Od dwóch miesięcy ratownicy medyczni z Polsce protestują. W wielu miastach składają wypowiedzenia lub przechodzą na zwolnienia lekarskie. W efekcie brakuje załóg karetek, którymi może rozporządzać dyspozytor. Jednym z protestujących jest Paweł - ratownik z Rzeszowa.
Byłem świeżakiem. Pierwsze pół roku w szpitalu. Jesień, jakoś wpół do szóstej. Powoli kończył się dzień. SOR opustoszał. Było cicho. - Wreszcie - pomyślałem, zdając sobie sprawę, jak dziwne to uczucie.
Nagle zadzwonił telefon. Zabrzmiał nienaturalnie głośno w tej ciężkiej ciszy. I nie wiem dlaczego, ale już czułem, że stało się coś naprawdę złego. Czasem to jest intuicja. Instynkt, który łapiesz po dziesiątkach interwencji.
- Dziecko?
- Proszę mówić głośniej!
- Nie oddycha? Ile? Dwa miesiące? - Usłyszałem tylko fragmenty.
Wsiadłem do karetki. Na początku wszystko działo się szybko, sygnał, pierwszy bieg. Ambulans mknął ulicami miasta. I wtedy czas stanął w miejscu. Adrenalina buzowała mi w żyłach, a serce podchodziło do gardła. Nie jedzie się do takich zgłoszeń bez emocji. Nie da się.
Bieg po schodach. Weszliśmy do mieszkania. Płacz ojca. Krzyk matki. Pięć oddechów. 30 ucisków. Od nowa. Jeszcze raz. Jeszcze jeden. Już wiedziałem, że jest po wszystkim.
Miała na imię Julia.
Po kilku latach w ratownictwie złapałem się na tym, że większość moich myśli zajmuje praca. Wracałem do domu i analizowałem każdą z interwencji. Odciąłem się od znajomych spoza szpitala. Każdą moją historię puszczali mimo uszu. Tylko inni ratownicy słuchali i rozumieli.
Miałem wtedy dość duży kredyt, a na umowie wpadało mi ze trzy tysiące na czysto. Wziąłem dodatkowe godziny. Zarabiałem za mało na spłatę mieszkania, a za chwilę na świat miał przyjść mój syn. O podwyżce nie było mowy. "Wszyscy macie tyle samo" - słyszeliśmy. Mogłem wziąć jeszcze jeden kontrakt, ale wtedy o życiu poza pracą mógłbym już zapomnieć.
W miesiącu pracowałem po 300 godzin, ale byli rekordziści, którzy mieli ich nawet po 500. Czy da się tyle pracować i nie popełnić błędu? Tak, bo cały czas jesteś jak transie. Adrenalina podnosi ciśnienie, jesteś maksymalnie skupiony, bo wiesz, że od ciebie może zależeć czyjeś życie. I to nie chodzi tylko o czystą pomoc medyczną.
Helena. Tak miała na imię. Miała około 80 lat. Żyła sama, bez rodziny, bez przyjaciół. Mieszkała w drewnianym domu bez prądu. W kuchni miała jeszcze stary kaflowy piec. Chodziła w takiej zużytej, spranej podomce. Alzheimer dopadł ją jakoś dziesięć lat wcześniej. Wychodziła z domu i zapominała drogi. W zimie często boso błądziła po polach. Zawsze sama i zawsze w tej samej, niebieskiej podomce.
Do Heli z karetką przyjeżdżaliśmy nawet kilka razy w miesiącu. To poparzenie, to odmrożenie, to mówiła, że boli ją serce. Często tylko po to, żeby nas zobaczyć.
Sam byłem u niej znacznie częściej. Gdy widziałem, że od dwóch dni nic nie jadła, przywoziłem jej zakupy. Czułem się za nią odpowiedzialny. Hela miewała momenty, w których potrafiła pięknie opowiadać. Odłamywała kawałek czerstwego chleba i żuła go, delektując się jak największym rarytasem.
Wracała do wojny, do swojego męża, który po wojnie zginął w wypadku lub utonął. Hela już nie była tego pewna. Uwielbiała, gdy przywoziłem jej świeży chleb, prosto z piekarni. Mówiła: "Jak ja ci się dziecino odwdzięczę".
Odliczała dni, gdy wiedziała, że do niej przyjadę. Miałem być tego dnia, wieczorem, ale rano sąsiadka zadzwoniła, że Hela zniknęła. Kolejny raz miałem wrażenie, że zrobiłem za mało.
W tej pracy nie ma takiego przekonania, że widziałeś już wszystko. Nigdy nie wiesz, gdzie będziesz za najbliższe pięć minut. To, co na początku bywa uzależniające, po latach zwyczajnie cię niszczy.
Dopiero po kilku miesiącach zauważyłem, że ratownicy to głównie młodzi ludzie. Zapytałem o to kumpla, a on odpowiedział, że większość emerytury nie dożywa. Umierają na zawały, łapią depresję, popełniają samobójstwa.
Przez lata pomoc psychologa była tylko dla dyspozytorów medycznych, czyli osób, które przyjmują wezwania. Ratownicy medyczni nie mieli żadnego wsparcia. To zmieniła dopiero pandemia.
No właśnie, pandemia. Na początku był strach o siebie, o bliskich. Później to samo poczucie co zawsze: że trzeba dać radę. Było ciężko, ale nie mogłem przyjść do pracy i powiedzieć, że dziś nie jadę. Musiałem jechać.
W pandemii tych wyjazdów były tysiące. Postaci, do których przyjeżdżaliśmy, rozmazywały się przez gogle covidowego skafandra. Zlewały w jedno. Było gorąco, duszno. W karetce między jednym a drugim pacjentem podłączaliśmy sobie na zmianę kroplówkę. Odwodnienia, zasłabnięcia... Zmiany nie było.
Najgorsze? To słyszeć, jak dyspozytor odmawiał przyjazdu, bo akurat nie było szans na karetkę. W pandemii na ulicy na zawały umierali ludzie, bo najbliższy ambulans był kilkadziesiąt kilometrów dalej, zdarzało się, że do duszącego się niemowlaka nie przyjechał nikt, bo na SORze nie było nikogo.
Na ratownika nie idziesz dla kasy, bo jej tam nie ma. Dla przyjemności też nie, bo to cholernie ciężka robota. Idziesz do tego zawodu z pasji, z powołania. Dlatego to boli, gdy chcesz komuś pomóc, a nie możesz. Gdy wiesz, że ten ktoś umiera, a ty nic z tym nie możesz zrobić.
Ile interwencji kończy się sukcesem? - Większość. Bywa, że jest śmiech, ciepłe słowa, wdzięczność. Tylko tych chwil się zwyczajnie nie pamięta. Zapominasz o tym przy kolejnej śmierci.
Tych w pandemii było tak dużo, że w pewnym momencie przestałem liczyć. Pamiętam każdą bardzo dokładnie. Powiedziałem o tym ostatnio psychologowi. Poprosił, żebym je opisał. Zrobiłem to teraz drugi raz. W tym tekście. To podobno ma mi pomóc je oswoić.
Dużo ludzi pyta mnie dziś, po co nam ten protest. Tłumaczę, że nie chodzi tylko o podwyżkę. Chodzi o to, żeby zrozumieli, jak jesteśmy zmęczeni. Byliśmy w kiepskiej formie, ale pandemia nas zniszczyła. Za dużo pracy, za dużo śmierci, za dużo bezradności i beznadziei.
Pewnego dnia nie przyjedziemy do rodziny posła, gdy ktoś będzie potrzebował pomocy. Nie będzie miał kto przyjechać. Nie uratujemy dziecka z wypadku, ani nie odbierzemy kolejnego porodu w alkoholowej spelunie. Przestaniemy to robić, bo dłużej nie damy rady.
Nie pomogą nam konsultacje z psychologiem. Nie wystarczy podwyżka. Trzeba dużej systemowej zmiany. Dziś to my potrzebujemy reanimacji. A przede wszystkim zrozumienia.
O to zrozumienie jest trudno. Nikt poza nami nie wie, co czuje ratownik, stwierdzając zgon niemowlęcia. Ani co myśli, przyjeżdżając do umierającej ciężarnej. Nikt nie ma pojęcia, co dzieje się w naszych głowach, gdy na oczach dzieci reanimujemy ich rodziców. Lub gdy sześciolatek umiera nam na rękach. My wiemy, jak obciążające to jest. Wiemy, bo robimy to codziennie.