10 kwietnia 2022 rok mija 12 lat od katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem, w której zginęło 96 osób, w tym w tym prezydent Lech Kaczyński i jego małżonka Maria Kaczyńska. W ramach upamiętnienia ofiar zaplanowano m.in. nabożeństwa, uroczystości państwowe i apel pamięci.
W tym roku - czego nie robiono we wcześniejsze rocznice - rząd postanowił uruchomić syreny alarmowe w całej Polsce. W sobotę, na dzień wcześniej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji poleciło samorządom i wojewodom w całym kraju, by włączyć sygnał o godz. 8:41.
To wywołało falę sprzeciwu samorządowców, dziennikarzy, polityków i wielu innych osób - ze względu na obecność uchodźców z Ukrainy oraz wojnę za naszą granicą. Jak argumentowano, sygnał jest taki sam lub podobny do alarmu lotniczego, który mieszkańcy Ukrainy słyszą, gdy grozi im rosyjski nalot lub ostrzał. Jak komentowali, usłyszenie go w Polce - szczególnie bez wcześniejszej wiedzy, co oznacza - może wywołać stres i traumę. Także mieszkańcy Polski obawiający się wojny mogliby się przestraszyć. Choć rząd informował o tym, że obywatele Ukrainy, którzy przebywają na terenie naszego kraju, zostaną powiadomieni o syrenach za pomocą SMS-ów, nie jest pewne, ile osób realnie udało się w ten sposób uprzedzić o alarmie.
Z tego powodu wielu samorządowców zadeklarowało, że nie uruchomi systemu alarmowego. Inni apelowali do władz, by wycofać się z pomysłu, bo - jak tłumaczyli - w niektórych miejscach wojewodowie mogą włączyć alarm niezależnie od tego, czy miasta tego chcą, czy nie.
Tak wyglądało to m.in. w Warszawie. Prezydent Rafał Trzaskowski wzywał do zrezygnowania z te formy upamiętnienia. Jednak napisał, że "10 kwietnia najpewniej usłyszymy syreny w Warszawie", bo wojewoda Konstanty Radziwiłł "może uruchomić je z pominięciem miasta" przez zintegrowany system. Tak też się stało. Syreny włączono nie o 8:41, a z dwuminutowym opóźnieniem. W niektórych częściach miasta zabrzmiały jeszcze później.
Serwis gazetaplus.pl napisał, że syreny - uruchamiane kilkukrotnie z różnych kierunków - zagłuszały mszę świętą upamiętniającą rocznicę katastrofy.
Analogicznie wyglądała sytuacja w Gdańsku. Prezydentka Aleksandra Dulkiewicz sprzeciwiała się alarmowi. Jednak w niedzielę rano mieszkańcy miasta usłyszeli syreny. Jak tłumaczyła, system może włączyć i samorząd, i wojewoda, a miasto nie jest w stanie tego powstrzymać. Także władze Gdyni pisały, że "nikt nie przyłoży ręki do uruchomienia syren, ale nie ma możliwości, aby zablokować taki dostęp z wojewódzkiego centrum sterowania".
Alarmy było słychać także w miastach na Śląsku, chociaż przeciwny temu był m.in. prezydent Katowic Marcin Krupa. "Wygląda na to, że w Katowicach wyły tylko syreny straży pożarnej. Miejskie syreny nie działały" - napisał Przemysław Jedlecki, dziennikarz katowickiej "Gazety Wyborczej". Także w innych miastach m.in. w Wielkopolsce pojawił się informacje o włączeniu syren przez Straż Pożarną (która podlega MSWiA). Burmistrz Chodzieży Jacek Gursz pisał w sobotę, że ze względu na goszczenie w mieście uchodźców z Ukrainy wydał polecenie, by nie uruchamiać miejskich syren. Jednak mieszkańcy usłyszeli dźwięk alarmu - włączonego przez Straż Pożarną.
W niektórych miastach nie zawyły żadne syreny - podają lokalne media. To m.in. Pułtusk, gdzie przeciwny byli burmistrz i wójtowie, Oleśnica, Słupca, Nowy Tomyśl. Syren nie było także w Radomiu ani Wałbrzychu - pisały lokalne oddziały "Gazety Wyborczej".