"Zatrzymanie dziennikarzy przy polsko-białoruskiej granicy. Efekt mrożący" - pełny tekst o zatrzymanych dziennikarzach przeczytasz w "Gazecie Wyborczej" pod TYM linkiem.
Jak opisuje "Gazeta Wyborcza", dziennikarze pojechali na granicę we wtorek 28 września. Reporterce Ulrike i operatorowi Andreasowi towarzyszyła Maja Czarnecka, dziennikarka AFP. Z relacji dziennika wynika, że ekipa planowała nagrać rozmowy z mieszkańcami i tzw. przebitki z patroli straży granicznej. Rzeczniczka Podlaskiego Oddziału SG powiedziała im, że mogą robić materiał w okolicach Szudziałowa, gdzie znajduje się placówka straży. O godz. 13 reporterzy mieli powrócić do Białegostoku na wywiad z rzeczniczką.
Maja Czarnecka z AFP relacjonuje w "GW", że po przyjechaniu do Szudziałowa na wszelki wypadek poinformowała straż graniczną o wizycie dziennikarzy i poprosiła o poradę, którą drogą należy dojechać na miejsce - do wsi Sukowicze, poza strefą. Ekipa nagrała tam wywiad z jedną z mieszkanek i pojechała dalej. - Pojechaliśmy inną drogą, która zaprowadziła nas do miejscowości Harkowicze. Tam, widząc tablicę o stanie wyjątkowym, wycofaliśmy się. Aż dojechaliśmy do jakiejś drogi asfaltowej - powiedziała.
Jak opisuje dalej, w końcu patrol SG poinformował ich, że znajdują się w strefie objętej stanem wyjątkowym. Kazano im opuścić obszar. Dziennikarze uważają, że na obszar objęty zakazem wjechali z powodu złego oznakowania. Następnie zostali wylegitymowani przez policjantów i zatrzymani na 48 godzin. Zabrano im cały sprzęt, a samochód odholowano na parking. W komisariacie w Sokółce trafili do cel. Policja zawnioskowała do Sądu Rejonowego w Sokółce o ukaranie ich grzywną w wysokości 2 tys. zł. Andreas i Ulrike do sądu zostali przewiezieni w kajdankach.
Tomasz Krupa, rzecznik podlaskiej policji, podkreśla, że dziennikarze znajdowali się w strefie, w której nie powinni i nie mieli stosownych przepustek. - To nie jest kwestia dania im wiary bądź nie, decyzja należała do sądu - mówi. - Często spotykamy się z zaskakującymi, nieprzewidywalnymi reakcjami osób zatrzymanych, i to niezależnie od ich statusu - tak komentuje sprawę nałożenia kajdanek.
Sąd uznał ich winę, ale nałożył łagodną karę - naganę.
Do sprawy w TVN24 we wtorek odniósł się pełnomocnik dziennikarzy. - To była ekipa reporterów telewizji ARTE - Polka i dwoje niemieckich obywateli - która przygotowywała reportaż w pełni transparentnie. Informowali Straż Graniczną, że będą na tym terenie. Byli umówieni z panią rzecznik Straży Granicznej na wywiad, jeździli, żeby robić tzw. przebitki. Potem zostali skierowani na jakąś szutrową drogę, na której nie było tabliczki, że jest to strefa stanu wyjątkowego. Kiedy się zorientowali, że w niej są, usiłowali wyjechać - mówił mec. Patrick Radzimierski. - Zostali zatrzymani i potraktowani w sposób absolutnie nieproporcjonalny. Zatrzymano ich, przeszukano, włącznie z kontrolą osobistą, zamknięto na posterunku policji na dobę i dowieziono do sądu w kajdankach - relacjonował. Jak poinformował, złoży zażalenie na to zatrzymanie.
"Zatrzymanie dziennikarzy przy polsko-białoruskiej granicy. Efekt mrożący" - pełny tekst o zatrzymanych dziennikarzach przeczytasz w "Gazecie Wyborczej" pod TYM linkiem.