Frustracja i traumy medyków. Psychiatra: Przy niektórych historiach miałem kłopot ze skupieniem uwagi

- Opowiadano mi o całych pomieszczeniach wypełnionych torbami, o stertach prywatnych rzeczy zmarłych. Gdy o tym usłyszałem, nasunęło się skojarzenie z odwiedzinami w muzeum Auschwitz. Podobne obrazy zostają z człowiekiem na długo - o frustracji, zmęczeniu i traumach medyków rozmawiamy z dr Jackiem Koprowiczem, psychiatrą.

Daniel Drob, Gazeta.pl: O czym mówią panu medycy?

Dr Jacek Koprowicz, psychiatra, kierownik Przychodni Zdrowia Psychicznego szpitala MSWiA w Warszawie: Najczęściej o frustracji. Jeśli chodzi o konsekwencję epidemii dla personelu medycznego, wyodrębniłbym kilka dominujących grup wśród moich pacjentów. Pierwsza to ludzie z potężną frustracją egzystencjalną. Ona sama ma też kilka płaszczyzn, bardzo często wiąże się z bezradnością. 

Że nie udaje się kogoś uratować?

Z grubsza. Pracownicy ochrony zdrowia, z którymi rozmawiałem, mimo najszczerszych chęci i najlepszej wiedzy medycznej, często nie mogli pomóc chorym na covid. Z wiadomych przyczyn. Mam tu na myśli przede wszystkim lekarzy i pielęgniarki z oddziałów intensywnej terapii. Wspominam akurat o nich, bo to fachowcy przyzwyczajeni, że zajmują się bardzo ciężkimi stanami i na ogół świetnie sobie z nimi radzą. Mówimy o ludziach, którzy przez całą karierę zawodową obserwują, jak ich pacjenci wracają do zdrowia po ciężkich chorobach. Aż tu nagle trafiają do nich osoby w różnym wieku, również bardzo młode, z zaburzeniami oddychania - na początku, jakby się zdawało, nie takimi groźnymi. Po dwóch-trzech dniach stan pacjentów drastycznie się pogarsza i umierają. To powoduje poczucie kompletnej bezradności.

Zobacz wideo Przewodniczący Porozumienia Rezydentów o ochronie zdrowia: Musimy coś zrobić. To jest ostatni moment

I to nie jest jeden zgon w odstępie miesięcy. 

Tak, co chwilę umiera ktoś, komu po prostu nie wiadomo jak pomóc. To w końcu musi doprowadzić człowieka do zwykłej frustracji. Ale jest druga płaszczyzna. Każdy jest kształcony do leczenia konkretnych grup chorób, po to lekarze mają przecież specjalizacje. W końcu przychodzi koronawirus i mamy sytuację, że wszystkie siły i środki są rzucone do walki z covidem. Wszyscy muszą stać się specjalistami od chorób zakaźnych, leczyć tę jedną chorobę. W Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie, gdzie pracuję, sytuacja była o tyle specyficzna, że placówka leczyła pacjentów z różnymi chorobami plus covid. Natomiast w większości przypadków szpitale covidowe były ściśle nastawione na tę jedną chorobę. Podejrzewam, że frustracja zatrudnionych w takich placówkach była jeszcze większa. 

Na co jeszcze się skarżą? 

Na skrajne przemęczenie, co też łączy się z frustracją. Wiemy, że brakuje nam personelu medycznego, w epidemii to było widoczne jeszcze bardziej. W "normalnych" warunkach lekarze pracowali w dwóch albo trzech miejscach i to jest pewien standard w zawodach medycznych, jeśli chce się godnie zarabiać. Przyszła epidemia i nawet jeśli medycy nie pracowali po więcej godzin, doszły skrajnie eksploatujące warunki pracy. Stres, konieczność noszenia ciężkich kombinezonów

Do tego dochodzi niezadowolenie z płac.

I na tę ekonomiczną frustrację też można spojrzeć od kilku stron. Po części wynika ona z pewnych niejasności co do sposobu finansowania medyków podczas epidemii. Jedni dostawali dodatki covidowe, inni ich nie dostawali. Znam placówkę, w której te dodatki dostali lekarze i pielęgniarki, ale sanitariusze już nie. Później się okazało, że nie figurują w wykazie zawodów, a przecież w epidemii też byli zarobieni po łokcie. Inna strona problemu, gdy mówimy o finansach, uwidoczniła się po trzeciej fali, gdy sytuacja epidemiczna była relatywnie bezpieczna. Otóż dodatki covidowe zostały diametralnie ograniczone. Nie jest żadną tajemnicą, że najtrudniej w drugiej pracy dorabiać pielęgniarkom. Ratownik medyczny popracuje w szpitalu, później pójdzie na karetkę. Będzie pracował trzy doby z rzędu, ale jakieś dodatkowe pieniądze uzbiera. Lekarz znajdzie coś w innym szpitalu. Pielęgniarki takich opcji nie mają, chyba że pójdą do drugiej pracy w fast foodzie. O takim przypadku też słyszałem. 

Pacjent podłączony do ECMO (zdjęcie ilustracyjne)Koronawirus. Płuca 4,5-letniego Mikołaja były niesprawne w 99 proc.

Medycy przyznają, że wychodzili lepiej finansowo, gdy było więcej zakażeń? 

To ich niezadowolenie i frustracja nie polegają na tym, że lubili pracę w tych ekstremalnie ciężkich warunkach, gdy mieliśmy dziesiątki tysięcy przypadków zakażeń dziennie i przeciążone szpitale. Ludzie są sfrustrowani, i nie ma się co dziwić tym, że coś im odebrano. Władza najpierw pokazała, że mogą otrzymywać dodatkowe pieniądze za ciężką pracę, a później te pieniądze pewnym grupom zostały odebrane. Strajk medyków, który teraz obserwujemy, wynika poniekąd z tej konkretnej frustracji. Ale problem niezadowolenia z sytuacji ekonomicznej jest dużo szerszy. Znam osobiście wielu lekarzy, którzy robią teraz specjalizację i od razu uczą się języka niemieckiego, bo planują pracować za granicą. Dla mnie to jest przerażające. Niedawno rozmawiałem z młodym doktorem, który robi specjalizację z anestezjologii. Wziął bon patriotyczny, czyli zobowiązanie, że będzie pracował w Polsce przez jakiś czas po skończeniu specjalizacji. Ale on nie będzie pracował u nas w kraju. Ten bon wykorzysta, żeby teraz lepiej funkcjonował, ale jak skończy specjalizację, wyjedzie do pracy za granicą. Za pieniądze, które tam dostanie, spłata zobowiązania w postaci tego bonu nie będzie najmniejszym problemem. 

Czasem słyszymy, że nie wytrzymują i próbują w innym zawodzie.

Niektórzy rezygnowali z pracy w ochronie zdrowia, tak ich dobijały przemęczenie i stres w czasie epidemii. Znam ratownika medycznego, który odszedł i pracuje jako kurier. Rozmawiałem z nim po tym, jak już się zatrudnił w firmie kurierskiej i on mi mówi: "Panie doktorze, ja teraz pracuję od 8 do 16, zarabiam tyle samo, co na dyżurach całodobowych w pogotowiu, jeżdżę w bezpieczne miejsca z paczkami, nic mnie więcej nie obchodzi". Pamiętajmy, że obok tego wszystkiego - przemęczenia, ciągłego stresu, przebodźcowania i frustracji - są obrazy, które ci ludzie mają w głowach. 

Co to za obrazy?

Wspomnienia tych wszystkich traumatycznych scen ze szpitali

Wspomnienia umierających pacjentów?

Tak, ale nie chodzi tylko o bezpośredni kontakt z umierającym człowiekiem. Zrelacjonuję to, co często opowiadały mi pielęgniarki po pierwszej fali koronawirusa. W każdym oddziale covidowym były pomieszczenia, w których przechowywano rzeczy zmarłych pacjentów. Czegoś takiego nigdy w szpitalach nie było. Dotychczas, gdy umierała pojedyncza osoba, pakowano jej ubrania i inne rzeczy osobiste do walizki, przychodziła rodzina i odbierała. Te rzeczy nie leżały długo w szpitalach. W epidemii przyjęto procedury, że rzeczy zmarłych na covid muszą być przez pewien czas przechowywane, żeby zginął wirus. I te przedmioty leżały w workach na oddziałach. Opowiadano mi o całych pomieszczeniach wypełnionych torbami, o stertach prywatnych rzeczy zmarłych. Gdy o tym usłyszałem, od razu nasunęło się skojarzenie z odwiedzinami w muzeum Auschwitz. 

Koszmar.

Taki widok jest traumatycznym przeżyciem, podobne obrazy zostają z człowiekiem na długo. Działają jak flash-backi, powracające przebłyski. Ludziom później to wszystko się śni. Wie pan, ja jestem dosyć odporny, o różnych rzeczach słyszę od pacjentów, ale przy niektórych historiach pielęgniarek miałem kłopot ze skupieniem uwagi. Po prostu sam nie chciałem tego słuchać. Ale one, co zrozumiałe, chciały się wygadać. Opowieści często skupiały się na umierających pacjentach, którymi się opiekowano, czasem wytwarzała się nawet pewna więź między pacjentem a personelem. Jedno z takich doświadczeń było na tyle intensywne, że opowiedziały mi o nim, zupełnie od siebie niezależnie, dwie pielęgniarki.

Co mówiły?

Opowiadały o młodym mężczyźnie, 22-23 lata, który trafił na oddział z relatywnie lekką dusznością. Duszność narastała, żeby szybko mu pomóc, pacjent został skierowany na OIOM. Facet świetnie zbudowany, wysportowany, wydawałoby się, że takiego nic nie ruszy. Nagle jego stan drastycznie zaczął się pogarszać. Nie miał kontaktu z rodziną, mógł co prawda rozmawiać telefonicznie, ale narastająca duszność nie pozwalała mu na ten kontakt. Kobiety, które mi o tym mówiły, otaczały go niemal matczyną opieką. Niestety, po kilkudziesięciu godzinach ten dwudziestoparolatek zmarł, wszystkie pielęgniarki na oddziale po nim płakały. Ja nie potrafię teraz przekazać tych emocji, ale im się głos łamał, gdy opowiadały, jak o niego walczyły, jak trzymały go za ręce, gdy już zmarł. Nie były w stanie zaakceptować jego śmierci. Tego, że mimo trudu, walki o życie, robienia wszystkiego, co tylko się dało, człowieka nie udało się uratować. 

Dużo zna pan takich historii? 

Przed ustabilizowaniem się sytuacji w lecie słyszałem podobne bardzo często. Proszę wziąć pod uwagę, że ludzie na oddziałach covidowych umierali bez kontaktu z rodziną, więc to pielęgniarki były ostatnimi osobami, których widzieli. Trauma personelu medycznego po czymś takim jest nie do opisania. Wydawałoby się, że medycy są przyzwyczajeni do śmierci, bo to element naszej pracy, nie każdego da się wyleczyć, część pacjentów umiera. Taka jest natura. W pewnym momencie gigantyczne żniwo zgonów przekroczyło wyobrażenie specjalistów. Medycy po prostu nie mogli tego przyjąć do wiadomości. Dla osoby z zewnątrz to może nie być w pełni zrozumiałe, bo na co dzień czytamy suche informacje o liczbie zakażeń i zgonów. Trochę się już znieczuliliśmy. Gdy rozbija się samolot i ginie 100 albo 150 osób, to ta katastrofa jest na jedynkach wszystkich serwisów. Wiosną takich samolotów spadało pięć albo sześć w samej Polsce. Dziennie. 

I ktoś tym ofiarom towarzyszy przed odejściem. Jakie mogą być długofalowe skutki ciągłego obcowania ze śmiercią?

W psychiatrii od dawna znamy zespół stresu pourazowego, to ciężki uraz psychiczny związany z zagrożeniem dla własnego życia, ale też obserwacją tragicznych zdarzeń dotyczących innych osób. Często kojarzymy tę jednostkę chorobową z działaniami wojennymi, ale nie tylko. To często z ludźmi zostaje na całe życie. Osobiście nie rozpoznawałem tego zaburzenia wśród medyków. Co innego zaburzenia adaptacyjne, szczególnie - zaburzenia adaptacyjne o obrazie depresyjnym. W przeciwieństwie do depresji są one uwarunkowane przede wszystkim czynnikami zewnętrznymi. Niemal u każdej osoby z personelu medycznego, ale także spośród pacjentów, która do mnie trafiała, można było rozpoznać ten rodzaj zaburzeń adaptacyjnych. Rzadziej pojawiały się zaburzenia lękowe. W większym stopniu były one widoczne podczas pierwszej fali. 

Ludzie przestali się bać? 

Z czasem okrzepliśmy. Dzisiaj zaburzeń lękowych, związanych z epidemią, w zasadzie nie obserwuję. Na pewno ustały wśród personelu medycznego. Zaburzenia depresyjne pod różnymi postaciami widzę cały czas. Z tym wszystkim, co powiedziałem, wiąże się inny dramat, czyli częstsze sięganie po używki. To bardzo trudny temat, wydaje mi się, że jeszcze niezgłębiony dobrze, ale mogący rzutować w dużym stopniu na ochronę zdrowia. Narkotyki nie były nigdy bardziej powszechne wśród lekarzy niż wśród innych grup zawodowych. Wyjątkiem są anestezjolodzy, którzy - ze względu na dostęp do środków narkotycznych - zawsze byli bardziej narażeni od reszty lekarzy. Wśród pacjentów, którzy trafiali do mnie w związku z problemem z używkami, większość zawsze stanowili anestezjolodzy. Znam anestezjologów, którzy musieli zmieniać specjalizację, bo wyszło na jaw, że brali narkotyki. One po prostu znikały z oddziału. Stawiano im warunek: albo doprowadzisz się do porządku, albo odejdziesz. Lekarz szedł do pracy w innym szpitalu, tam sytuacja się powtarzała, informacja rozchodziła się po środowisku i w końcu musiał zmienić specjalizację. Sam znam takie przypadki, znam je też z kuluarowych opowieści od innych lekarzy. Wynika z nich, że skala jest ogromna.

Sądzi pan, że w epidemii problem się pogłębił?

Nie sądzę, wiem. Zajmuję się też terapią uzależnień, pracuję w różnych miejscach, nie tylko w szpitalu MSWiA i po prostu ci ludzie do mnie trafiają. Znacznie częściej niż przed epidemią. W okresie samej trzeciej fali miałem kontakt z taką liczbą uzależnionych od narkotyków lekarzy jak w okresie poprzednich 20 lat mojej pracy jako psychiatry. Mówimy o osobach, które się same zgłosiły. To nie może być przypadek. 

Koronawirus w Czechach. Bezpłatne testy antygenowe - na zdj. szpital w Trutnovie i Szpital Miejski im. Masaryka w JilemnicachCzechy: największa od maja liczba zakażeń koronawirusem, rośnie liczba hospitalizacji

Więcej o: