Na początku lutego sieć Tel Aviv Urban Food opublikowała na Facebooku ogłoszenie o rekrutacji do lokalu na warszawskim Żoliborzu. W jednej chwili pojawiły się pod nim dziesiątki komentarzy od byłych pracowników sieci. Zarzucali właścicielce mobbing, złe warunki pracy, przemoc fizyczną i psychiczną. Sprawę nagłośnił Grzegorz Janoszka z RAZEM.
- Post został usunięty przez jego autorkę, ale zdążyłem zrobić mu zdjęcie - tłumaczy w rozmowie z Gazeta.pl Janoszka.
Zdjęcie posta opublikował w mediach społecznościowych, by skontrować treść ogłoszenia z komentarzami. W ofercie właścicielki restauracji zapewniały o pozytywnej atmosferze i kulturze pracy, a pod spodem kolejne osoby kwestionowały etykę pracy w tym miejscu.
- Zacząłem więc pytać i drążyć. Odezwały się do mnie pierwsze dwie osoby, które opowiedziały swoje szokujące historie. Obecnie tych historii jest już ponad 15 - dodaje.
Niektórzy z pokrzywdzonych zgodzili się porozmawiać z nami pod warunkiem zachowania anonimowości. Wciąż czują się zastraszeni i boją się konsekwencji i wpływów w środowisku Malki. Wiele z tych osób nadal przepracowuje na terapii ten okres życia.
Oliwia do restauracji prowadzonych przez Malkę trafiła jako nastolatka, po drugiej klasie liceum.
- Po kolei trafiałam do wszystkich trzech destynacji tej sieci. Na ulicę Poznańską, do Nocnego Marketu i Miami Wars. Tak przepracowałam łącznie dwa i pół miesiąca - wspomina.
Już po pierwszych dniach w Nocnym Markecie, Oliwii zapaliło się żółte światło. - Naczynia były myte wodą z umywalek przy toi toiach. Niezdatną do picia, brązową wodą. Syrop do piwa był z kolei klarowany żelatyną, mimo że knajpa deklaruje się jako wegańska - relacjonuje.
- W Miami dostawy były raz na kilka dni, jeżeli między nimi dany produkt nie wyprzedał się, to używało się go do bólu. Stare składniki mieszało się z nowymi - tłumaczy.
Jak mówi, wypłata przychodziła pod stołem. Trzeba było przyjść do lokalu na Poznańską, usiąść przy konkretnym stoliku, gdzie do ręki dostawało się kopertę. Za trzy miesiące pracy w 2017 r. Oliwia dostała dwa przelewy, na 480 zł i 390 zł. Pracując w każdy weekend i dodatkowo w tygodniu wiele godzin.
Rok później Oliwia znów szukała pracy. Tym razem wybór padł na restaurację z tej samej sieci, jednak w Łodzi.
- Byłam młoda i potrzebowałam pracy na już. Stąd wybór tej samej sieci. Wiedziałam, że zbyt dobrze tam nie jest. Po kilku tygodniach stwierdziłam, że muszę odejść. Nie dawałam rady - mówi. - W restauracji panowała atmosfera terroru - dodaje.
- Gdy raz odruchowo życzyłam gościom "smacznego" dostałam ochrzan i odmówiono mi napiwków. Bo przecież wiadomo, że w restauracji jest smacznie, więc życzenie smacznego w ocenie Malki było hipokryzją - wspomina Oliwia. Finalnie Oliwia zrezygnowała z pracy i trafiła do Falalafy - lokalu położonego po sąsiedzku z Tel Avivem w Łodzi.
To restauracja Laury Monti, późniejszej wspólniczki i partnerki Malki Kafki. Oliwia przeszła tam w 2018 r. Pracowała sześć dni w tygodniu, często od godz. 9 rano do 2 w nocy. - Pracowałam po 17 godzin, a z toalety mogłam skorzystać raz. Podczas okresu to niewykonalne. Prawdziwy koszmar - dodaje.
Płacone miała do ręki, 10 zł za godzinę.
- Umowy brak i taki rygor, że kiedy tylko Laura wchodziła do lokalu, wiadomo było, że zaraz za coś będzie opieprz - mówi Oliwia.
- Każdego dnia słyszałam, co zrobiłam źle. W toalecie brakowało papieru - moja wina, mimo że od kilkunastu godzin nie odeszłam zza lady, bo w knajpie dzikie tłumy. Pomylone sosy w kanapce - moja wina, mogłam patrzeć, co chłopaki na kuchni robią. Zrezygnowałam. Wiedziałam, że będzie awantura. Nie pomyliłam się. Jedna z szefowych wpadła w szał, wrzeszczała, że nie mam prawa odejść, bo nie ma nikogo innego na kasę. Wtedy wyszłam z płaczem i już nie wróciłam - kończy.
O atmosferze terroru i zastraszeniach mówią też inni. Jedna z byłych pracownic tak wspomina początek pracy w restauracji należącej do Malki Kafki.
Kiedy tylko była w biurze, panował terror. Totalna dezorganizacja, wrzeszczenie, że się obijamy i przydzielanie nam bezsensownych zadań. Malka potrafiła przyjść w świetnym nastroju, a po 15 minutach zawołać kogoś z nas do biura i ta osoba wychodziła roztrzęsiona
- pisze kolejny pracownik z restauracji prowadzonych przez Kafkę.
Kacper pracował u Malki kilkanaście miesięcy. - Pamiętam, że na początku mi imponowała. Zawsze otwarcie mówiła o swoich wartościach, ideach - bardzo ją za to szanowałem. Chciała, by jej firma była biznesem najwyższej rangi, także etycznie. Jednak zwyczajnie nie umiała tego zrobić. Już po kilku dniach pracy pojawiło się rozczarowanie. Później poczucie krzywdy i bólu. Te sytuacje, które teraz wychodzą na światło dzienne, nie wydarzyły się ostatnio. To działo się latami - rozpoczyna swoją historię Kacper.
- Malka ukończyła psychologię kliniczną i wydaje mi się, że wiedziała w jaki sposób manipulować ludźmi. Gdy ktoś został przez nią pokrzywdzony przez krzyk, agresję lub obrażanie, potrafiła wziąć go na rozmowę, tłumaczyła, że każdy ma prawo popełnić błąd, wzbudzała poczucie winy. Wiele rzeczy usprawiedliwiała sprawami osobistymi i jej emocjonalnością - dodaje.
Jak mówi, bywały momenty, gdy każdemu z pracowników było jej po ludzku szkoda.
- Jednak, jeśli nawet jednego dnia potrafiła być wyrozumiała, następnego nie znała litości. Na porządku dziennym było wrzeszczenie, trzaskanie drzwiami, obrażanie i dyskryminacja - boli mnie, jak czytam, że się tego wypiera, że potrafi powiedzieć, że ona rzadko podnosi głos - dodaje Kacper.
Jak wspomina, każdy wolny dzień to było ogromne poczucie winy. W powietrzu było czuć, że Malka tego nie akceptuje. - Jeżeli już braliśmy wolne, to bardzo często trzeba było być pod telefonem, przy komputerze albo być gotowym przyjść do pracy. Często nie wierzyła, że możemy być chorzy. Ludzie potrafili pracować w restauracji albo w biurze z okropnym kaszlem i gorączką, a ona udawała, że tego nie widzi. Ciągle miała poczucie, że każdy ją okłamuje, nie ufała chyba nikomu - podkreśla.
Komentarzy potwierdzających te słowa z ust byłych pracowników są dziesiątki.
Jak właścicielki przychodziły zjeść, to panował faszystowski nastrój, każdy na baczność. Strach było cokolwiek zrobić, bo nie wiadomo, do czego te kobiety są zdolne
- mówią kolejne osoby.
- Widziałem też jak uderzyła pracownika w biurze na al. Jerozolimskich. Było to jakieś pudełko z materiałami, rzuciła nim prosto w niego. Krzyczała, że to fuck-up - nie była zadowolona z efektów pracy. Generalnie to Malka rzadko była zadowolona z codziennej pracy, jaką wykonywaliśmy - zaznacza Kacper.
- Ciężko też słucha się jej słów o równości - kontynuuje.
W zarządzie za czasów pracy Kacpra nie zasiadała nigdy żadna kobieta. W jego ocenie Malka nie wierzyła w ich kompetencje. Podobnie wyglądała sytuacja z prawami LGBT.
- Kiedyś na Poznańskiej pracownicy zrobili imprezę, wypili sporo alkoholu z baru i narobili bałaganu. Była to zabawa, na której przebywało sporo gejów. (Poznańska 11 to było jedno z nielicznych LGBTQIA+ friendly miejsc). Po tym wydarzeniu Malka zabroniła zatrudniać więcej osób "wyglądających na gejów", tłumacząc to w pokraczny sposób, że kocha ich jako przyjaciół, ale jako pracowników nie chciała ich widzieć - dodaje.
Potem sytuacja miała się zmienić, a lokal był promowany jako przyjazny LGBT.
- Ludzie początkowo nie wierzyli w moje historie. Mówili, że przesadzam, a inni mają gorzej. Słyszałem, że pracowałem w super miejscu, poznałem Malkę, więc powinienem przestać narzekać. Faktem jest, że później bardzo długo przepracowywałem ten etap życia na terapii - mówi.
- Chciałbym podkreślić, że normalna praca jest możliwa i istnieje. Jak ktoś jeszcze źle czuję się w tym środowisku, to z całego serca zachęcam, żeby odszedł - kończy Kacper.
- Dla Malki i Laury pracowałem od lutego 2019 do czerwca 2020. Odpowiadałem na początku za produkcję półproduktów i składników dań, a następnie byłem szefem kuchni - rozpoczyna Artur.
Jak mówi, do pracy przyszedł po części w poszukiwaniu nowych doświadczeń, a po części dla idei. - To był moment, w którym wykluczyłem z diety mięso. Podobały mi się wartości i idee, którymi afiszowała się Malka - wspomina.
Jak zaznacza rozmowę o pracę odbył z Malką. Wówczas obecność Laury w strukturze firmy była raczej nieduża i z początku była ona tylko towarzyszką Malki, której czasami doradzała. Z upływem miesięcy stała się supervisorką kuchni, chociaż jej rola była inna. Miała dopracowywać składy dań, karty menu i dbać o relacje z restauracjami.
- Gdy przyszedłem do tej pracy miałem na koncie 10 lat doświadczenia w gastronomii. Bardzo szybko zorientowałem się, że w kuchni jest duża rozbieżność w stawkach. 90 proc. składu stanowiły Ukrainki, których stawki były znacznie niższe od naszych. W okresie przedpandemicznym wypracowywały około 200 godzin miesięcznie. Wszystkie specjalne eventy świąteczne, pakiety itp. wiązały się z istotnym zwiększeniem liczby godzin - dodaje.
- Nie rozumiałem tej dysproporcji. Może Polacy mieli większe doświadczenie, ale te panie wykonywały ogrom pracy - stwierdza.
O nierównym traktowaniu osób z Ukrainy także słyszymy wielokrotnie.
Ukrainki nie zarabiały nawet najniższej krajowej, a pracowały ponad 200h miesięcznie. Jak ja odeszłam to potrafiły mieć jeden dzień wolny po pracy dzień w dzień po kilkanaście godzin
Co do stosunku do Ukrainek - generalnie Malka i Laura szeptały po kątach, że nie znoszą Ukraińców. Widać to po nierównej płacy dla Polaków i kobiet z Ukrainy
- brzmią kolejne relacje.
Po kilku tygodniach pracy pozostali kucharze zaczęli odchodzić z firmy, a Artur awansował. Mógł pojawiać się na spotkaniach zarządu w biurze. Jak wspomina, tam wszystko wydawało się profesjonalnie zorganizowane. Zupełnie odwrotnie jak w kuchni.
W czasie spotkań z zarządem Artur zwracał uwagę na liczne techniczne mankamenty kuchni i zaplecza. Od kucharzy oczekiwano aksamitnie gładkiego hummusu, a ostrza w maszynach nie były ostrzone latami.
- Naprawa usterek trwała bardzo długo lub nie została zakończona nawet do momentu zakończenia mojej pracy. Odkryte gniazdka i kostki elektryczne w pobliżu kranów, pozałamywane kable w urządzeniach, nieserwisowane regularnie sprzęty. Dopiero po moich usilnych prośbach ekipa dostała buty bhp - wymienia.
Jak wspomina, wyrażaną dość często zupełnie wprost ambicją zarządu było stworzenie sieci na miarę McDonald’s.
Te spostrzeżenia również potwierdzają inni pracownicy restauracji:
Sprzątanie ciężką chemią na kilku metrach kwadratowych przy jedzeniu to był hit. Dostawy przyjeżdżały w kilogramach foliowych opakowań (co w ogóle jest śmieszne, bo Malka prowadziła jakąś konferencję dwa lata temu z hasłem: Wartości ważniejsze od trendów: waste food, eko, vegan). Eko to tam były co najwyżej nasze wypłaty
- Gdy wybuchła pandemia, zaproponowano pracownikom zredukowanie stawek do minimalnej krajowej, a następnie po wyraźnej deklaracji, że do tego nie dojdzie - redukcji etatów. W moim przypadku do ¾ etatu. Wtedy też panie z Ukrainy na apel, że nie będą w stanie przeżyć za te stawki w tym wymiarze pracy, usłyszały szczodrą ofertę możliwości dorobienia sobie dodatkowych pieniędzy na sprzątaniu mieszkania Malki i jej wspólniczki (a prywatnie partnerki) Laury - dodaje Artur.
Jak zaznacza, pracownicy przystali na propozycję także dlatego, że Malka miała na nich wpływ. - Ona ma taki sposób mówienia do ludzi, który potrafi wpływać na nich i ich decyzje. Jest w stanie każdego przekonać do swoich racji - podkreśla.
Jak mówi, pandemia tylko utrudniła sytuację i pokazała jak bardzo nieprzygotowana na prawdziwy kryzys była firma. Jak zaznacza, od tego momentu liczył się z możliwym zwolnieniem z pracy, chociaż szefostwo snuło plany rozbudowy sieci restauracji po pandemii.
- Pewnego dnia wspólniczka Malki - Laura - nagle zwołała spotkanie. Byłem wtedy w chłodni lub toalecie. Gdy wróciłem do kuchni i zobaczyłem, że jest pusto - wyszedłem ich poszukać. Dołączyłem do grupy i usiadłem. Obok byli także moi podopieczni. Nagle Laura poprosiła mnie, żebym odszedł od stołu. Poinformowała, że przekazywane informacje już nie są dla mnie - wspomina.
- Kilka godzin później zaprosiła mnie na rozmowę. Okazało się, że moje stanowisko zaoferowano bez mojej wiedzy mojemu zaufanemu podwładnemu, który przyjął je, nie mając pojęcia, że będzie to równoznaczne ze zwolnieniem mnie. Malka i Laura odbyły z nim rozmowę zaraz przed jego wyjściem tego dnia do domu, potem zaś Laura wezwała mnie na rozmowę w cztery oczy i oznajmiła, że nie mogą sobie pozwolić na utrzymanie mojego etatu, gdyż nie mają już zapotrzebowania na to, co było moimi obowiązkami - kontynuuje.
Jak zaznacza, w ciągu półtora roku, jako jeden z nielicznych był zatrudniony w ramach umowy o pracę. W związku z tym obowiązywał go okres wypowiedzenia. - Na pytanie czy mogę się wstrzymać z podpisaniem rozwiązania umowy do następnego dnia żeby to przetrawić i przemyśleć, usłyszałem że nie bo "przyjdziesz mi tutaj z L4 i będziemy dalej musieli ci płacić". Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem, bo w czasie mojej pracy nie wziąłem nawet jednego dnia L4. To był moment, w którym korzystałem z terapii i bałem się zostać bez pracy - dodaje.
Po odejściu Artura członkowie zarządu mieli zaproponować mu pracę na przeczekanie w Miami Beach. Mężczyzna potwierdza wszystkie opisane wcześniej historie, które mówią o braku czystej wody i nieprzestrzeganiu higieny w tym miejscu pracy.
Zdarzało się, że wody nie było wcale i po skorzystaniu z toalety nie mogliśmy nawet umyć rąk
- mówi.
- W 2019 roku podjęłam prace w lokalu na Poznańskiej. Byłam wtedy na pierwszym roku studiów, zaraz po przeprowadzce do Warszawy. Pamiętam, że na rozmowie kwalifikacyjnej były obiecywane premie. Stawka za godzinę wynosiła 10 zł, ale wszystko wynagrodzić miały "kosmiczne napiwki", a z czasem ta kwota bazowa miała wzrosnąć - mówi Kasia. - Przy ustalaniu grafiku nagle okazało się, że muszę pracować 28 dni w miesiącu. Miała obowiązywać też przerwa na posiłek. Po kilku dniach pracy tych przerw nie było już wcale - dodaje.
Zasada była taka, że na posiłek można było usiąść tylko, gdy wszystkie stoliki były obsłużone, a to jak mówi Kasia, przy tak dużym ruchu, się nie zdarzało.
- Na kuchni pracowały panie z Ukrainy, które rano były bliskie płaczu i wyczerpania. Niektóre z nich pracowały po 300 godzin miesięcznie. Kończyły pracę o 2, a wracały o 6 czy 7 rano, by otworzyć knajpę. Te panie mieszkały w większości bardzo daleko od centrum i sam dojazd do mieszkania i do knajpy zajmował im tyle czasu, że ja nie wiem kiedy one spały - wspomina.
"Kosmicznie wysokie napiwki" okazały się być 20 złotymi po całym dniu ciężkiej pracy, a premia wynosiła 15 złotych za cały miesiąc.
Kasia mówi, że nie miała bliskiej styczności z Laurą i Malką. Oczywiście obie panie w restauracji bywały, ale zdaniem Kasi nie za bardzo orientowały się, kto pracuje w tym lokalu. - Spotkało mnie za to szczególne chamstwo ze strony menadżerów - zaznacza.
- Dostawałam wiadomość o trzeciej w nocy na messengerze o treści "Ku**a Kaśka...", gdy w ogóle nie wiedziałam o co chodzi. Nagle okazywało się, że na przykład dostawałam opierdziel o to, że nie wzięłam swojej umowy z jakiegoś biurka. Nigdy umowy nie widziałam nawet na oczy - tłumaczy.
Jak zaznacza, przekleństwa i wyzywanie pracowników "to była norma". Kasia została także oskarżona przez managerkę o pomówienia. - Poprosiłam o jakieś dowody i szczegóły w tej sprawie. Nie dostałam ich. Zwolnili mnie wiadomością na messengerze - dodaje.
- Podczas ostatnich dni w pracy jeden z klientów ukradł iPada, na którym robiliśmy rezerwacje. Podczas takiego ruchu iPada, leżącego przy samym wyjściu, trudno pilnować non stop. Zwłaszcza, że należy to do obowiązków hosta, który kieruje gości do stolików. Wtedy dostaliśmy wiadomość na grupie pracowniczej, która brzmiała: kelnerzy z tej zmiany mają się złożyć na iPada. Na iPada, który kosztuje tyle, ile jednodniowy dochód restauracji - wspomina.
- Gdy przyszłam podpisać wypowiedzenie, z restauracji wychodziłam totalnie zaryczana. Psychicznie bardzo długo się później zbierałam - kończy.
***
Czuję się głównie kobietą biznesu. Ale nie potrafię prowadzić podwójnego życia i wartości, jakie wyznaję, przekładają się na biznes. Kiedy osiem lat temu zakładałam restaurację byłam już zdeklarowaną wegetarianką, więc moja działalność nie mogła wiązać się z krzywdą jakiejkolwiek istoty zwierzęcia, czy człowieka, z czymś co byłoby wątpliwe etycznie
- mówiła w rozmowie z kuchnia.ugotujto.pl Malka Kafka, prezeska zarządu spółki Food Quantum i założycielka sieci wegańskich restauracji Tel Aviv by Malka.
Malka Kafka zgodziła się odpowiedzieć na nasze pytania. Nie zgadza się jednak na rozmowę telefoniczną. Na pytania odpisuje drogą mailową.
Zapytana, czy nadal określa swój biznes jako etyczny odparła: "Tak, cały czas uważam, że prowadzimy etyczny biznes oparty na wartościach. Szanujemy osoby, które pracują w naszych firmach. Szanujemy ich pracę i zaangażowanie".
Podkreśliła zarazem, że dla niej publikowane w mediach anonimowe doniesienia "nie są faktami".
- Nigdy, podkreślam nigdy, a prowadzimy działalność od 12 lat, nie mieliśmy żadnej oficjalnej skargi na warunki pracy oraz na relacje panujące w naszych firmach. Niemniej, każdemu sygnałowi przyglądamy się dokładnie, z uwagą i szacunkiem. Biorę je poważnie, ponieważ zawsze możemy coś poprawić, zawsze możemy zadbać o to, żeby sytuacje, które nie powinny mieć miejsca, nie pojawiały się w restauracjach w naszej sieci. Zawsze możemy stać się lepsi - mówi.
Zapewnia, że lokale jej sieci są regularnie sprawdzane pod względem bhp. - Restauracje są audytowane przez naszych wewnętrznych audytorów co miesiąc. Każdy z franczyzobiorców ma obowiązek serwisować sprzęt regularnie. Nie stwierdzamy żadnych większych nieprawidłowości. Jeśli gniazdko wyleciało ze ściany, naprawa jest zlecana natychmiast po zgłoszeniu tego faktu przez pracowników. Przytacza Pani zgłoszenie pojedynczego faktu, znów muszę podkreślić – pojedynczego faktu z jednej restauracji na 12 lat działania. Prosiłabym, żeby nie generalizować z tego, że tak wygląda obraz naszych restauracji - zaznacza.
Dopytywana, czy kiedykolwiek zabroniła zatrudniać w restauracji osoby "wyglądające na gejów" odpowiada:
- Niektóre zarzuty zadziwiają mnie i zastanawiam się skąd się biorą. Jestem osobą aktywnie zaangażowaną w działania na rzecz równych praw osób LGBTQ+. Brałam udział w kampaniach na rzecz tej społeczności. Mało tego, sama jestem w tej społeczności. Ten zarzut pokazuje absurdalność hejtu, który przetacza się przez internet i poziom wiarygodności informacji.
- Pamięta Pani sytuację, w której miała uderzyć jednego z pracowników w biurze na al. Jerozolimskich pudełkiem? - pytamy.
- Na to pytanie odpowiem jak powyżej. Niektóre zarzuty zadziwiają mnie i zastanawiam się skąd się biorą. Jeśli osoba ta istnieje, zapraszam do sądu.
Malka zaprzecza, by kiedykolwiek ktoś pracował w restauracji za najniższe stawki w wymiarze 200-300h tygodniowo. Po chwili dodaje jednak, że zdarzały się sytuacje, że osoby pracujące na zlecenie "brały ponad 250 godzin".
Zaprzecza także odmawiania L4 i urlopu. Uważa, że tylko jedna z pracownic nie dostała swojej umowy i miało to miejsce w restauracji franczyzowej. Na pytanie "Czy kiedykolwiek obrażała Pani lub dyskryminowała swoich pracowników?" odpowiada:
- Tak, zapytałam jednej osoby, czy jest głupia. Przeprosiłam ją za to. Przeprosiłam również przy wszystkich pracownikach z tej konkretnej restauracji. Nigdy natomiast nie dyskryminowałam nikogo. Rozumiem, że nie wszyscy mnie lubią, rozumiem, że są osoby, które mogą nie chcieć ze mną pracować. Dopuszczam sytuację, że ktoś nawet może się mnie bać. Natomiast nie tworzę sytuacji, w których moim celem jest wprowadzanie takiej atmosfery. Równość i szacunek są dla mnie wartościami, którymi kieruję się w życiu. Mam nadzieję, że będę częściej mogła rozmawiać z całym zespołem. Teraz to około 180 osób i już to nie jest łatwe. Podczas naszego spotkania przed tygodniem, osoby pracujące z nami wyraziły chęć częstszych rozmów i współtworzenia firmy. Widzę, że przekuwamy ten kryzys na coś dobrego dla nas wszystkich - przekazuje.
- Tak, jak podkreślałam w wielu wywiadach, cały czas wierzę, że na kryzysach można wzrosnąć. Chcę, żeby osoby pracujące w naszej firmie miały poczucie, że są w dobrym miejscu. Ludzie to największa wartość w firmie. Jeśli są organizacje, które chciałyby nas w tym wesprzeć zapraszam do wsparcia tego procesu - zaznacza.
Po interwencji poselskiej Macieja Koniecznego z partii RAZEM w tej sprawie, Państwowa Inspekcja Pracy zobowiązała się do kontroli. - Na razie przeprowadzana została kontrola tej sieci w Łodzi - przekazuje Grzegorz Janoszka.
PIP potwierdza nam, że inspektorzy pracy przeprowadzili w dniach 28.02; 3, 4, 7, 8, 24.03; 5.04.2022 r., czynności kontrolne w restauracji Tel Aviv Urban Food w Łodzi.
"W czasie kontroli reprezentujący spółkę członek zarządu złożył pisemne oświadczenie, że na dzień 28.02.2022 r. spółka ta nie zatrudnia żadnych osób na podstawie umów o pracę, a jedynie powierza wykonywanie czynności na podstawie umów zlecenia zleceniobiorcom" - czytamy w raporcie PIP.
W czasie kontroli stwierdzono, że część z nich stanowią studenci, którzy nie ukończyli 26 roku życia i w związku z tym, nie podlegają obowiązkowi zgłoszenia do ubezpieczeń społecznych.
Kontrolą objęto umowy zlecenie zawarte z 10 osobami. Na podstawie analizy treści tych umów stwierdzono, że nie wykazują one cech charakterystycznych dla stosunku pracy.
"W umowach objętych kontrolą zawarto bowiem postanowienie, zgodnie z którym czas świadczenia przez zleceniobiorcę usług jest kształtowany przez zleceniobiorcę samodzielnie w taki sposób, aby usługi stanowiące przedmiot niniejszej umowy mogły być wykonane w terminie i w najlepiej pojętym interesie zleceniodawcy" - napisano w raporcie.
W dniu zakończenia kontroli, stwierdzono ponadto, że od dnia 01.04.2022 r. w podmiocie kontrolowanym zatrudniono jedną osobę na podstawie umowy o pracę.
W wyniku kontroli stwierdzono dwie nieprawidłowości dotyczące nieterminowego opłacenia składek na Fundusz Pracy, a także niewłaściwego prowadzenia dokumentacji pracowniczej jedynego pracownika zatrudnionego na umowie o pracę.