Złość i bunt Janusza Szymika. Domaga się od kurii 3 mln zł. "Straszne czyny będą rozliczane"

- Oni chyba oczekują, że ja będę płakał całe życie. Nie, tak nie będzie. Jest we mnie wielka złość, bunt i determinacja. Ale ta moja determinacja nie oznacza, że nie odczuwam traumy - mówi Gazeta.pl Janusz Szymik. W czwartek ma rozpocząć się proces, który mężczyzna wytoczył kurii bielsko-żywieckiej. Twierdzi, że duchowny z Międzybrodzia Bialskiego wykorzystał go seksualnie kilkaset razy.

Janusz Szymik pozwał kurię w czerwcu ubiegłego roku. W pozwie podkreślono, że ksiądz Jan W., "zbudował swój autorytet w przestrzeni religijnej", a "posługiwanie w parafii zapewniło mu dostęp do dzieci". "Powód wobec przestępstw, których dopuszczał się na jego osobie sprawca, był zupełnie bezradny. Przez ponad dwadzieścia lat musiał znosić jego widok za ołtarzem, pomimo straszliwej wiedzy o tym człowieku. Wodniak dla lokalnej społeczności był autorytetem" - czytamy w uzasadnieniu pozwu. Szymik twierdzi, że w latach 80. ubiegłego wieku został przez W. wykorzystany kilkaset razy. 

W czwartek 17 lutego w Sądzie Okręgowym w Bielsku-Białej ma się odbyć pierwsza rozprawa. Mężczyzna domaga się od kurii trzech milionów złotych.

Daniel Drob, Gazeta.pl: Pamięta pan pierwsze spotkanie z księdzem Janem?

Janusz Szymik: Wyraźnie. Z dziecięcego okresu jego pamiętam najlepiej. 

Opowie pan, jak to było?

Byłem wtedy ministrantem w naszej parafii w Międzybrodziu Bialskim. To w ogóle było moje największe marzenie - zostać ministrantem. Największe i dosyć oczywiste. Mój kuzyn był klerykiem i przez to mnie też ciągnęło, by być bliżej Kościoła. Poza tym grupa ministrantów stanowiła wtedy jedyną odskocznię od życia na wsi. Można było poznać nowych kolegów z innych części parafii, spotykać się w salce katechetycznej, brać udział w różnych aktywnościach. Poza szkołą to był w tamtych czasach jedyny sposób na integrację z rówieśnikami. 

Który to był rok?

Zostałem ministrantem zaraz po pierwszej komunii świętej, to musiało być w 1982 r. Jana W. poznałem rok później. Zastąpił w Międzybrodziu proboszcza Józefa Proroka. Doskonale znał parafian, ponieważ był u nas wikarym zanim został sekretarzem kard. Macharskiego. W 1983 roku odbyła się druga pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. W. zaprosił mnie, żebym pojechał razem z nim na spotkanie z papieżem w pałacu biskupim przy Franciszkańskiej. 

Tylko pana zaprosił?

Tak. Parafianie jechali autobusem wynajętym od strażaków, a ja jechałem z ks. Janem jego ładą na krakowskich numerach. Była takiego kawowego koloru. Ogromny zaszczyt i duma, że taka wielka osoba, sekretarz kardynała, z całego grona ministrantów wyróżnił akurat mnie. Byłem podekscytowany, pamiętam doskonale tę euforię. To tak, jakby dzisiaj dostać zaproszenie od, powiedzmy, papieża Franciszka. Nie wiem, dlaczego akurat mnie wziął wtedy do Krakowa. Może zdecydował fakt, że ten mój kuzyn już był klerykiem? Może to, że byłem najlepszym uczniem w klasie? Trudno mi dzisiaj powiedzieć. 

Po pielgrzymce zaczęły się spotkania?

Zaczął regularnie mnie zapraszać na plebanię. Na ósmą wieczorem.

Zawsze na ósmą?

Zazwyczaj tak wychodziło. O 18 była msza, po mszy, o 19, szedłem do domu, żeby coś zjeść albo się przebrać i o 20 byłem na plebanii. To trwało dłuższy czas. Dzisiaj wydaje mi się, że mnie tymi spotkaniami oswajał. Cały czas byłem przekonany, że to wielkie wyróżnienie. Wiosną 1984 roku pierwszy raz mnie wykorzystał. To musiała być wiosna, bo trwały przygotowania do świąt wielkanocnych i pomagałem przygotowywać jakieś przedstawienie z tej okazji. Była jakaś próba, następnie msza - albo na odwrót, tego już nie pamiętam - i później dostałem zaproszenie. Był wieczór, poszedłem pod głównie drzwi plebanii i zadzwoniłem. Ksiądz był uśmiechnięty, uścisnął mi dłoń. "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", "na wieki wieków, amen". Zaprosił do swojego pokoju. Po drodze przechodziło się przez pomieszczenie kancelarii parafialnej. 

Zobacz wideo „Co łaska" za tuszowanie pedofilii? O. Gużyński: To rzecz bardzo niestosowna

W jego pokoju stała ława i były dwa obrotowe fotele w takim cytrynowym kolorze. On usiadł na tym bliżej meblościanki. Zaraz po lewej miał szafkę z płytami i gramofonem marki Cyryl, pod spodem był barek. Trzymał tam mnóstwo alkoholi. Dalej stała witrynka z zastawą, a następnie rozkładana wersalka.

Pamięta pan dużo szczegółów.

Dalej było coś w rodzaju biblioteczki i wejście do drugiego pomieszczenia z telewizorem marki Panasonic. O tym telewizorze jeszcze będzie mowa. Podobno w Peweksie zapłacił za niego 750 dolarów. Jeśli dobrze pamiętam, miał 27 cali, bardzo dużo jak na tamte czasy.

To pomieszczenie, gdzie siedzieliście, było jego sypialnią?

Tak. Miał tam te dwa pokoje do dyspozycji, to było jego osobiste mieszkanie. Zajmował część plebanii, po drugiej stronie pokój miał wikary. Tam było osobne wejście. Budynek był dosyć długi, miał jakieś 20 metrów. Później wprowadzili się tam rodzice W. Zamieszkali w pokoju z drugiej strony, z wejściem od strony podwórka.  

Co się wtedy, po tej próbie przedstawienia, wydarzyło?

Jak zwykle na samym początku było dużo serdeczności. Zrobił mi herbatę z sokiem domowej roboty. W Bestwinie jego rodzina miała ogród, gdzie latem zbierał owoce, później jego matka robiła z tego różne soki. Zjedliśmy kolację. On w pewnym momencie wstał od tej ławy, podszedł do mnie, chwycił za fotel i zaczął nim bardzo intensywnie obracać w jedną i drugą stronę. Aż mi się w głowie zakręciło. Nagle zatrzymał, wziął mnie za ręce i pociągnął. Byłem oszołomiony. Wpadłem w jego ramiona, przycisnął mnie do siebie i zaczął całować po czole, i ustach, wpychał mi język do buzi. Pamiętam, że przycisnął moją rękę do swojego krocza. Czułem, że miał wzwód. Ten uścisk trwał dłuższą chwilę. Później mnie zaciągnął do wersalki i rozebrał. Siebie też rozebrał. Uklęknął, rozchylił mi nogi i zaczął ssać mi członka. Wcześniej jeszcze zdjął okulary, pierwszy raz widziałem go bez nich. Świat mi się zawalił. Nie mogłem nic powiedzieć, byłem oszołomiony. Nagle te wszystkie ideały, które miałem w głowie - że to są święci ludzie, nieskazitelni, że niosą dobro i miłość - rozpadły się. 

Mówił pan, że na plebanii mieszkali rodzice W.

Tak. I wikary. 

Nie zwrócili nigdy uwagi, że ich dorosłego syna odwiedza wieczorami dziecko?

Mieli pokój z drugiej strony, wchodzili innym wejściem. To był duży budynek. Trudno mi powiedzieć, czy wiedzieli, czy się czegoś domyślali. 

Spotykaliście się tylko na plebanii?

Raz wykorzystał mnie w Zielonkach pod Warszawą. Nasza parafia miała wtedy wycieczkę do stolicy. Większość osób spała w salce katechetycznej, a ja z księdzem Janem w pokoju tamtejszego proboszcza. Innym razem zrobił to na łące w Międzybrodziu. To było takie ustronne miejsce, przechodziło się przez potok, później przez las. W. zabrał mnie tam w któreś niedzielne popołudnie, miał ze sobą koce. Później jechał odprawiać mszę. Czasami nie mogłem sobie poukładać tego w głowie - że on po stosunku mógł odprawiać mszę albo nawet jechać na pogrzeb. Kiedyś go zapytałem, czy w ogóle wierzy w Boga. Nie odpowiedział.

Długo trwały te wizyty?

Średnio takie spotkanie trwało około 4 godzin, do północy, czasami się przeciągało. Jeśli to była noc z piątku na sobotę, to nawet zostawałem do 4 rano. Pamiętam, że kiedyś, w czerwcu, jak wracałem do domu, zaczynało świtać. U nas w domu, wracając do swojego pokoju, musiałem przejść przez kuchnię, gdzie spali rodzice. Ocknął się wtedy ojciec i zapytał, czy W. patrzył na mnie w okularach czy bez.

Co to miało znaczyć?

Nigdy nie wytłumaczył, ale jak rozumiem, człowiek zdejmuje okulary, gdy chce się zbliżyć.

Pan miał wtedy 11 lat.

11 lat miałem, jak poznałem W. - gdy była pielgrzymka Jana Pawła II i zostałem wytypowany. Jak zaczął mnie wykorzystywać, miałem 12 lat.

I znikał pan na całe wieczory. Rodzice, najbliższe otoczenie, nie zwracało na to uwagi?

Ksiądz bywał coraz częściej w naszym domu. Gdy wracał od brata w Wiedniu, to przywoził moim rodzicom kawę, owoce i słodycze z darów, towary wtedy deficytowe, a w moim domu było biednie. Moja babcia była pod ogromnym wrażeniem, że proboszcz nas odwiedza. Rodzice też, imponowały im jego znajomości, horyzonty. Później został przewodniczącym komitetu gazyfikacji wsi i dzięki tej funkcji też zaskarbiał sobie powszechne zaufanie. Dla naszego domu to było naprawdę ogromne wyróżnienie. Wtedy było w jakimś sensie uważane za normalne, że go często odwiedzam. A że późno tam chodziłem? Mówiłem, że gramy w szachy. Myśmy rzeczywiście grali w te szachy.

Rodzice byli zapracowani. Ojciec przyjeżdżał praktycznie tylko w weekendy. Dom w Międzybrodziu był matki, oprócz nas mieszkał tam jej brat oraz moja babcia. Z kolei mój tata mieszkał w Żywcu, skąd miał bliżej do pracy. W tygodniu go praktycznie nie było. Matka nieszczególnie się mną zajmowała. Uwagę poświęcała głównie gospodarstwu, do tego latem pracowała w ośrodku wypoczynkowym. Wtedy ode mnie z domu wszyscy mieli etaty w tych ośrodkach.

Biskupi / zdjęcie ilustracyjnePolak o postępowaniu wobec kard. Dziwisza: Elity próbują go chronić

Nie miał pan później swoim bliskim za złe, że nie zareagowali, nie ustrzegli?

Trzeba zrozumieć krajobraz wsi lat 80. Mnie się wtedy wydawało, że nie mam do kogo z tym się zwrócić. I pewnie było w tym dużo racji. Uważałem, że ksiądz miał taką władzę, że każde poszukiwanie pomocy spełzłoby na niczym. Byłem dzieckiem, w zasadzie byłem nikim, jakimś szwendającym się po wiosce gówniarzem. Od niego bił majestat - sekretarz kardynała, zdjęcie z papieżem itd. 

Jak często się widywaliście?

Średnio dwa razy w tygodniu. Ten proces trwał mniej więcej od kwietnia 1984 roku do czerwca 1989 r. Miałem wtedy 17 lat, chodziłem do liceum w Kętach. Uznałem, że muszę to przerwać. Wtedy też podjąłem decyzję, że nie pójdę do seminarium. 

Planował pan?

Ksiądz Jan mnie do tego namawiał. Mówił, że tam dopiero świat się przede mną otworzy. Jak podrosłem, to zrozumiałem, co to może być za świat. Gdy pojąłem, jak zła jest relacja z W., opowiedziałem o niej mojemu przyjacielowi, który pełnił posługę jako lektor. Ja sam wtedy byłem za słaby, czułem, że w pojedynkę nie dam rady się wyrwać z tej matni. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że taki krok był poza moimi siłami psychicznymi. Przyjaciel polecił mi rozmowę z księdzem sercaninem Bernardem Kulińskim. Spotkaliśmy się. Poradził mi, abym na następnym spotkaniu odepchnął W., jak tylko otworzy mi drzwi. Następnie według tej instrukcji miałem zażądać kluczy na plebanię, żebym mógł przychodzić i sprawdzać, czy nie wykorzystuje innych osób. Domagałem się też zadośćuczynienia. 

1000 dolarów. Zeznał pan o tym w postępowaniu kościelnym.

To też był pomysł księdza Kulińskiego. Część tych pieniędzy miałem zostawić dla siebie, część przekazać na poczet innych ewentualnych ofiar. 

Wiedział, że są inne ofiary? Mówił o nich? 

Nic o nich nie mówił. Powiedział do mnie wtedy tak: "Weź te pieniądze, bo sprawiedliwości od Kościoła nigdy nie zaznasz". 

Dostał pan te dolary?

W. twierdził, że nie ma takiej sumy. W latach 80. to było mnóstwo pieniędzy. Zażądałem w depozyt tego jego panasonica. Pamiętam, jak go wnosiłem do domu i ojciec zapytał, skąd mam taki telewizor. Powiedziałem, że wygrałem na loterii i temat się urwał. W. spłacał te dolary w ratach chyba od 1989 roku. Gdy spłacił, zwróciłem mu telewizor.

Spotkaliście się później?

Pojawił się nagle na schodach do mojego domu. Zaraz po tym, jak zdałem maturę. To był 1991 rok. Zapytał, czy nie pojechałbym z nim do Niemiec, między innymi odwiedzić mojego kuzyna kleryka, który tam osiadł. Zgodziłem się, bo planowałem pracować w Niemczech. Wtedy najważniejsze było dla mnie, żeby mieć jakiekolwiek środki do życia. W domu była bieda, miałem wtedy anemię, byłem niedożywiony. To była jedyna okazja, żeby spotkać się z kuzynem i porozmawiać o jakiejś pracy. 

Co działo się później? 

Udało mi się znaleźć tę pracę w Niemczech. Pracowałem tam u rolnika. Wcześniej jeszcze uciekałem przed wojskiem. Chciałem pójść na studia, ale nie dostałem się na germanistykę, więc na szybko zapisałem się do technikum budowlanego, żeby tylko mi odroczyli to wojsko. Na przełomie lat 80. i 90. kilka miesięcy spędziłem w sanatorium dla młodzieży leczącej stany nerwicowe. W 1993 roku zatrudniłem się w Urzędzie Kontroli Skarbowej w Bielsku-Białej. Dyrektorem i głównym przełożonym był mój sąsiad i przyjaciel księdza W.

W. zeznał w postępowaniu kościelnym, że załatwił panu tę pracę, żeby panu "wynagrodzić" krzywdy.

Ten dyrektor mi później powiedział, że dał mi pracę, bo mój dziadek i jego ojciec byli dobrymi kolegami. Poza tym nasze rodziny graniczyły ze sobą działkami. To był powód, a nie jakaś próba ekspiacji ze strony W. za krzywdę, którą mi wyrządził. To jest fałsz, sam się dowiedziałem o tym rzekomym "załatwieniu pracy" z zeznań, które złożył w procesie kanonicznym.

W każdym razie, w 1993 roku uznałem, że ten tysiąc dolarów za to, co mi zrobił, to żadne zadośćuczynienie. Poszedłem do niego i zażądałem 100 tys. dolarów. Mieliśmy zawrzeć ugodę przed adwokatem. Zagroziłem, że jak się nie zgodzi, powiadomię o wszystkim biskupa i złożę doniesienie w prokuraturze. Początkowo się zgodził, nawet na piśmie, ale w umówionym dniu nie pojawił się u adwokata. Wtedy napisałem swoje wspomnienia i umówiłem się za pośrednictwem sekretarza kurii na spotkanie z biskupem Tadeuszem Rakoczym. Doszło do niego w salce na tyłach kościoła przy dworcu PKS w Bielsku-Białej.

Jak wyglądało to spotkanie?

Biskup siedział za biurkiem, ja przed nim. Wstałem i odczytałem swoje zeznania na temat wykorzystywania seksualnego. Później wręczyłem mu pismo z całą tą relacją. Biskup uścisnął mi dłoń i powiedział, że będzie się za mnie modlił. Później o sprawie poinformowałem żywiecką prokuraturę. Po pewnym czasie, gdy byłem już w domu po pracy, odwiedził mnie mój szef, dyrektor urzędu. Pytał, co to za sprawa między mną a księdzem Janem. Wiedział wtedy o zawiadomieniu prokuratury. Powiedziałem mu, że W. mnie wykorzystywał. On z kolei kazał mi wycofać zawiadomienie. Miałem pojechać do prokuratury i powiedzieć, że to wszystko nie miało miejsca. Podstawą do wycofania zeznań miało być moje leczenie psychiatryczne. 

Dyrektor tylko namawiał czy groził, na przykład zwolnieniem?

Mówił, że muszę to zrobić dla własnego dobra. Odebrałem to jako ukrytą groźbę. I wycofałem zawiadomienie. Mam takie wspomnienie z tego okresu, jak przyszło pismo z prokuratury, że w tej sprawie nie będzie śledztwa. List odebrała moja matka, przyszła do mojego pokoju z kopertą zapłakana i pytała, co się stało między mną a W. Powiedziałem, że to nie jest jej sprawa. Więcej nie pytała.

Do sprawy wrócił pan w 2007 roku. Wtedy doszło do ponownego spotkania z biskupem. Co działo się wcześniej?

Wziąłem ślub, urodziła nam się córka, którą zresztą ochrzcił W. W urzędzie pracowałem do 2003 roku. Od czasu tej sprawy czułem się spychany przez dyrektora na margines, czepiał się o byle bzdurę, wynajdywał jakieś nieprawidłowości, rzekomo źle rozliczone delegacje. Czułem się nękany. W tym czasie wyjeżdżałem do pracy w Stanach Zjednoczonych. Starałem się normalnie żyć, ale ta sprawa ciągle do mnie wracała, więc jeszcze raz przedstawiłem ją bp. Rakoczemu. Tym razem wziąłem ze sobą świadka, żeby nikt później nie próbował zaprzeczać, że takie spotkania się odbywały. Zaproponowałem wtedy konfrontację z W. w obecności biskupa. Zostawiłem adres i telefon, ale znowu nie przyszła żadna odpowiedź.

Później wyszła książka ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.

Na kartach "Księży wobec bezpieki" zidentyfikowałem księdza Jana. Nie miałem wątpliwości, że wymieniony na 395 stronie tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa to właśnie on.

Dlaczego przez lata nie podejmował pan dalszych prób dochodzenia sprawiedliwości? 

Po tym wszystkim, co przeszedłem w latach 90. i co spowodowało, że wycofałem swoje zawiadomienie, byłem przekonany, że nie wygram z tym układem. We mnie to się cały czas burzyło, gotowało, ale żona też mówiła, żebym sobie dał spokój.

Ks. Jan W. w 2007 rokuZnamy alarmującą opinię nt. księdza Jana W. "Dopuszczał się recydywy"

W odpowiedzi na pozew zwrócono uwagę, że przyjął pan w swoim ośrodku wypoczynkowym Beskid dwóch księży. Zrelacjonowano, że oprowadzał ich pan i opowiadał, o tym "jak sobie radzi, prowadząc ośrodek". Co to była za wizyta?

Rzeczywiście, przyjechał kiedyś do mojego ośrodka ksiądz, który przesłuchiwał mnie w trakcie postępowania kanonicznego. Nie pamiętam dokładnie okoliczności, w jakich go zaprosiłem. Pewnie stało się to po złożeniu tych pierwszych wyjaśnień. Nie uważałem go za jakiegoś swojego wroga. Mieszkał w miejscowości obok, mówił, że pochodzi też z tych stron, to powiedziałem, że może wpaść i zobaczyć ośrodek, który prowadzę. I rzeczywiście, któregoś razu, gdy miał po drodze, przyjechał do mnie. Oprowadziłem go po ośrodku, rozmawialiśmy na luzie.

Drugie spotkanie odbyło się całkiem niedawno. Przyjechał do mnie delegat ds. ochrony dzieci i młodzieży po tym, jak w liście do papieża poskarżyłem się na bezczynność abp. Stanisława Gądeckiego. Delegat wręczył mi pismo z informacją, że mojej sprawie nie zostaje nadany dalszy bieg. Na podstawie tych spotkań prawniczka kurii wysnuła wniosek, że nie czuję żadnej traumy. 

Podniesiono, że dużo pan podróżuje. 

O swoich podróżach mówiłem podczas tych wizyt księży, w ogóle się z nimi nie kryję. I co z tego, że dużo podróżuje? Co to Kościół obchodzi? Oni myślą, że jak ja podróżuje po świecie, to nie mam traumy. Jak ktoś opowie dowcip i się zaśmieje, to znaczy, że nigdy nie został skrzywdzony? Przecież to jest żałosne.

W 2014 roku dekretem bp. Romana Pindla ruszyło postępowanie kościelne. Wierzył pan, że Kościół sam odpowiednio zbada sprawę molestowania?

Po wyroku, w którym W. skazano (m.in. na karę odosobnienia i wpłatę na rzecz Caritasu - red.), Kościół wszczął kolejne dochodzenie. Jego celem było sprawdzenie, czy są inne ofiary. O informacje na ten temat zwrócił się do mnie prawnik kurii. W lutym 2016 roku przedłożyłem mu listę domniemanych pokrzywdzonych i wtedy rzeczywiście wierzyłem, że to zostanie należycie zbadane. Na ile się orientuję, z żadną ze wskazanych przeze mnie osób nie rozmawiano. Później poinformowałem kurię o kolejnej domniemanej ofierze, ta osoba została przesłuchana. To był już 2020 roku. 

Kuria proponowała panu jakiekolwiek wsparcie?

Tak, ale propozycja realnej pomocy pojawiła się dopiero w 2020 roku. Wtedy biskup Roman Pindel za pośrednictwem nuncjatury poinformował mnie, że wyraża pełną gotowość do współpracy i udzielenia pełnej pomocy psychologicznej i duchowej, w tym finansowania koniecznych terapii. Wcześniej oferowano mi jedynie pomoc duchową. Dostałem numer telefonu do księdza, ale nie skorzystałem, nie po tym wszystkim, czego doświadczyłem ze strony duchownych. Chodzę do psychiatry i psychologa na własny rachunek. 

Jak się pan dzisiaj czuje?

Można sobie wyobrazić, jak się czuję, gdy czytam pismo prawniczki kurii, która chce dowieść, że kontakty z W. sprawiały mi przyjemność i czerpałem z nich korzyści. Nie ma nic bardziej oszczerczego i pozbawionego empatii. Oni chyba oczekują, że ja będę płakał całe życie. Nie, tak nie będzie. Jest we mnie wielka złość, bunt i determinacja. Ale ta moja determinacja nie oznacza, że nie odczuwam traumy. Mam zespół stresu pourazowego. Żyję w napięciu, przez co cały czas jestem spocony, nawet antyperspiranty już na mnie nie działają. Ciągle mam wizyty u psychiatry i psychologa. Jak opowiadam o tym, co mnie spotkało, przez stres od razu muszę iść do toalety. To dlatego musiałem dwa razy przerwać naszą rozmowę.

Bywa pan czasem w kościele?

Nie, ale już nawet nie chodzi o to, że byłem wykorzystywany. Widząc, jak zdeprawowani są ludzie w kościelnych strukturach i wiedząc, jak przez lata ignorowano moją sprawę, nie wyobrażam sobie, że mógłbym pójść na mszę. Dzisiaj bardzo daleko mi do doktryny katolickiej. 

Latem, gdy do sądu trafił pozew, powiedział pan w Gazeta.pl, że kwota żądanego zadośćuczynienia nie jest współmierna do pańskiego cierpienia. 

Trudno tę krzywdę wycenić, ona jest niepoliczalna. Ale pieniądze są z boku. Chciałbym przez ten proces skłonić wszystkich, którzy byli wykorzystywani, aby się nie poddawali i walczyli do końca o sprawiedliwość. Wierzę, że prawda ostatecznie zwycięży i kuria, którą przez wiele lat zarządzał biskup Rakoczy, zostanie uznana winną zaniedbań. Byłoby świetnie, gdyby moja sprawa stanowiła zachętę dla innych poszkodowanych.

Pieniądze są konkretne - trzy miliony złotych.

Trzeba uzmysłowić ludziom Kościoła, że wszystkie straszne czyny będą rozliczane i mogą mieć konkretne konsekwencje finansowe. Tylko kary pieniężne mogą coś tu zmienić. Nie mam co do tego złudzeń.

Więcej o: