Elena otworzyła swoje wielkie oczy. Przyglądała się bacznie, widząc nad sobą nowe twarze, a po chwili wyciągnęła w ich kierunku malutkie rączki. Pomachała wesoło stópkami i uśmiechnęła się, gdy jedna z opiekunek wzięła ją na ręce.
Wtedy jej wzrok trochę się rozproszył. Surowe ściany. Nowe twarze, z których żadna nie przypominała tej najważniejszej. Nie było mamy. Wtedy małą buźkę wykrzywił grymas i płacz. Pełen smutku wrzask czteromiesięcznej dziewczynki został stłumiony w gwarze kilkudziesięciu dziecięcych głosów.
Pod ścianą w dużym holu siedzi Oksana. Po raz kolejny w krótkim czasie wyciąga z kieszeni telefon i jednostajnym ruchem przesuwa zdjęcia. Smukła wysoka blondynka obejmuje na nich małą niebieskooką dziewczynkę. - Tse moya mama - mówi.
Mama, która zginęła trzeciego dnia rosyjskiej inwazji. Przed śmiercią wgrała córce do telefonu wspólne zdjęcia. Mówiła, że dzięki temu nigdy nie zapomni jej twarzy. Oksana nie mówi za wiele. Mimo że jest już nastolatką, nie potrafi opowiadać o tym, co przeżyła, uciekając z Charkowa.
Daniel mówi po polsku już całkiem płynnie. Mówi, że Putin jest zły, bo zabija ludzi. - Zabija dzieci i dorosłych, ale my uciekliśmy - tłumaczy. Jego rodzice mieli dostać prawo do opieki nad synem. Ich plany pokrzyżowała wojna. Siedmioletni chłopiec zapewnia mnie, że rodzice w Ukrainie na niego czekają. - Siedzą w piwnicy, mają koc, by było im ciepło. Ja nie lubię piwnic, bo jest tam ciemno, ale to nic, bo tata niczego się nie boi - dodaje.
Dzieci, z którymi rozmawialiśmy, mają zapewnione wsparcie psychologiczne w języku ukraińskim. W większości rozumieją swoją sytuację. Ale są to jedynie wyjątki.
Jak wynika z danych Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, do Polski trafiły do tej pory tysiące dzieci z ukraińskich sierocińców. Ile dokładnie? Tego nie wiadomo, bo ewidencja małoletnich została wprowadzona dopiero po nowelizacji specustawy. Na ten moment te liczby oscylują między 3000 a 4000 dzieci z Ukrainy.
Sprawdziliśmy, że w niektórych placówkach przebywają grupy liczące ponad sto, a nawet ponad tysiąc dzieci. Podwarszawski hotel Ossa przyjął do siebie prawie 1600 sierot. Są to niemowlaki, kilkulatki, a nawet 16 i 18 latki. Zgodnie z przepisami przyjętymi w specustawie na 15 ukraińskich dzieci ma przypadać tylko jeden opiekun (w przypadku polskich dzieci to jeden opiekun na troje niemowlaków - przyp. red.). Zgodnie ze stanowiskiem KOPD ONZ najmłodsze dzieci do trzech lat w ogóle nie powinny być instytucjonalizowane, tylko trafiać do rodzinnej opieki zastępczej.
Część dzieci to sieroty, ale są też takie, które stały się nimi dopiero niedawno - gdy straciły rodziców w czasie wojny. Są w Polsce miejsca, gdzie nie ma kto dostarczyć im specjalistycznej pomocy. Niektórzy nawet nie próbują tego robić.
Jak tłumaczy ekspertka - Anna Krawczak, specjalistka ds. standardów ochrony dzieci Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę - mimo zmian w specustawie polski system nie jest przygotowany na tak dużą liczbę ukraińskich sierot. I chodzi tu o podstawowe kwestie bezpieczeństwa. W przyjętej specustawie brakuje m.in. podstawowych mechanizmów ochronnych dzieci.
- Po wybuchu wojny sytuacja wyglądała mniej więcej tak. Organizacja pozarządowa X ewakuuje czterdziestoosobową grupę dzieci z terenu objętego wojną, starosta powiatu Y wiedziony impulsem i dobrym sercem deklaruje: "My te dzieci przyjmiemy, przyjeżdżajcie", lokalna biznesmenka Q na prośbę starosty godzi się otworzyć drzwi swojego ośrodka wczasowego dla tej grupy dzieci, a okoliczni mieszkańcy powiatu Y i pobliskich gmin znoszą do ośrodka dary: od pieluch po worki z mąką. Potem organizacja X odjeżdża za horyzont, zaś miejscowi zostają. Mija czas, kontury problemów się wyostrzają, poziom mobilizacji słabnie - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Anna Krawczak.
Jak zaznacza, po kilku tygodniach pobytu dzieci w Polsce pojawiają się pytania o to, czyją odpowiedzialnością jest zapewnienie dla dzieci terapii traumy, a w dodatku dostarczenie tej specjalistycznej terapii w języku ukraińskim.
Tym bardziej, że to nie wszystko. Jak mówi Krawczak, często trudne jest znalezienie odpowiednich specjalistów znajdujących się w promieniu optymalnie do 50 km od ośrodka, w którym przebywają dzieci, a wcześniej konieczne jest także profesjonalne zdiagnozowanie ich potrzeb.
- Potrzebna będzie diagnostyka i terapii w kierunku FAS (alkoholowego zespołu płodowego - przyp.red.) Są także dzieci, które trzeba rehabilitować, mają nadwrażliwość dotykową, zaburzenia więzi czy antyspołeczne zaburzenia osobowości - wylicza ekspertka.
- W tej sytuacji państwo przekonuje: "my tych dzieci nie umieszczaliśmy w powiecie Y, to wasza sprawa". Powiat Y mówi: "przyjęliśmy dzieci, ale sądziliśmy, że państwo nam pomoże z zapewnieniem wsparcia profesjonalistów, a organizacja nie zostawi nas na lodzie". Organizacja X mówi: "chwileczkę, my się zobowiązaliśmy jedynie do transportu, powiat Y sam się zgodził i chyba powinien wiedzieć, jakie ma zasoby?" - relacjonuje.
Jak podkreśla, dzieci potrzebują pomocy tu i teraz, a nie wtedy, gdy wszyscy się porozumieją co do zakresów odpowiedzialności. Potrzebują diagnoz psychologicznych i psychiatrycznych, rehabilitacji i wdrożenia leczenia. - Jesteśmy więc w chaosie działań, w przeplatających się sieciach pomocy, finansowania, koordynacji, które pozwalają w najlepszym razie opanowywać ten chaos lokalnie, ale na pewno nie centralnie - tłumaczy Anna Krawczak.
Ekspertka zwraca uwagę, że jeśli konkretna grupa dzieci trafi do jednej organizacji pozarządowej zajmującej się tematem kompleksowo, np. wioski dziecięce SOS, to może liczyć na mieszkanie, edukację, opiekę, wsparcie psychologiczne i pomoc terapeutów.
- Jeśli jednak trafi pod skrzydła organizacji bez infrastruktury własnej, ale z dobrym "osieciowaniem" lokalnym, kontaktami i sprawdzonym już know-how – tu z kolei przykładem może być wrocławska fundacja Przystanek Rodzina czy podlaskie Stowarzyszenie Jedno Serce – to też nie będzie źle, bo ścieżki są przetarte, a lokalna współpraca ustalona; wiadomo, kto jest głównym koordynatorem, kto za co odpowiada i w czym może pomóc - mówi.
Podobnie wygląda sytuacja, gdy dzieci trafią do dużego powiatu czy dużego miasta, które do tej pory sprawnie zarządzały tematem pieczy zastępczej, mają rozbudowane sieci wsparcia rodzin zastępczych, stworzyły sobie już te struktury i nie zaniedbały też współpracy z sektorem prywatnym i pozarządowym.
Jak dodaje Krawczak, faktyczny dramat zaczyna się w dwóch punktach. Po pierwsze tam, gdzie ciągłość pomocy i odpowiedzialności jest zerwana, bo ktoś inny ewakuuje dzieci, kto inny je przyjmuje, ktoś inny powinien się zająć edukacją, leczeniem i dostępem do psychologa, a jeszcze ktoś inny ma dostarczyć wolontariuszy. Szczególnie, gdy te podmioty nigdy dotąd ze sobą nie współpracowały i mogą nawet nie mieć takiej woli.
W jej ocenie drugim punktem krytycznym jest brak zasobów i brak realnej oceny sytuacji: "Maleńka gmina może mieć piękny obiekt dla 40 osób i życzliwych mieszkańców, ale to się rozpada w momencie, w którym okazuje się, że połowa dzieci wymaga leczenia czy rehabilitacji, a najbliższe ośrodki specjalistyczne są 50 km, 70 km i 100 km dalej. W dodatku obiekt znajduje się w lesie, nie podjeżdża tam żaden publiczny bus i żaden psychotraumatolog nie przyjedzie na regularne konsultacje, tłumacz też nie".
Niestety co najmniej kilka grup znajduje się obecnie w takiej sytuacji. Na przykład 90 dzieci z domu małego dziecka w Bojarce, które zostały umieszone w ośrodku w Ustce, gdzie pozostają w pełnej instytucjonalizacji. Najmłodsze z nich mają kilka miesięcy, a u starszych zauważono już deprywację potrzeb rozwojowych czy zaburzone modele przywiązania.
Anna Krawczak podkreśla, że o przyjętej w marcu specustawie myśli jak o tkaninie w procesie tkania. - Niektóre kluczowe zapisy – dotyczące bezpieczeństwa, edukacji, leczenia, możliwości podjęcia pracy - musieliśmy przyjąć na wczoraj, godząc się z tym, że wiele kwestii pozostanie niedomkniętych i będziemy je łatać kolejnymi nowelizacjami. Jest to proces nieunikniony i nie zamierzam go krytykować, tak po prostu jest i nie zależy to od rządzącej w danym momencie partii, tylko od trybu działania w momencie kryzysu humanitarnego - mówi.
Jak zaznacza, jej zdziwienie budzi nieobecność "podstawowych mechanizmów ochronnych dotyczących dzieci, które w polskiej praktyce już zostały wypracowane". Jako przykład ekspertka przywołuje rejestr sprawców przestępstw na tle seksualnym, który od kilku lat sprawnie działa.
- Nagle wydarza się wojna w Ukrainie, do Polski zaczynają przyjeżdżać tysiące dzieci bez opieki rodzicielskiej, które są umieszczane w ośrodkach wczasowych, hotelach i placówkach; trafiają tymczasowo do ośrodków recepcyjnych. Zajmują się nimi często zupełnie przypadkowi ludzie, podobnie jak przypadkowe osoby wchodzą na teren punktów recepcyjnych, przechadzają się po halach, organizują zajęcia dla dzieci czy postanawiają zająć się sierotami - alarmuje ekspertka.
Tak sytuacja miała miejsce m.in. w Kazimierzu Dolnym, gdzie dziećmi z Mariupola postanowił zająć się amerykański pastor z oskarżeniami o terroryzm domowy. Dziećmi z ukraińskiego sierocińca opiekują się Amerykanie z organizacji Loving Families and Homes for Orphans.
Więcej najnowszych informacji przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl.
Pastor stojący na czele organizacji podchodzi ze Spokane w stanie Waszyngton, gdzie znany był ze swoich wystąpień zawierających treści rasistowskie i antysemickie. Wzywał też zwolenników Donalda Trumpa po szturmie na Kapitol w styczniu 2021 roku do rozpętania "wojny totalnej przeciwko wrogom".
Amerykańska organizacja ma autoryzację konsulatu ukraińskiego w Lublinie, a jej członkowie uważają, że przygotowują dzieci do adopcji w USA.
- W specustawie nie ma słowa o tym, że instytucje i organizacje prowadzące takie punkty recepcyjne czy zapewniające dzieciom opiekę muszą weryfikować swoich pracowników, wolontariuszy i osoby współpracujące na okoliczność niefigurowania w rejestrze, bycia niekaranymi za przestępstwa przeciwko wolności seksualnej i obyczajności - zwraca uwagę Anna Krawczak.
Jak podkreśla, żadna niezweryfikowana osoba trzecia nie powinna mieć dostępu do dzieci, szczególnie do dzieci bez opieki rodzicielskiej.
Zaraz po publikacji pierwszej wersji specustawy szereg organizacji pozarządowych, w tym Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, złożyły poprawki legislacyjne, podnosząc, że w specustawie nie znalazły się podstawowe zapisy dotyczące bezpieczeństwa dzieci.
- Zgłosiliśmy więc konkretne zapisy. Ale w znowelizowanej specustawie nadal ich nie ma. Dlaczego? Nie wiem. To, co staramy się więc robić, to działania oddolne. Jeżeli pewne działania nie są wymuszane przez prawo – choć być powinny – kształtujemy je na poziomie pozarządowym - mówi.
Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę przygotowała podstawowe zasady ochrony dzieci przed krzywdzeniem w sytuacji kryzysu humanitarnego.
Jak tłumaczy ekspertka, żadnemu dziecku i szerzej: żadnemu człowiekowi nie służy życie grupowe oraz instytucjonalne. Dlatego z niepokojem patrzy na doniesienia o liczących kilkaset osób grupach.
- Czworo dzieci i wychowawca to coś bliższego rodzinie, zaś setka dzieci i pięcioro wychowawców to coś bliższego niechlujnie zorganizowanym koloniom, których kierownik dawno odszedł w siną dal - mówi.
W jej ocenie skutki zinstytucjonalizowanego życia dużych społeczności dziecięcych są liczne. - Po pierwsze jest to brak szansy na nawiązanie znaczącej relacji z bezpiecznym dorosłym, bo chyba nikt na poważnie nie bierze koncepcji, że wychowawca opiekujący się piętnaściorgiem dzieci może mieć o tych dzieciach głębszą wiedzę, nie mówiąc już o relacjach i więziach - dodaje.
Jak tłumaczy, dla dzieci niemożność zbudowania prawdziwej, emocjonalnej więzi z bezpieczną osobą dorosłą jest rozwojową tragedią o skutkach trwających całe życie.
- Po drugie – przemoc między dziećmi. Mówimy o grupach, w których nastolatki mieszają się z maluchami, dzielą wspólną przestrzeń. Po trzecie mówimy także o dzieciach poranionych, krzywdzonych i straumatyzowanych, i nie chodzi jedynie o wojnę: każde dziecko z pieczy trafiło do niej nie dlatego, że rodzinny dom był kochający i wolny od przemocy, a dlatego, że było zgoła odwrotnie - zaznacza.
Ekspertka podkreśla, że lokowanie skrzywdzonych dzieci w dużych grupach to wielkie ryzyko. Zdaniem Anny Krawczak nękanie i przemoc seksualna są nieuniknione.
Po wejściu Polski do UE przyjęliśmy standardy maksymalnie 14-osobowych domów dziecka. Stało się tak po części ze względu na unijne standardy, ale też dlatego, że przepełnione domy dziecka miały swoje podwójne życie, z reguły nocne. - Gwałty starszych na młodszych, regularne fale, znęcanie się nad słabszymi. Ponieważ w tak dużej grupie dzieci skupionych w jednym miejscu i z tak dużą rozpiętością wieku nie ma technicznej możliwości skutecznej i całodobowej kontroli osób dorosłych - podsumowuje Anna Krawczak.
- Trauma wczesnodziecięca, relacyjna, doświadczenie przemocy itd. połączone z mieszkaniem w dużej grupie dziecięcej, której dorośli fizycznie nie są w stanie skontrolować, szczególnie w nocy, i gdzie tak czy inaczej nie możemy liczyć na uzdrawiające działanie relacji z dorosłym, bo tej relacji tam nie ma i być nie może, dają w efekcie odpowiedź na pytanie o to, jakie skutki może nieść za sobą utrzymanie obecnego stanu rzeczy. Otóż dramatyczne - kończy.