Cel jest prosty, skłócić nas i pokazać jako bezdusznych. Mińsk i Moskwa z sytuacji na granicy czerpią garściami

To, co się dzieje na granicy z Białorusią, nie jest przypadkiem. - Mamy do czynienia ze zjawiskiem spreparowanym przez wrogie nam państwa - mówi Anna Maria Dyner, analityczka PISM. Polska, Litwa i Łotwa są poddawane bezdusznej próbie, w której migranci są traktowani jak przedmioty i dogodne oparcie dla propagandy.

Jedną sprawą jest to, co Polska i polskie służby robią z grupą 20-30 migrantów koczujących na granicy z Białorusią, nieopodal Usnarza Górnego. Drugą jest to, jak tę sytuację wykorzystują oraz kreują Białorusini i Rosjanie. Nie sposób zaprzeczyć, że z perspektywy Moskwy i Mińska sytuacja przyniosła już wiele korzyści.

- Należy tutaj rozróżnić dwa wątki. Jednym jest kwestia humanitarna i przestrzegania prawa. Drugim jest jednak to, że od kilkunastu tygodni mamy do czynienia ze zjawiskiem spreparowanym przez wrogie nam państwa. Ewidentnie w celu sprawdzenia naszej odporności na takie sytuacje kryzysowe - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Anna Maria Dyner, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

- W tej konkretnej sytuacji Polska jest przedstawiana jako część tak zwanego zgniłego Zachodu, który szermuje hasłami o demokracji i prawach człowieka, podczas gdy na granicy robi "to". Czyli według białoruskich i rosyjskich mediów państwowych maltretuje migrantów, odbiera im ich prawa, postępuje z nimi nieludzko i odmawia bezpieczeństwa - mówi Michał Marek, założyciel Centrum Badań nad Współczesnym Środowiskiem Bezpieczeństwa i doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Zobacz wideo

Pierwszy cel: Litwa

Kryzys migracyjny na białoruskich granicach zaczął się tak naprawdę w czerwcu. Pod koniec tego miesiąca białoruskie MSZ oficjalnie wypowiedziało umowę z UE o readmisji, czyli zakładającą, że zatrzymany na terytorium wspólnoty migrant, który nielegalnie przekroczył granicę, zostanie odesłany tam, skąd przyszedł. W tym wypadku Białoruś. - Nie możemy wykonywać swoich obowiązków w ramach istniejącego porozumienia w warunkach wprowadzonych przez Unię Europejską sankcji i ograniczeń - oświadczyło białoruskie MSZ. - Z wielką przykrością konstatujemy, że wymuszone wstrzymanie działania porozumienia wpłynie negatywnie na współpracę z UE w sferze walki z nielegalną migracją i przestępczością zorganizowaną - zastrzeżono.

W kolejnych tygodniach gwałtownie wzrosła liczba ludzi nielegalnie przekraczających granicę białorusko-litewską. W połowie sierpnia informowano już o ponad trzech tysiącach zatrzymanych osób, podczas gdy w całym 2020 roku było ich około 80. - Pierwszym celem była destabilizacja Litwy przy pomocy sztucznie kreowanego strumienia migrantów. To znacznie mniejszy kraj niż Polska, więc można zakładać osiągnięcie szybciej i łatwiej odpowiedniego efektu - mówi Marek.

- Moim zdaniem początkowo była to ograniczona operacja autorstwa Białorusinów. Nieprzypadkowo cierpią zwłaszcza te państwa, które na przestrzeni ostatniego roku zajęły postawę najbardziej wrogą reżimowi Łukaszenki. Jej pierwszą ofiarą padła Litwa, która z racji znacznie mniejszych rozmiarów jest wrażliwa na takie działania - mówi natomiast Dyner. Zaczęło dochodzić do podobnych scen jak pod Usnarzem Górnym. Migranci stłoczeni na granicy i napierający na nich z dwóch stron pogranicznicy białoruscy oraz litewscy.

Dziennikarze litewskich mediów państwowych wyśledzili, że wiele osób przekraczających granicę przybyło samolotami z Iraku do Mińska na białoruskich wizach turystycznych. Na całym procederze mieli zarabiać nie tylko pośrednicy, ale też państwo białoruskie. Po nawet kilka tysięcy dolarów od osoby. Migranci mieli być najczęściej zwodzeni, że wszystko odbędzie się legalnie i trafią do Niemiec czy Szwecji. Potem byli jednak najczęściej podwożeni w nocy w pobliże granicy, wskazywano im kierunek i zapewniano, że po drugiej stronie będzie czekać ktoś inny z samochodem. 

- Po pewnym czasie Litwa dość skutecznie ograniczyła nielegalne przekraczanie granicy z Białorusią, więc autorzy tego procederu zdecydowali się najwyraźniej wypróbować kierunek polski i łotewski - mówi Marek. Dyner stwierdza, że w międzyczasie najwyraźniej potencjał tych działań dostrzeżono też w Moskwie i nastąpiła ewolucja całej operacji. - Nasi rywale mają o tyle łatwiejsze zadanie, że mogą testować różne narzędzia nacisku na nas i w sumie nic ich to nie kosztuje. Moim zdaniem musiała w końcu zapaść decyzja na najwyższych szczeblach politycznych i postanowiono dodatkowo wykorzystać sytuację w Afganistanie - mówi analityczka PISM.

Marek uważa natomiast, że śledząc białoruskie i rosyjskie przekazy na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy, można odnieść wrażenie, iż od początku cała operacja nosiła znamiona rosyjskie. - Choć oczywiście Białorusini są wykorzystywani jako narzędzie - stwierdza.

Destabilizacja przy pomocy sytuacji w Afganistanie

Rosjanie już wiosną zaczynali ostrzegać, że z Afganistanu zaczynają napływać migranci. Coraz większą część kraju opanowywali talibowie. Naturalnie wywoływało to obawy wielu Afgańczyków. Już w czerwcu pisaliśmy, że w Kabulu zapanował strach i masy ludzi starają się wyjechać. Autobusy do Iranu już wtedy wszystkie odjeżdżały pełne. Później, już w trakcie walk na północy Afganistanu, pojawiały się doniesienia o ucieczce żołnierzy czy urzędników przez granicę do Tadżykistanu. Nie ma jednak doniesień o masowej migracji Afgańczyków na północ. Są natomiast o narastającej fali uchodźców uciekających drogą południową, przez Iran, do granic Turcji. Prezydent Recep Erdogan ostrzegł, że jego kraj nie da sobie z nimi rady sam.

- Jestem bardzo sceptyczna co do tego, że przez państwa Azji Centralnej, Rosję i Białoruś, będzie płynął spontaniczny potok migrantów. To wszystko są państwa policyjne, na dodatek w większości  bardzo mocno obawiające się zagrożenia ze strony terroryzmu islamskiego. Nie wyobrażam sobie, żeby mogły przez nie podróżować zorganizowane kilkudziesięcioosobowe grupy bez zainteresowania ze strony służb. Zwłaszcza że Rosjanie i Tadżycy już od wiosny szykowali się na chaos w Afganistanie i uszczelniali granicę - mówi Dyner.

Pomimo tego osoby podające się za obywateli Afganistanu pojawiły się na granicy polsko-białoruskiej. - To jest element szerszej gry na destabilizację Zachodu, którą Rosja ciągnie już od lat. Po prostu zastosowano kolejną metodę. Wcześniej spory i emocje w Polsce wywoływały przecieki rzekomych emaili wykradzionych politykom, teraz ludzie na granicy - mówi Marek, który od lat śledzi rosyjskie działania tego rodzaju. Standardowym celem działań rosyjskich służb jest dążenie do maksymalnego możliwego chaosu, niekoniecznie osiąganie jakichś konkretnych pozytywnych dla Rosji efektów.

- Jeśli przyjmiemy, że jednym z celów operacji jest wywoływanie politycznych podziałów w Polsce, to wygląda na to, że za jej sprawą nastąpił wzrost polaryzacji w polskim społeczeństwie. A trzeba pamiętać, że jest to zaledwie jeden z elementów bardzo szeroko prowadzonej operacji specjalnej wymierzonej w nas i cały ogólnie pojęty Zachód - mówi Dyner. Dezinformować, polaryzować, destabilizować i rozbijać jedność. - To wszystko są narzędzia z tego samego zasobu służb naszych wschodnich sąsiadów - dodaje.

Analityczka uważa, że celem tej operacji mogła być też próba dodatkowego skłócenia państw unijnych. Rosjanom zależy na tym, aby Polacy i Bałtowie mieli jak najsłabszą pozycję w UE. - Gdybyśmy zostali więc skrytykowani przez Brukselę za działania na granicy i wdali się w kolejny konflikt wewnątrzeuropejski, to byłby dla nich spory sukces. Nie wygląda, żeby im się udało, ale mogli spróbować, bo właściwie nic ich to nie kosztowało - dodaje.

Doprawić Polsce gębę

Białorusini i Rosjanie wykorzystują sytuację również do swoich wewnętrznych potrzeb. - W białoruskich i rosyjskich mediach państwowych przekaz jest jasny. Zachód najechał Afganistan, zrobił tam straszny bałagan i zostawił go, tchórzliwie uciekając. A teraz nie chce wypić piwa, które sam nawarzył i brutalnie obchodzi się z afgańskimi migrantami, podrzucając ich siłą na terytorium Białorusi - opisuje Dyner.

W białoruskiej państwowej telewizji pokazano choćby reportaż wykonany po białoruskiej stronie granicy niedaleko Usnarza Górnego. Polskie służby przedstawiono w nim jako brutalne, działające bezprawnie i bezdusznie. Białoruskie jako zatroskane, pomocne, ale nie mogące pomóc. Jednocześnie Aleksandr Łukaszenka oznajmił, że to Polska jest winna wywołania "konfliktu granicznego" i naruszania białoruskiej granicy. Narrację powielono w rosyjskich mediach.

Słowa Mariusza Błaszczaka o tym, że kryzys na granicy to dzieło władz Białorusi i Rosji, rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa nazwała "klinicznym przykładem rusofobii". Przy okazji zasugerowała, że Polska sama sobie jest winna, bo brała udział w amerykańskiej interwencji w Iraku.

- Rosyjska propaganda już od wielu lat kreuje Rosję na siłę stabilizującą, czy czynnik stabilizujący - opisuje Marek. Dla Rosjan jest kreowany przekaz o ich kraju jako silnym militarnie, budzącym respekt, a nawet strach, broniącym swoich obywateli i interesów, oraz bardzo stabilnym, w przeciwieństwie do państw Zachodu targanych niepokojami społecznymi i polityczną polaryzacją.

Dyner zwraca uwagę, że Białorusini i Rosjanie nie są głupi. Wiedzą, jakie jest u nas prawo, jakie mamy procedury i gdzie są słabe punkty na naszej granicy. - Działają więc tak, aby maksymalnie wykorzystać nasze słabości - stwierdza. Ponieważ obecny "test" wyraźnie przyniósł efekty, można się spodziewać kolejnych. Zdesperowanych ludzi chcących uciec od życia w strachu czy biedzie nie zabraknie. Tak samo jak ludzi bez sumienia, chcących ich wykorzystać.

Zobacz wideo
Więcej o: