Kilkudziesięcioosobowa grupa uchodźców od dwóch tygodni koczuje w pobliżu podlaskiej wsi Usnarz Górny na granicy polsko- białoruskiej. Straż Graniczna poinformowała, że po jej interwencjach strona białoruska chciała zabrać całą grupę. Miało do tego dojść "w ostatnich dniach". - Ponad połowa cudzoziemców opuściła teren, pozostałe osoby nie chcą opuścić miejsca koczowiska - napisała na Twitterze straż graniczna.
"Część osób z Usnarza prawdopodobnie nie wytrzymała nieludzkich warunków, jakie rękami straży granicznej ufundowało im polskie państwo. Próbujemy dowiedzieć się więcej" - podała Fundacja Ocalenie, która w okolicy rozbiła obóz, by nie opuszczać uchodźców. Prawnicy podkreślają, że straż graniczna nie wpuszcza Afgańczyków wbrew prawu polskiemu i prawu międzynarodowemu.
Niedługo później poinformowano, że na miejscu pozostało dziesięć osób. "Reszta na razie wróciła na Białoruską stronę. W międzyczasie w okolicy spotkana została niewielka grupka, która zeznała, że już 22 raz przechodzą na polską stronę granicy. Tyle razy straż graniczna złamała prawo i odwoziła ich z powrotem do Białorusi" - podano. Członkowie fundacji próbowali odczytywać dane uchodźców, by ustalić, kto pozostał w koczowisku jednak byli zagłuszani przez służby, które "włączyły wszystkie koguty".
Straż graniczna poinformowała później, że strona białoruska zabrała część osób, ale pojawiły się nowe. Obecnie są tam 24 osoby - 20 mężczyzn i cztery kobiety. Straż graniczna twierdzi, że strona białoruska kilkukrotnie w niedzielę dostarczała grupie żywność, napoje i papierosy.
W sobotę do koczujących Afgańczyków próbowała dostać się lekarka Paulina Bownik, którą o pomoc poprosiła Fundacja Ocalenie. - Trudno mi się teraz nie rozpłakać. Jest to dla mnie niewiarygodne, że tak wygląda mój kraj, moja ojczyzna. Że ludzie z karabinami, służby mundurowe, które mają za zadanie zapewniać bezpieczeństwo, oddzielają mnie od potrzebujących - powiedziała.
Dzień później w rozmowie z TVN24 mówiła, że do uchodźców próbowano wzywać karetkę, jednak pogotowie odmówiło przyjazdu. - Lekarz powiedział, że się boi, ostatecznie uzyskał odpowiedź, że tylko straż graniczna może wezwać karetkę - mówiła.
Lekarka opowiedziała o tym, że w 2015 roku brała udział w szkoleniu Polskiej Misji Medycznej, która przygotowywała medyków na przyjazd uchodźców. W szkoleniu brały udział też służby mundurowe - pogranicznicy i policja. - Wiem, że straż graniczna jest doskonale przygotowana medycznie na takie sytuacje. Ma swoich lekarzy, swój sprzęt. Gdyby chciała, mogłaby znacznie lepiej zabezpieczyć tych ludzi, niż ja - wyjaśniała.
Bowik mówiła również, że razem m.in. z wicemarszałkinią Senatu Gabrielą Morawską-Stanecką podeszła nieco bliżej obozowiska i została uwięziona między dwoma szpalerami żołnierzy. Kiedy próbowano rozmawiać z uchodźcami, wojsko zagłuszało ich rykiem silników i klaksonami. Obiecano jednak, że jeśli się wycofają za kordon, nie będą zagłuszani. - Nie dotrzymano słowa, zagłuszano nas dalej, robiono to coraz głośniej. Potem przyjechał wojskowy ambulans, postał najwyżej półtorej minuty, nikt z niego nie wysiadł i zawrócił - relacjonowała.
Lekarka prosiła też o przekazanie paczki z lekami, lecz na to również nie wyrażono zgody. - Ludzie są przeziębieni, jest osoba, która gorączkuje, ma zapalenie płuc. Kobiety mają zapalenie pęcherza, być może zapalenie nerek, początki ostrej niewydolności nerek. Starają się nie oddawać dużo moczu - mówiła Bowik i wyjaśniała, że dla muzułmanek załatwianie potrzeb fizjologicznych w obecności kilku obcych mężczyzn jest szczególnie niekomfortowe.
Bowik dowiedziała się od pograniczników, że strona białoruska dostarczyła wodę i opał. - Podobno dostarcza im też suchy prowiant. O tyle dobrze, że może nie są bardzo głodni. Natomiast nie mają dostępu do leków i do lekarza. Nie udzielono im pomocy medycznej od kiedy tam koczują - podsumowała.