006 r. można przeczytać, że jego "poziom funkcjonowania umysłowego można określić na pograniczu normy". Wykluczono chorobę psychiczną i niedorozwój. Brak podstaw do kwestionowania poczytalności.
"Wykazuje skłonności do zachowań agresywnych, w sytuacjach nowych, trudnych podejmować może nieprzemyślane decyzje" - czytamy w opinii.
U Łukasza N. stwierdzono z kolei upośledzenie umysłowe lekkiego stopnia.
Jedną z linii obrony przyjętej przez mężczyzn jest to, że w dniu zaginięcia chłopca mieli wrzucać węgiel na terenie jednej z posesji. Właściciel posesji to potwierdza. Mówi, że Tomasz Z. przyszedł o godz. 15, ale jak dowiedział się, że węgla jeszcze nie ma, to wrócił o godz. 17. Węgla wciąż nie było, więc za jakiś czas Tomasz Z. znowu się pojawił, ale już ze swoim kuzynem Łukaszem N. Węgiel dowieziono jakoś po godz. 18, pracowali rzeczywiście do godz. 21. Zarobili około 40 zł.
W trakcie śledztwa pojawia się też głośny później wątek ośrodka wychowawczego sióstr Boromeuszek w Zabrzu, w którym Tomasz Z. mieszkał przed laty. Wychodzi na jaw, że mężczyzna jako nastolatek miał tam gwałcić innych wychowanków. W 2011 r. wyrok skazujący usłyszała wieloletnia kierowniczka ośrodka, siostra Bernadetta.
Po wyjściu z ośrodka w Zabrzu Tomasz Z. molestować swojego nieletniego siostrzeńca, a także gwałcić kuzyna - Łukasza N., pierwszy raz, gdy Łukasz N. miał 14 lat.
W czerwcu zeznania składa Robert Z., z którym Łukasz N. siedział w areszcie.
Robert Z.: Łukasz mówił mi, że z kuzynem zabrali jakiegoś synka z górki. Spotkali go, jak jeździł ten synek z górki na dupolocie. (...) Dali mu cukierka i poszli się ślizgać na górkę. Ten synek zjeżdżał na dupolocie, a potem go wzięli pod pachy i zabrali dalej do lasu. Tam go pobili i go zgwałcili.
Łukasz N. miał też powiedzieć Robertowi Z., jak był ubrany Mateusz, że miał ze sobą plastikowe sanki, że skarżył się, że wszystko powie mamie, że sprawdzał chłopcu puls, kiedy był już nieprzytomny.
Robert Z.: A znowu innym razem to Łukasz też mówił, że tego synka w ogóle nie zna, nie widział, nic mu nie zrobił. Mówił, że w tym dniu był na robocie, był u babci i zsypywali węgiel. (....). Raz Łukasz mówił, że zrobił to, a raz, że nie zrobił. Jak on gadał, że tego nie zrobił, to było takie prawdziwe, ja mu wierzyłem, a jak opowiadał, że nie zrobił, to też mu wierzyłem. Ja to już byłem cały głupi od tego.
Śledczy rozmawiali też z Danielem K., kolegą z celi Tomasza Z.
Daniel K.: Opowiedział o Mateuszu, o tym, jak spotkali Mateusza razem ze swoim kuzynem Łukaszem pod sklepem, zaproponowali mu, żeby poszedł z nimi poślizgać się na górce. No i poszli. Tam się trochę ślizgali. Mateusz miał ze sobą sanki jakieś. Potem chcieli pójść dalej za górkę, ale Mateusz zaczął być taki nieufny, coś podejrzewał i wtedy on już nie chciał iść. To go chwycili za ramiona.
W celi dzieje się też coś zaskakującego.
Tomasz Z. spisuje swoje zeznania na kartkach. Oficjalnie dlatego, że poprosił go o to Daniel K. Tomasz Z. twierdzi jednak później, że jego kolega z celi groził mu śmiercią, jeśli te notatki nie powstaną. Późniejsze badania potwierdzają, że kartki zostały zapisane pismem Tomasza Z. Przyznaje na tych kartkach, że on i Łukasz mają związek ze śmiercią chłopca, ale w zasadzie całą winę zrzuca na swojego kuzyna.
Barbara, matka Mateusza w maju 2006 r.: Od kiedy to się stało, to ja właściwie żyję tabletkami, kawą, papierosami. (...) Ja teraz walczę o dziecko. Nie pozwolę, żeby mi uśmiercali dziecko. Ani prokuratura, ani media. To, że znaleźli jakichś dwóch głupków, co się przyznali, to nie znaczy, że moje dziecko nie żyje, przecież nie znaleźli jego ciała.
Siostra Mateusza w maju 2006 r.: Z kim rozmawiam, to nikt nie wierzy, że to oni. Mama też nie wierzy, daje im tylko jeden procent, że to oni. (...) Może oni chcieli być sławni.
W styczniu 2007 r. biegłe psycholożki z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna w Krakowie stwierdzają, że najbardziej pełną i konsekwentną była jedna z tych wersji podanych przez Łukasza N., w której przyznawał się do winy.
"Przyznanie się Łukasza N. do popełnienia zarzucanych mu czynów należy łączyć też z takimi właściwościami podejrzanego, jak brak odporności na stres, bardzo słaba wytrzymałość psychiczna, które nie pozwalają mu na konsekwentne ukrywanie zdarzenia silnie angażującego emocjonalnie" - czytamy.
Odnośnie Tomasza Z. uznano, że opisywane przez niego i powtarzane kilkukrotnie podstawowe fazy przebiegu zdarzenia są spójne, w przeciwieństwie do tych relacji, w których zaprzeczał swojemu udziałowi.
"Jest mało prawdopodobne, aby niski poziom intelektualny Tomasza Z. pozwolił mu na stworzenie tak skomplikowanej i bogatej w szczegóły relacji, jaką przedstawił, opisując wersję pełnego przebiegu zdarzenia" - stwierdzono.
Sprawę komplikuje fakt, że nie znaleziono ciała chłopca.
Policjant pracujący z psem tropiącym: Jest realna szansa, iż ciało to znajduje się w tym lesie, jednak z uwagi na ogrom terenu jest znikoma szansa jego znalezienia bez wskazania lub zawężenia obszaru poszukiwań. W żadnym miejscu wskazanym w czasie eksperymentu przez podejrzanych pies nie zaznaczył takiego miejsca, ani funkcjonariusze biorący udział w poszukiwaniach nie ujawnili żadnych śladów mogących mieć związek z tym zdarzeniem.
Nie pomogły też badania z użyciem kamery termowizyjnej. Pracownik nadleśnictwa ocenia, że teren, na którym teoretycznie powinno znajdować się ciało, pokryty jest ok. 2000 hektarami lasu.
Śledczy nie wykluczają, że ciało mogło zostać np. zjedzone przez zwierzynę, ale i tak powinny przecież zostać jakieś pozostałości po ubraniach. A tych nie znaleziono.
W styczniu 2007 r. śledztwo zostaje zamknięte, a Prokuratura Okręgowa w Gliwicach kieruje akt oskarżenia wobec mężczyzn.
Prokuratura: Zasadnicze elementy ich wyjaśnień były zbieżne i jednolite oraz stałe, tj. dotyczące spożywania dużej ilości alkoholu, miejsca spotkania Mateusza, propozycji pójścia na górkę, wspólnego ślizgania się, następnie odejścia w bardziej odległe miejsce, gwałtu dokonanego przez obydwu mężczyzn, sprzeciwu małoletniego i krzyku, że "o wszystkim opowie mamie/rodzicom", który wywołał agresję i bicie go po głowie przez sprawców, następnie położenia ciała nieopodal górki i przykrycia gałęzią.
Prokuratura zaznacza, że "podczas przeprowadzonych eksperymentów procesowych, podejrzani, niezależnie od siebie, wskazali jednolity obszar, w którym zgodnie z ich wyjaśnieniami mieli ukryć/zakopać/ciało małoletniego".
W kwietniu 2007 r. rusza proces w sądzie w Wodzisławiu Śląskim. Rozprawy odbywają się z wyłączeniem jawności. Rok później wyrok. Sąd uznaje mężczyzn za winnych gwałtu i pobicia Mateusza Domaradzkiego, w wyniku czego mieli doprowadzić do śmierci chłopca.
Mężczyźni zostają skazani także za molestowanie i pobicie ucznia lokalnej szkoły, czego świadkiem miał być jeden z uczniów podstawówki. Tomasz Z. zostaje też uznany za winnego gwałtów na swoim siostrzeńcu i kilkukrotnego molestowania Mateusza Domaradzkiego, do którego miało dojść przed zaginięciem.
Mężczyznom orzeczono łączne kary 25 lat więzienia, na ich poczet zaliczono ponad dwa lata spędzone w areszcie.
Sąd przyznaje, że dokonał rekonstrukcji wydarzeń jedynie w oparciu o słowa oskarżonych, bo "żadna z wielu osób przesłuchanych zarówno w śledztwie, jak i na rozprawie, nie posiadała na tę okoliczność jakiejkolwiek przydatnej wiedzy".
Jednym z koronnych argumentów jest to, że mężczyźni wiedzieli np., że Mateusz miał na sobie dwie pary spodni, czego nie mogła wiedzieć osoba, która tego dnia nie miała styczności z chłopcem.
Sąd nie wierzy też zbytnio w to, że mężczyźni akurat tego dnia zrzucali węgiel, nie wierzy też, że jeden z mieszkańców miasta miał widzieć Mateusza ok. godz. 17, bo przecież "mało prawdopodobne jest, by chłopiec po zapadnięciu zmroku sam (bez obiadu) wałęsał się po osiedlu". A do tego chłopca nie widziało żadne inne dziecko, choć chłopiec miał kierować się w stronę bloku, przed którym grupa dzieci stała.
Obrońcy Łukasza N. i Tomasza Z. składają apelację. Wskazują m.in. na ubogość materiału dowodowego, zarzucają, że sąd nie docenił dowodów na to, że mężczyźni jednak węgiel tego dnia zrzucali.
Adwokat Łukasza N.: Oskarżony upośledzony umysłowo, który za każdym razem w toku wielokrotnych przesłuchań mówi co innego, powinien być uznany przez sąd za niewiarygodnego, a jego wyjaśnienia są dowodem bezwartościowym.
Adwokat Tomasza Z.: Jaki sens miałoby opisywanie np. innej drogi na "deptę" przez jednego i drugiego oskarżonego, skoro przyznali się do zabicia człowieka?
W lutym 2009 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach uchyla wyrok i przekazuje sprawę do ponownego rozpoznania. A to głównie ze względu na fakt, że Trybunał Konstytucyjny uchylił w międzyczasie przepis, na podstawie którego orzeczono karę wobec mężczyzn.
Sąd zwrócił też uwagę na to, że podczas procesu wysłuchano opinii biegłej bez obecności oskarżonych na sali, w związku z czym nie mogli się ustosunkować do jej twierdzeń. Uznano też, że Sąd Okręgowy niedostatecznie uważnie przyjrzał się kwestiom tego, co robili mężczyźni w chwili zaginięcia Mateusza, czy na pewno zsypywali węgiel, zarzucono też, że sąd nie przesłuchał mężczyzny, które twierdził przecież, że widział chłopca ok. godz. 17.
W lipcu 2012 r. mężczyźni zostają ponownie skazani na 25 lat więzienia.
Sąd Okręgowy potwierdza, że mężczyźni rzeczywiście wrzucali węgiel na terenie jednej z posesji, ale Tomasz Z. pojawił się u właściciela domu na chwilę najwcześniej po godz. 15, a potem wrócił o 17. Do spotkania z Mateuszem mogło dojść właśnie między 15 a 17.
Sąd nie wierzy też, by świadek z sąsiedztwa mógł przed godz. 17 widzieć Mateusza, choćby dlatego, że o tej porze trwały już pierwsze poszukiwania. Sąd nie wykluczył, że mężczyzna pomylił po prostu chłopca z innym dzieckiem.
W lutym 2013 r. Sąd Apelacyjny utrzymuje wyrok w mocy.
Podkreśla w uzasadnieniu, że nie jest to "klasyczny proces poszlakowy", bo ustalenia są oparte na "relacjach bezpośrednich uczestników", czyli oskarżonych. Dodaje, że sprawa "niewątpliwie należy do wyjątkowych", bo z braku ciała chłopca nie można było stwierdzić jednoznacznie przyczyny zgonu.
Sąd zwraca uwagę, że opis przebiegu gwałtu, pobicia i pozostawienia dziecka na mrozie jest taki sam u obu oskarżonych. Wskazuje na "konsekwencję w najistotniejszych fragmentach", np. obaj twierdzili, że to Łukasz N. jako pierwszy chwycił chłopca za ręce do góry. Różnice w zeznaniach dotyczą, według sądu, kwestii "drugorzędnych".
Sąd podkreśla, że każdy z mężczyzn brał udział w pięciu eksperymentach procesowych, a na nagraniach widać, że nie były na nich wywierane żadne naciski i nic nie było sugerowane.
Odrzucono też możliwość, by mężczyźni mogli znać pewne szczegóły z mediów - ostatecznie w swoich zeznaniach wspominali m.in. o bluzie z kapturem i śliskich spodniach ortalionowych, które Mateusz miał na sobie, a były to informacje szerzej nieznane.
Obrońca Łukasza N. składa kasację do Sądu Najwyższego. Obrońca Tomasza Z. stwierdza, że nie ma do tego podstaw. W styczniu 2014 r. SN oddala skargę kasacyjną Łukasza N. jako bezzasadną.
Mężczyźni piszą też wnioski od prezydentów Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy o ułaskawienie, ale sądy te wnioski opiniują negatywnie, więc sprawy nie mają dalszego biegu.
Łukasz N. wyjdzie na wolność w 2031 r., Tomasz Z. - w 2033 r. (w listopadzie 2007 r. został dodatkowo skazany na 2,5 roku więzienia za gwałty na kuzynie).
Ciała Mateusza do tej pory nie odnaleziono. Wciąż figuruje na policyjnej liście osób zaginionych. Od kilku lat do rybnickiej policji nie wpłynęła już żadna informacja na temat chłopca.
Tekst powstał na podstawie materiałów zebranych przez prokuraturę i sąd.