Wojna w Donbasie trwa. Po eskalacji Europa odetchnęła, dla Ukraińców zmieniło się niewiele

Wiosenna eskalacja między Rosją i Ukrainą znów na krótko przykuła uwagę do trwającej od 2014 r. wojny w Donbasie. Kiedy pod koniec kwietnia Rosja ogłosiła wycofanie wojsk skoncentrowanych w pobliżu Ukrainy, Europa odetchnęła. Ale z punktu widzenia Ukraińców zmieniło się niewiele. Zwłaszcza tych, którzy od siedmiu lat mieszkają niemal na linii frontu - pisze Piotr Andrusieczko z Torecka w obwodzie donieckim.

- Było już spokojniej, ale od Nowego Roku ostrzały są coraz częstsze. W mieście słychać je wyraźnie – mówi Wołodymyr Jemec dodając, że tutejsi mieszkańcy zasypiają i budzą się przy odgłosach wojny. 

Rozmawiamy na obrzeżach Torecka, który do 2016 r. nosił nazwę Dzierżyńsk. Pod koniec istnienia ZSRR mieszkało tu ponad 50 tys. osób, a teraz ok. 33 tys. Można powiedzieć, że to stereotypowe miasto industrialnego Donbasu. Okoliczny krajobraz kształtują wielkie hałdy kopalniane, bo Toreck to przede wszystkim górnicze miasto, chociaż ważny jest też przemysł chemiczny. W Torecku działa najstarsza ukraińska kopalnia Centralna, którą zaczęła wydobywać węgiel jeszcze w 1860 r. Ale górników pracuje w miejscowych kopalniach już coraz mniej. W 2013 r. było ich 5213, a w 2019 r. już tylko 2685.

Raczej trudno się spodziewać, że w najbliższych latach sytuacja demograficzna się poprawi i nie chodzi tylko o zestarzałe przemysłowe oblicze miasta i całego regionu, tkwiące pod wieloma względami jeszcze w ubiegłym stuleciu.

Od siedmiu lat Toreck jest miastem frontowym - oficjalnie według rozporządzenia wydanego przez ukraiński rząd w listopadzie 2014 r. – to największe miasto w obwodzie donieckim znajdującym się na linii zetknięcia.

W lipcu 2014 r. zostało odbite przez ukraińskich żołnierzy z rąk prorosyjskich bojowników – bój trwał kilka godzin. Do dzisiaj w centrum miasta stoi zniszczony od czołgowych wystrzałów budynek rady miasta. Na nieszczęście dla miejscowych front się zatrzymał się za miastem.

Niedaleko od Torecka znajduje się wioska Szumy, która jest jednym z "gorących" miejsc na linii zetknięcia. 26 marca zginęło tam czterech ukraińskich żołnierzy.

W słoneczny dzień widać stąd sąsiednią Gorłówkę – duże niemal 250 tys. miasto. Przynajmniej tyle tam mieszkało tam do wojny. Niestety dzisiaj nie widać - jest pochmurno i mży.

- Mapa pokaże kilka kilometrów, w rzeczywistości można dojść pieszo. Dosłownie za tym polem jest już Gorłówka. Wielu miejscowych mieszkańców pracowało tam, chodzili na dyskoteki, korzystali z usług Gorłówki. To była w zasadzie jedna aglomeracja, żyliśmy jak jedno miasto, na tyle to było blisko – mówi Jemec wskazując w kierunku niewidocznej Gorłówki.

Ale dojść pieszo już nie można od kilku lat. Na przeszkodzie stanęły okopy z żołnierzami i pola minowe. Wojna zmieniła wszystko i oddzieliła Toreck od Gorłówki. Teraz miasta znalazły się po dwóch stronach frontu. Gorłówka jest kontrolowana przez prorosyjskich bojowników.

- Do części już tam dotarło, gdzie żyją. Jak na przykład mają się wyszaleć młodzi ludzie, kiedy tam od 2014 r. do dzisiaj obowiązuje godzina policyjna – mówi Jemec mając na myśli mieszkańców Gorłówki i całej tzw. Donieckiej Republiki Ludowej.

Przebudzenie

Wołodymyr urodził się w Torecku w obwodzie donieckim, ale przez wiele lat bardziej czuł się Polakiem niż Ukraińcem. Jego syn przez kilka lat mieszkał w Polsce, ale wrócił do Ukrainy i założył swój biznes w Kijowie.

- Po ojcu jestem Kazimierowicz i wszyscy moi krewni to Polacy, babcia Marcelina, wujek Dyzma. Cała rodzina po linii ojca to Polacy. I kiedy miałem 17, to w książeczce wojskowej w rubryce narodowość, wpisałem polska. Chociaż mój ojciec to ukrywał i do dzisiaj mając już ponad 80 lat nadal się wypiera. Tak wygląda sowiecki spadek - tłumaczy.

On sam o emigracji do Polski nie myśli i pozostaje w Torecku - mieście, które od kilku lat próbuje zmienić. Bo Jemec jest aktywistą i to działającym na kilku kierunkach od razu.

Siedzimy w biurze znajdującym się niedaleko od Kopalni Centralna (dawniej im. F. Dzierżyńskiego). W jednym pomieszczeniu zlokalizowanych jest kilka organizacji. Sam Jemec jest szefem organizacji Twoje Nowe Miasto, ale też jest miejscowym przedstawicielem Ukraińskiej Helsińskiej Grupy ds. Praw Człowieka i regionalnym koordynatorem Rzecznika Praw Człowieka.

Można powiedzieć, że to wojna skierowała go na tę drogę. Przez wiele lat raczej nie czuł się silnie związany ani z Ukrainą, ani z Donbasem. Przez dziewięć lat pracował w Rosji. Być może brakowało mu przekonania, że w Ukrainie możliwe są głębokie zmiany.

Pierwsza nadzieja na zmiany pojawiła się podczas Pomarańczowej Rewolucji w 2004 r. Ukraińcy na Majdanie Niepodległości w Kijowie obronili swój wybór. To było dla Wołodymyra pierwsze przebudzenie.

- Porzuciłem pracę w Moskwie i wróciłem. Kierowałem wtedy duża brygadą - ok 40 ludzi. Uwierzyłem w zmiany i namówiłem brygadę na powrót do kraju. To był poważny krok, bo wywoziliśmy cały sprzęt, a u nas była tam już sieć kontaktów i propozycje pracy. Uwierzyłem, że tutaj będzie wszystko dobrze. Nie byłem wtedy aktywną osoba, po prostu merkantylnie pomyślałem, że teraz będziemy mogli pracować w Ukrainie, że Ukraina pójdzie śladem innych państw europejskich. Uwierzyłem, że będzie można normalnie żyć w naszym kraju i rozwijać się.

Nowe władze z prezydentem Wiktorem Juszczenką zadeklarowały "europejski wybór". Zmiany były tylko częściowe, ale Wołodymyr przestał jeździć do pracy za granicę i znalazł legalną pracę. Kierował różnego rodzaju pracami budowlanymi. Na przykład brał udział w budowie stadionu Donbas Arena w Doniecku, gdzie w 2012 r. rozgrywano mecze wspólnych polsko – ukraińskich Mistrzostw Europy w piłce nożnej. To był ważny etap w rozwoju zawodowym Wołodymyra. Tylko, że politycznie na Donbasie zmieniało się niewiele. A tutejsze miejscowe elity, na czele z Partią Regionów, były na tyle silne, że wzięły pod kontrolę cały kraj.

- A później przyszedł 2013 r., kiedy za prezydentury Janukowycza moją firmę i wiele innych zaczęli uciskać. Zaczęli odbierać biznes. Jeśli wcześniej był wybór – mogliśmy pracować na wielu obiektach, to po przyjściu do władzy Janukowycza zaczęła się koncentracja wszystkich obiektów zleceń pod jego syna Aleksandra. Tutaj w regionie gwałtownie zmniejszyły się możliwości zarabiania w budownictwie. I ten kryzys był przedsionkiem Majdanu.

W listopadzie 2013 r. w Kijowie ludzie znów wyszli na ulice, tym razem w obronie proeuropejskiego kierunku kraju, z którego zdecydował się skręcić prezydent Wiktor Janukowycz. Euromajdan przekształcił się w Rewolucję Godności. 18- 20 lutego 2014 r. centrum Kijowa płonęło, a ludzie bronili się przed oddziałami Berkutu i wojsk wewnętrznych. Zginęło kilkadziesiąt osób.

Ale tacy, jak Jemec znów uwierzyli, że w ich kraju możliwe są zmiany i Ukraina może dołączyć do europejskich sąsiadów. To było drugie przebudzenie Wołodymyra – tym razem głębsze.

- Zaczął się Majdan i ja uwierzyłem, że jestem Ukraińcem. To już zupełnie inna sprawa. Wcześniej nie było u mnie tej świadomości. A kiedy wybuchnął Majdan, pierwszy raz w życiu poczułem się Ukraińcem. Sam tam nie byłem, ale dokładnie śledziłem za wydarzeniami i byłem duchem z ludźmi na Majdanie. Zrozumiałem, że to mój kraj i zacząłem być z niego dumny. Tak odbyło się moje przerodzenie. Moje życie zmieniło się kardynalnie.

Dwa fronty

Pod koniec lutego 2014 r. Rosja rozpoczyna aneksję Krymu, a wiosną na Donbasie rozpoczęła się tzw. rosyjska wiosna. Z Rosji przybywają uzbrojeni ludzie i broń.

- Kiedy zaczynała się tzw. rosyjska wiosna wszystko było nieoczekiwanie i niepewne. Ciężko przekazać te emocje. Oczywiście nie byliśmy w stanie wtedy przewidzieć, że będzie wojna. Wszystko wydawało się prawdopodobnym, ale nie wojna. I kiedy zaczęły się działania bojowe, to początkowo wydawało się to nam czymś absurdalnym. Ale pojawił się strach o rodzinę, o bliskich. Widzieliśmy śmierć. I to stało się swego rodzaju normą dla nas.

Zaczęła się wojna, w regionie nie było pracy. Zresztą Wołodymyr zajął się działalnością społeczną. Początkowo to był wolontariat - pomoc żołnierzom. Jak mówi, głównym zadaniem wtedy było powstrzymanie agresji Putina.

- Wtedy nic więcej nie było ważne. Rozumieliśmy, że jeśli sami nie pomożemy frontowi, to nik za nas tego nie zrobi. A to oznaczałoby śmierć. Wiele wtedy widzieliśmy: ostrzały naszych domów i walki w rejonie. To było wszystko bardzo poważnie. I oczywiście to wpłynęło na całą moją dalszą działalność.

Będąc wolontariuszem trudno jednak wykarmić siebie i rodzinę. W 2015 r. Wołodymyr był zmuszony pojechać do Szwecji na 5 miesięcy do pracy. To pozwoliło mu potem żyć jeszcze przez 1,5 roku. Pieniądze znowu się skończyły, bo Wołodymyr zajmował się już tylko działalnością społeczną i w 2016 r. znów pojechał na saksy do Szwecji. Później zaczął już zarabiać na miejscu, ale głównym zajęciem okazała się działalność społeczna w Torecku. Dla niego to swego rodzaju drugi front.

- Ukraińscy żołnierze wyzwolili miasto od uzbrojonych bojowników, ale nie wyzwolili od kolaborantów i separatystów. I oni są tu do dzisiaj. W naszym mieście tylko w przypadku dwóch osób był sąd za działania po stronie okupantów. Jedna z nich był mer, ale to wszystko, chociaż ich są tu wciąż setki.

To powoduje, że działalność Wołodymyra i innych aktywistów spotyka się często z groźbami i nie tylko. W 2017 r. przed domem Wołdymyra spalono jego samochód. Sprawców do dzisiaj nie znaleziono.

- Część z tych, którzy popierali „rosyjską wiosnę" zmienili swoje nastawienie, ale to raczej ci, którzy pasywnie popierali. Część z tych aktywnych wycofała się razem z DNR do Gorłówki. Niektórzy zginęli, a część nadal znajduje się w mieście. I nie ma u nas możliwości w demokratyczny sposób oddziaływać na nich.

Wołodymyr przyznaje, że w 2014 – 2015 r., kiedy na froncie były oddziały ochotnicze, to niektórzy nawoływali do samosądów, ktoś proponował usługi w „zaprowadzaniu porządku".

- Ale przecież chcieliśmy żyć w demokratycznym państwie. Stwierdziliśmy, że działać z wrogami możemy wyłącznie w sposób zgodny z prawem. Tak, to wiele trudniejszy i dłuższy proces, a z latami rozumiem, że o wiele, o wiele trudniejszy.

Wołodymyr podkreśla, że dlatego był Majdan, żeby żyć w państwie prawa, nawet jeśli nie zawsze się to podoba.

- Oczywiście, niekiedy pojawia się na krótko myśl, żeby przeszła jakaś nawałnica i zmyła całą tę nieczystość. Tak, to wiele by ułatwiło i miasto by rozkwitło. Ale cudów nie bywa. Gdybyśmy zaczęli działać takimi samymi metodami, jak na okupowanych terytoriach, to byśmy się niczym nie różnili od nich. Po co było w takim razie walczyć?

Muzułmanie, Nowy Jork i prawa człowieka

Po pierwszych latach wojny, zaopatrzenie ukraińskiej armii polepszyło się na tyle, że pomoc Wołodymyra nie była już potrzebna. Przyszedł za to czas na skoncentrowaniu się na działaniach na rzecz miast, regionu i jego mieszkańców. Chodzi przede wszystkim o tworzenie zrębów społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznych instytucji. W parze z tym idzie rozwój kultury, zajęcia z młodzieżą, inicjatywy sportowe – na przykład założenie drużyny piłkarskiej. W najbliższych planach jest powołanie organizacji skautowskiej.

Wołodymyr chwali się, że ich organizacja jest unikalna dzięki twórczym ludziom. Brakujące pieniądze zastępują kreatywnością. Dzięki temu, praktycznie bez środków, przeprowadzili w ostatnich latach 15 wielkich miejskich koncertów z udziałem gwiazd, cztery ogólnoukraińskie akcje, które objęły 12 - 14 obwodów Ukrainy. A on sam uczestniczył w dwóch akcjach w Sztokholmie - jako uczestnik i współorganizator.

- Kiedy organizacje mówią, że nie mają pieniędzy na działalność, to mówię: nie zawsze potrzebne są środki. Często jest możliwość zastąpić je kreatywnością i ciekawymi ideami. Na przykład w 2015 - 2016 r. zrobiliśmy akcję „Trombity Torecka". Prosta idea: dwóch górników z Donbasu z linii frontu pojechało do Werchowyny, do Hucułów, którzy robią trombity i tam je kupili. Weszli na Howerlę [najwyższy szczyt w Ukrainie] – i tam wdmuchali w nie duch Ukrainy. Później pojechali do 14 obwodów, tam spotykali ich wolontariusze, znajomi, którzy pomagali im dalej wdmuchiwać duch Ukrainy w te trombity. Akcja trwała dwa tygodnie, przejechaliśmy 4 tys. km i na koniec przywieźliśmy te trombity na linię frontu, aby przekazać ten „duch Ukrainy" naszym żołnierzom.

Akcja kosztowała równowartość paliwa i trombit, które zrobiono dla nich bardzo tanio, bo pomogli miejscowi wolontariusze. Ale teraz sami starają się o grant na zakup aparatury nagłaśniającej: - Mamy duże doświadczenie organizacji wielkich imprez - koncertów, ale z sprzętem mamy zawsze problem.

Kilka lat temu w obwodzie odeskim doszło do konfliktu między Ukraińcami i Romami – „Ukraińcy omal nie zaczęli palić ich obozów". Na Wołodymyrze zrobiło to duże wrażenie i postanowił działać na wyprzedzenie.

- Spotkałem się wtedy z mułłą i powiedziałem: zróbmy tak, żeby u nas nigdy do czegoś takiego nie doszło. Zapytał: w jaki sposób? Odpowiedziałem: na początku porozmawiajmy - jeśli będzie dialog, chociażby tylko między nami, to jeśli coś się zacznie na tle nacjonalistycznym i religijnym, będziemy to w stanie szybko powstrzymać.

Mało kto wie, ale na Donbasie mieszka sporo muzułmanów – przedstawicieli różnych narodowości. Wołodymyr postanowił pokazać, że muzułmanie Donbasu są takimi samymi obywatelami Ukrainy, jak inni. Dlatego wymyślił akcję „Kurban Bajram z Ukrainą w sercu". Kurban Bajram to najważniejsze święto muzułmańskie. Wołodymyr w latach 90 pracował w Czeczenii i mówi, że trochę rozumie kulturę islamską.

- Zaprosiliśmy mułłę z Konstantynówki i zebraliśmy w naszym przyfrontowym ukraińskim miasteczku ponad 500 muzułmanów i pod symbolami Ukrainy daliśmy do zrozumienia, że muzułmanie Ukrainy są z Ukrainą. Wyszła nieoczekiwana, bardzo udana akcja. Muzułmanie sami nie spodziewali się, że będzie ich tak wielu, oni zazwyczaj mało kontaktują się między sobą w naszym regionie, i kiedy zobaczyliśmy ilu ich przyjecahło, to było coś.

Sami muzułmanie dla obchodów święta zarżnęli 10 baranów. Szurpą, płowem i szaszłykami nakarmionych zostało 1800 ludzi. Aktywista jest przekonany, że w tym regionie w przyszłości nie dojdzie do konfliktów między chrześcijanami i muzułmanami.

- Półtora roku temu pojawiła się idea organizacji moto-rock festiwalu Kijów-Nowy Jork. Duży festiwal, na który przyjechałyby motocyklowe kluby z Kijowa, do nich po drodze dołączaliby z drugich miast. Od razu zgodziło się osiem klubów, mieliśmy już poważnych partnerów.

Skąd w tym wszystkim Nowy Jork? Niedaleko od Torecka znajduje się miejscowość Nowohorodske, ale taką nazwę nosi dopiero od 1951 r. Na miejscu na wielu szyldach, na przykład piekarni albo stacji benzynowej, można zobaczyć nazwę Nowy Jork. Tak wcześniej nazywała się ta miejscowość założona pod koniec XIX w. przez niemieckich kolonistów. Ale w czasach rozpoczynającej się Zimnej Wojny taka nazwa nie pasowała do ZSRR.

Ale mimo zaawansowanych przygotowań festiwal się nie dobył. Na przeszkodzie stanął koronawirus, ale nie tylko on.

- W kulminacyjnym momencie przygotowań frontman naszego festiwalu, którym miał być Anton Antonenko (lider zespołu Riffmaster i weteran wojny na Donbasie) został aresztowany. On u nas wcześniej kilka razy występował z koncertami i ja go dobrze znałem.

Antonenkę aresztowano w grudniu 2019 r. pod zarzutem udziału w przygotowaniach zabójstwa dziennikarza Pawła Szeremeta, który zginął w lipcu 2016 r. Przedstawiony materiał dowodowy wskazujący na Antonenkę i innych budzi wiele wątpliwości. A sam muzyk został zwolniony z aresztu dopiero pod koniec tego roku i obecnie nosi on elektroniczną bransoletę.

Zresztą sam Jemec i jego współpracownicy zajmują się również obroną praw człowieka. W 2016 r. zwracali się o pomoc do Ukraińskiego Związku Helsińskiego w Kijowie, a oni zwrócili uwagę na toreckich aktywistów i zaproponowali im otworzenie przedstawicielstwa Związku. Od tego czasu Jemec jest jego koordynatorem.

- Od tego czasu udzieliliśmy ponad 3 tysiące bezpłatnych konsultacji prawnych, mamy wygrane sprawy w sądach.

Jakby tego było mało, we wrześniu 2020 r. Jemec przyjął też propozycję, żeby zostać koordynatorem ds. współdziałania ze społecznością w obwodzie donieckim rzecznika Rady Najwyższej Ukrainy ds. praw człowieka Ludmyły Denisowej.

- Zajmujemy się prostymi i bardzo trudnymi przypadkami. Mamy teraz dwóch ludzi, którzy znajdują się w niewoli w DRL. Powinniśmy pracować jak lekarze z dewizą: nie zaszkodzić ludziom. Nie ma opracowanych algorytmów pomocy takim ludziom i przy nieostrożnych działaniach mogą oni ucierpieć. Prostych rozwiązań tutaj nie ma. Trudno kontaktować się krewnymi, bo oni nie ufają nikomu. Przekonujemy ich, żeby podawać do Europejskiego Sądu ds. Człowieka, a oni nie wierzą.

Wolność na linii frontu

- Mówiłem, że żyliśmy z Gorłówką jak jedno miasto. Do tej pory wiążą nas ciasne relacje z ludźmi, którzy są po tamtej stronie. My z nimi rozmawiamy. Rozumiemy co tam się odbywa. Wiemy więcej niż pisze się w mediach. Zostali tam nasi znajomi i krewni. Nie wszystkim udało się wyjechać z różnych przyczyn i wielu czeka na wyzwolenie – płaczą i modlą się o to.

Ale Wołodymyr przyznaje, że jest też druga strona tej sytuacji. Wielu przeszło na stronę bojowników dobrowolnie i nadal ich popierają, a Wołodymyrowi zdarza się z nimi rozmawiać.

- Powiem więcej, to nawet krewni. To bardzo trudne. Zaczynamy pytać: jak ty możesz iść służyć w formacjach bojowników? W odpowiedzi słyszymy: "nie mam, gdzie pracować". Mówię wtedy: "słuchaj, kiedy nie miałem tutaj pracy, to nie chodziłem, nie zrywałem kobietom kolczyków, nie kradłem". Jest jakiś moralny hamulec, kiedy ty nie masz pracy, to nie znaczy, że możesz zajmować się przestępstwami.

Wołodymyr wspomina, że po rozpadzie ZSRR w latach 90 było bardzo ciężko – praktycznie nie było co jeść, ale nikt z jego znajomych nie poszedł kraść, ani zabijać. I nie może zrozumieć, jak ktoś może z braku pracy godzić się na „zabijanie Ukraińców

- Przed wojną w Gorłówce budowałem duża szkołę. W 2013 r., kiedy oddawaliśmy obiekt kierowałem 350 - 400 pracownikami. Wiesz, ile u mnie w telefonie jest kontaktów - mieszkańców tamtej strony? I oni niekiedy dzwonią, i my do nich. To nie jest sytuacja, jak w czasie II wojny światowej, kiedy ludzie nie wiedzieli, co się dzieje po drugiej stronie. Mamy teraz inne środki komunikacji, rozmawiamy dzięki komunikatorom, internetowi.

Niekiedy naruszają nawet, jak mówi jak sam mówi z przymrużeniem oka, ukraińskie prawo wchodząc przy pomocy VPN na zabronione kilka lat temu w Ukrainie rosyjskie sieci społecznościowe. Powód jest jeden: „musimy przecież wiedzieć, co się u nich dzieje".

Ale głównym „zadaniem" dla aktywisty obecnie jest zmiana świadomości miejscowych mieszkańców. Jego zdaniem nie zważając na przyfrontowe problemy, prorosyjskie nastroje, miasto w ostatnich latach i tak się zmieniło, a ściślej część mieszkańców, którzy zaczęli rozumieć, że odpowiadają za miejsce, w którym mieszkają i swój kraj.

- U nas odbyły się rzeczy, których tutaj nigdy wcześniej nie było. Na przykład, kiedy doszło do spornej sytuacji w związku z budową zakładu przetwarzania śmieci. Cały czas tłumaczymy, że trzeba walczyć o swoje prawa, że można i trzeba to robić. Kiedy ludzie zaczynają walczyć o siebie - to już początek społeczeństwa obywatelskiego.

Na niego samego silnie wpłynął przykład Sztokholmu i jego mieszkańców, kiedy pierwszy raz tam przyjechał.

- Pierwsze co zobaczyłem, to demonstrację. Zapytałem, co się dzieje, bo to przecież w Ukrainie jest rewolucja, a ja przyjechałem do stabilnego kraju? Okazało się, ludzie wyszli w walce o zniesienie zakazu prowadzenia samochodów o dużych gabarytach przez kobiety. Pomyślałem: oho, to jest poziom demokracji! Całe miasto wyszło! Dla mnie to było pokazowe - na ile poważnie ludzie traktują prawa części społeczeństwa.

Jemec mówi, że teraz rozumie, na ile ważnymi były reformy w Polsce i dodaje, że jego syn zrobił nawet film o Lechu Wałęsie i demokratycznych przemianach w Polsce. Teraz w Torecku i okolicy ludzie zaczynają się sprzeciwiać i władza zaczęła się przysłuchiwać opiniom mieszkańców. A tego wcześniej tutaj nie było. I to jest jego zdaniem „początkiem demokracji".

- Wcześniej nazywałem nasze miasto - miastem ślepców. To gra słów, bo nasz poprzedni mer nazywał się Ślepcow. Podwójne znaczenie: i miasto ślepców i mer ślepy. Ludzie tak się zachowywali, jakby nie widzieli, co się tu działo. A teraz już widzą i mówią o tym otwarcie. Oczywiście chciałoby się, żeby wszystko odbywało się szybciej. Ale idziemy prawidłową drogą.

Zresztą on sam zresztą przyznaje, że należał wcześniej do tej „ślepej" większości. Był zupełnie apolityczny i aspołeczny. Praca, rodzina i krąg podobnych znajomych. Było mu zupełnie obojętnie, co dzieje się wokół.

- Majdan w 2014 r. otworzył przede mną inną perspektywę. Okazało się, że można żyć swobodnym. I ja tak żyję. I jeśli mnie pytają: a co ci dał Majdan? Odpowiadam: stałem się wolny. Znajdując się w strefie frontowej, gdzie niekiedy strzelają, brzmi to może śmieszenie, ale jestem szczęśliwy, bo jestem wolny. Tego uczucia do Majdanu u mnie nie było. To on mnie uwolnił i moją rodzinę, która mnie zawsze wspiera.

***

Dziś ostatni dzień Festiwalu Outridres, transmisję można ogladać pod tym linkiem.

Więcej o: