Stało się to, co stać się prędzej czy później musiało. 14 stycznia trzynastu z siedemnastu członków Rady Medycznej poinformowało o tym, że nie będzie już doradzać Kancelarii Premiera w kwestii przeciwdziałania pandemii koronawirusa w Polsce.
W dniu 14 stycznia 2022 zwróciliśmy się do Pana Premiera o przyjęcie naszej rezygnacji z dalszego udziału w pracach Rady Medycznej do spraw COVID-19
- napisali w oświadczeniu sygnatariusze.
Jako główne powody takiej decyzji eksperci wskazali "brak wpływu rekomendacji na realne działania" i "wyczerpanie się dotychczasowej współpracy".
Jako Rada Medyczna byliśmy niejednokrotnie oskarżani o niedostateczny wpływ na poczynania Rządu. Jednocześnie obserwowaliśmy narastającą tolerancję zachowań środowisk negujących zagrożenie COVID-19 i znaczenie szczepień w walce z pandemią, czego wyrazem były również wypowiedzi członków Rządu lub urzędników państwowych
- czytamy w liście naukowców.
Odejście ekspertów ze wspomnianego gremium nie powinno dziwić. Można to było przewidzieć już wiele tygodni temu. Naukowcy problemy w relacjach na linii Rada Medyczna - KPRM sugerowali, co prawda wówczas jeszcze w większości anonimowo, od długiego czasu. Na Gazeta.pl szczegółowo opisywaliśmy to na początku listopada ubiegłego roku.
Oczywiście, że nasze decyzje i rekomendacje nie są brane pod uwagę. Powtarzałem od samego początku, że Rada będzie pełnić rolę listka figowego i tak, niestety, jest
- irytował się wówczas jeden z ekspertów z Rady, pytany o to, czy zalecenia Rady są wdrażane w życie przez rząd.
To jest strategia "byle do wiosny". Tyle że wtedy będzie kolejna fala i powtórka z rozrywki. Inaczej było wiosną tego roku, gdy eksperckie decyzje były zgodne z linią polityczną rządzących. Wtedy były szybko implementowane
- słyszeliśmy od naszych rozmówców.
Jeden z nich charakter współpracy z KPRM podsumował wówczas następująco:
W momencie, gdy komunikuje się wiedzę wyłącznie do władz, zawsze dochodzi do zjawiska tzw. cherry picking, a więc wybierania z tej wiedzy tego, co się podoba, a ignorowania tego, co się nie podoba i jest niewygodne
Więcej o walce rządu z pandemią koronawirusa przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
Jeden z cytowanych powyżej naukowców, z którymi rozmawialiśmy na początku listopada, wskazał, że rząd ze swoim brakiem zdecydowanych działań chce przeczekać czwartą falę pandemii i w taki sposób dotrwać do wiosny 2022 roku. Dzisiaj możemy już powiedzieć, że jego słowa były prorocze. 17 stycznia minister Zdrowia Adam Niedzielski oficjalnie zapowiedział już bowiem nadejście piątej fali pandemii COVID-19.
Szczyt zakażeń na tę chwilę przewidujemy na połowę lutego i ten szczyt to jest około 60 tys. zakażeń dziennie
- przyznał polityk. Na tym jednak złe wiadomości się nie skończyły.
Ośrodek MOCOS, który przedstawił prognozę 5 stycznia, zakłada, że już pod koniec stycznia będziemy mieli do czynienia z blisko 120 tys. zakażeń, również dziennie
- kontynuował Niedzielski. Na koniec przedstawił najgorszy z możliwych wariantów:
Z kolei ośrodek ICM, z którym również od dawna współpracujemy, przedstawił dwa warianty prognoz. W zależności od wariantu, ten szczyt to jest od 100 do 140 tys. W zależności od wariantu, ten szczyt pojawi się albo w połowie lutego, albo na samym początku marca
Liczby, o których mówi minister Niedzielski, robią piorunujące wrażenie, ale tak właśnie wygląda rzeczywistość walki z omikronem - najnowszym wariantem koronawirusa, znacznie bardziej zakaźnym od dominującej do tej pory na świecie delty i, co gorsza, w dużej mierze wymykającym się ludzkiemu układowi odpornościowemu.
Stany Zjednoczone i Zachód Europy z falą omikronu mierzą się już od kilku tygodni. Dzienne liczby nowych przypadków są tam zatrważające. W szczycie fali, który przypadł na początek stycznia, w Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii czy Włoszech raportowano po 180-370 tys. przypadków dobowo w zależności od kraju. Co ciekawe, gigantycznej liczbie nowych zakażeń nie towarzyszy równie wysoka liczba zgonów. Nawet teraz, gdy fala od kilku dni stopniowo opada, zgonów jest nie więcej niż 350 na dobę. Dla porównania, w Polsce 15 stycznia przy niespełna 17 tys. nowych przypadków odnotowano niespełna 429 zgonów.
Szczyt czwartej fali Polska ma już, co prawda, dawno za sobą, ale cenę za próbę jego przejścia bez lockdownu (choćby lockdownów regionalnych), przywrócenia obostrzeń czy wprowadzenia obowiązku szczepień przeciwko COVID-19 płacimy od tygodni i będziemy płacić jeszcze długo. Powyższe liczby tylko to potwierdzają.
Czas pokazał, że 100 proc. racji miał prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Jerzy Duszyński. W połowie listopada w wywiadzie dla Gazeta.pl przestrzegał:
Jeśli chcemy przeczekać czwartą falę, to ją przeczekamy, ale koszt będzie porażający. To będzie kilka, kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt tysięcy niepotrzebnych śmierci. Ktoś za pół roku powie: dlaczego to się stało, jak mogło do tego dojść? Zaczniemy porównywać, jak sytuacja wyglądała u naszych sąsiadów czy w innych krajach UE. Ludzie zaczną zadawać pytania, dlaczego w kraju X zmarło kilkaset osób, a u nas kilka albo kilkanaście tysięcy
Dziś kluczowe dla Polski pytanie brzmi: czy piątą falę pandemii rząd będzie chciał przeczekać podobnie jak czwartą. I tym samym kosztem: tysięcy polskich istnień. W temacie możliwego przywrócenia pandemicznych restrykcji rządzący na razie milczą lub odkładają temat na później.
Decyzje będą podjęte w drugiej połowie stycznia
- oznajmił rzecznik rządu Piotr Müller.
Minister Niedzielski przestrzegł natomiast, że skala piątej fali będzie nieporównywalna z czymkolwiek, co obserwowaliśmy w trakcie pandemii dotychczas. Przyznał, że wszystkie elementy wypracowanego dotychczas systemu walki z pandemią "są w tym przypadku narażone na ryzyko bardzo dużego obciążenia".
Takiego obciążenia, z jakim jeszcze w żadnej z fal nie mieliśmy do czynienia
- zaznaczył. Jak wyjaśnił, "mówimy tutaj przede wszystkim o bazie łóżkowej, o lekach, o gospodarce tlenem, o funkcjonowaniu zespołów ratownictwa medycznego".
Świadomość zagrożenia i własnego nieprzygotowania na to zagrożenie to jednak tylko połowa sukcesu. Druga połowa sprowadza się ni mniej, nie więcej, a do decyzji politycznej. Już odpowiadając na pytania dziennikarzy o rezygnację niemal całej Rady Medycznej, minister Niedzielski między wierszami przyznał, że były i są z tym problemy.
Musieliśmy uwzględnić nie tylko te czynniki czysto medyczne. Funkcjonujemy w konkretnej rzeczywistości społeczno-gospodarczej i wszystkie te wymiary również są podstawą podejmowania decyzji
- mówił.
To i tak delikatnie. Prawda jest bowiem znacznie bardziej brutalna i zero-jedynkowa. Sam szef resortu zdrowia wyłożył ją zresztą dobitnie w pamiętnym wywiadzie dla "Pulsu Medycyny" z połowy listopada.
Ruch antyszczepionkowy w Polsce - z przykrością to muszę powiedzieć - jest stosunkowo silny i w pewnym sensie sprofesjonalizowany. Występują tu incydenty, które mają charakter agresywny. Naszym celem nie jest teraz sprowokowanie ludzi do wyjścia na ulicę i mówię tu o zacznie szerszych grupach niż w Austrii, Francji czy Niemczech
- stwierdził, zapytany o przyczynę niewprowadzenia obostrzeń, które miałyby chronić społeczeństwo przed czwartą falą pandemii.
Antyszczepionkowcy są też prężnie działającą grupą w samym obozie Zjednoczonej Prawicy. Ich forpocztą jest parlamentarny zespół ds. sanitaryzmu, który składa się z siedmiorga posłów i posłanek klubu Prawa i Sprawiedliwości. Samych antyszczepionkowców w ławach poselskich obozu władzy ma być więcej, bo - wedle różnych szacunków - nawet 20-30. Właśnie to, w połączeniu z bardzo kruchą większością sejmową, sprawia, że chociaż Jarosław Kaczyński jest gorącym zwolennikiem szczepień i zdecydowanej walki z pandemią, w tej sprawie nie zrobił do tej pory kompletnie nic. W partii, którą od lat rządzi żelazną ręką, stał się zakładnikiem środowiska antyszczepionkowców. Jego problem z tą frakcją szeroko opisywaliśmy zresztą na łamach Gazeta.pl.
Mimo że czas mija, problem prezesa PiS-u tylko przybiera na sile. O kwestię pandemii Kaczyński był pytany w głośno komentowanym wywiadzie dla Interii z końca grudnia.
Realia, także te polityczne, trzeba brać pod uwagę, ale ja jestem zwolennikiem tego, by pójść na całość, biorąc nawet ryzyka polityczne i osobiste
- zapewnił wówczas wicepremier ds. bezpieczeństwa.
Od wypowiedzenia tych słów nie minął jeszcze nawet miesiąc, a polityczno-pandemiczna rzeczywistość już mówi prezesowi PiS-u: sprawdzam. I trudno nie odnieść wrażenia, że demiurg prawicy po raz kolejny zostanie przyłapany na blefie.