Marta Abramowicz swój reportaż o kobietach, które wyszły z zakonów, zatytułowała "Zakonnice odchodzą po cichu", bo to temat, o którym one same nie chcą mówić. Ot, któregoś dnia wychodzą i nie wracają, a świat zewnętrzny nie zwraca na to uwagi, życie w zakonie toczy się dalej. Po cichu odchodzą też osoby LGBT+. Odchodzą z Polski, a państwo nawet nie odnotowuje powodu ich emigracji. Nie tworzy się statystyk, bo zgodnie z linią partii żadnej dyskryminacji ze względu na orientację seksualną w Polsce nie ma. Tymczasem ja sama dziesiątki razy słyszałam "wiesz, myślimy o Berlinie", "sprawdzamy możliwości wyjazdu", ale też "gdybyś chciała, to pomogę ci się ogarnąć w nowym miejscu". Ilu znajomych wyjechało? Ilu przyjaciół? Trudno zliczyć.
W filmie "Artykuł osiemnasty" Renata Kim mówi ze łzami w oczach o koleżance z pracy, która razem z partnerką zdecydowała się na emigrację. To też moje przyjaciółki. Polskie książki i dekoracje, które wciąż kupują, przychodzą na mój adres. Część wysyłam do Londynu, część czeka na ich przyjazd. Ale kiedy przyjeżdżają, to już tylko jako goście.
Wyjazdy osób nieheteronormatywnych to strata dla tych, których emigranci pozostawiają w Polsce, ale też dla całego kraju. Z badań organizacji Open For Business wynika, że dyskryminacja osób LGBT+ pociąga za sobą koszty społeczne i finansowe, według raportu można mówić o stracie prawie dziesięciu miliardów złotych rocznie. Ludzie wyjeżdżają do bardziej przyjaznych krajów, budują ich gospodarki, tworzą lokalne społeczności, żyją bez strachu.
Jeszcze dziesięć lat temu, gdy znajomi zaczynali wyjeżdżać, myślałam "wrócą, jak w Polsce będzie lepiej". Ale nigdy nie jest lepiej. Mija rok, pięć, dziesięć i nie robi się ani trochę lepiej. O emigracji z powodu systemowej homofobii opowiedziało mi w ostatnim tygodniu kilka osób - wszystkie tęsknią, ale o powrocie nikt nie myśli.
Piotr, wyemigrował do Portugalii.
W naszym przypadku klamka zapadła 7 sierpnia 2020 roku - w dniu, w którym aresztowano Margot. Był to tak wyrazisty i agresywny sygnał ze strony władzy, że poczułem, że nastąpił moment, od którego można się spodziewać praktycznie wszystkiego. W jakimś sensie coś we mnie wtedy do końca umarło. Ostatnia nadzieja. Ta, o której jeszcze rok wcześniej mówił mi mój ojciec, ówczesny sympatyk partii rządzącej - że "skończy się tylko na hasłach".
Całe zdarzenie oglądaliśmy z telefonu, siedząc na działce. Następnego dnia pojechaliśmy do domu, wywiesiliśmy za oknem tęczową flagę i rozpoczęliśmy planowanie. Przeniesienie do Porto zajęło nam trzy miesiące - dwie osoby, pies, kot i podstawowy Ścigaliśmy się z czasem w obawie, że za chwilę ogłoszą pełny lockdown i zamkną granicę. Wybór Portugalii był prosty: ciepło, te same koszty życia, trzecie miejsce w Global Peace Index. Ale przede wszystkim bezwzględna potrzeba wyrwania się z przemocowego domu, w który zamienił się nasz kraj, ale i nasze miasto, nasze podwórka.
Dobrze jest żyć w miejscu, gdzie większość tematów jest już albo zamknięta, albo przynajmniej widać chęć porozumienia. Człowiek zaczyna patrzeć na wszystko bardziej globalnie, tym samym jeszcze bardziej wyraźne staje się to, jak bardzo trywialna i bezsensowna jest wojna, którą części społeczeństwa wypowiedział polski rząd.
Na razie w ogóle nie myślimy o powrocie, a bardziej o tym, aby poznawać miasto i język. Paradoksalnie dzięki pandemii Tomek może pracować zdalnie, a jego biuro rozumie też kontekst tego wyjazdu. Mnie łączą sprawy rodzinne i biznesowe, więc planuję odwiedzać Polskę mniej więcej co dwa miesiące. Miło jest zobaczyć, że w ulubionej knajpie wszystko jest po staremu, spotkać się z przyjaciółmi w parku zamiast przed laptopem, pobawić się niuansami języka ojczystego, ale też lubię moich rodziców i czasem nam siebie brakuje.
Myślę, że muszą minąć jeszcze co najmniej dwie dekady, gdybyśmy już od teraz zaczęli budować bardziej inkluzywne społeczeństwo. Jestem optymistą jeśli chodzi o kierunek, ale też realistą, gdy mowa o tempie takich procesów. Pech chciał, że przypadają one na najlepsze czasy mojego życia, więc chciałbym wykorzystać jak najlepiej to, że po prostu mogę żyć, jak chcę. Ciężko mi też myśleć w kategoriach definitywnych, gdy mówimy o przyszłości - zbyt wiele razy nas już zaskoczyła… Z pewnością jednak marzy mi się wracać do kraju, który bardziej przypomina świat Netfliksa niż TVP.
Wypychamy za granicę całą masę wrażliwych, wartościowych ludzi. Nie tylko nieheteronormatywnych, ale takich, którzy duszą się w małostkowym społeczeństwie z dowolnych innych powodów. Jest to ogromna szkoda, bo narodowi zostaje wtedy jedynie budowanie tożsamości na tych wybitnych, spośród których zdecydowana większość zrealizowała się dopiero na emigracji. O ironio.
Artur i Cezary, wyemigrowali do Wielkiej Brytanii.
Ostateczną decyzję w sprawie przeprowadzki za granicę podjęliśmy parę lat temu, po prawie 10 latach bycia razem, ponieważ, mimo wielu lat czekania, w Polsce nie tylko nie zostały wprowadzone regulacje prawne, umożliwiające sformalizowanie naszego wieloletniego związku, ale zaczęła się też polityczna nagonka na osoby LGBT+.
Mieliśmy uporządkowane życie, bardzo dobry kontakt z rodzicami i dalszą rodziną, własne mieszkanie, każdy z nas miał stabilną pracę i wysokie zarobki, jednak świadomość, że gdyby jednemu z nas coś się stało, nie mielibyśmy żadnych praw jako para, sprawiła, że postanowiliśmy wyjechać do Wielkiej Brytanii, gdzie konserwatywny rząd wprowadził małżeństwa jednopłciowe w 2014 r., a związki partnerskie można było zawierać już od 2004 r.
Od kilku lat mieszkamy w Londynie, kupiliśmy tu dom, jeden z nas szybko znalazł ciekawą i dobrze płatną pracę, a drugi postanowił skupić się na zwiększeniu kwalifikacji zawodowych. Najważniejsze jest dla nas to, że brytyjskie prawo, urzędy, szpitale i wszystkie inne instytucje nie kwestionują faktu, że jesteśmy w związku, więc gdyby jednemu z nas coś się stało, druga osoba miałaby prawo np. do informacji o stanie zdrowia, decydowania o leczeniu drugiej osoby albo dziedziczenia bez płacenia 20 proc. podatku za połowę wspólnego majątku, domu i mieszkania.
Ponieważ w Polsce należeliśmy do 10 proc. najlepiej zarabiających pracowników, płaciliśmy wysokie podatki, a mimo to nie mieliśmy żadnych praw jako para. Teraz płacimy podatki w kraju, który nie ma uprzedzeń ze względu na naszą miłość. Przenieśliśmy też tu nasze oszczędności i inwestujemy je w Wielkiej Brytanii, wspierając jej gospodarkę.
Nawet jeśli chcielibyśmy wrócić do Polski, żeby znowu być blisko rodziny, nie zrobimy tego. Jesteśmy już po 40., ułożyliśmy nasze życie w Londynie i nie będziemy go znowu burzyć i układać od nowa, żeby przeprowadzić się z powrotem.
Weronika, wyemigrowała do Norwegii.
W Polsce bywałam wyzywana, uciekałam przed osiedlowym dresami, w podwórku kamienicy, w której mieszkałam, widziałam kartkę "zakaz ped***wania". Ale nie myślałam o wyprowadzce za granicę, nawet na zagranicznych wakacjach byłam tylko raz.
Życie tak się jednak ułożyło, że wyjechałyśmy do Norwegii, by podreperować domowy budżet. I doznałyśmy szoku kulturowego. Kiedy mówię, że mam dziewczynę, nikogo to nie dziwi. W Polsce najpierw bada się grunt, rzuca aluzje, by dopiero później z duszą na ramieniu i licząc się ze stratą znajomego, sprawdza, jak taka deklaracja zostanie odebrana. Wciąż trudno mi przyjąć, że nie muszę się już bać i przejmować, bardzo przywykłam do polskich realiów.
W Norwegii w pracy mojej partnerki mam zniżkę rodzinną, mieszkanie wynajmujemy oficjalnie jako para, bez wymyślania wymówek o współlokatorce czy kuzynce, na ulicy możemy trzymać się za ręce bez strachu, nie rozglądając się nerwowo na boki.
W czasie Pride Month byłyśmy w tęczowym miasteczku, gdzie znalazły się nawet stoiska kościoła, partii konserwatywnej (bo "prawa człowieka nie podlegają dyskusji"), czy policji, która zachęcała do wstąpienia w jej przyjazne osobom LGBT+ szeregi. Podczas pochodu przechodnie zatrzymywali się, cieszyli muzyką, a dzieciaki wymachiwały tęczowymi flagami. Impreza jak każda inna. Norwegowie podobnie reagują na pochody dzieci w narodowych strojach z okazji święta narodowego.
Najbardziej jednak cieszy prozaiczna codzienność i bycie takim jak wszyscy. W języku norweskim nawet określanie ukochanej osoby jest jedno, bez rodzajników "kjæreste".
Podróże do Polski są jak podróż w czasie. Już w drodze na lotnisku wchodzimy w tryb "polski" i zwiększałyśmy dystans między sobą, kontrolowałyśmy się. A sam pobyt w kraju uświadamiał nam, jak drobne rzeczy, choćby unikanie odpowiedzi na pytanie, dla kogo kupuję kwiaty w kwiaciarni, zatruwają codzienność.
Obie wiemy, że do Polski już nie wrócimy. Teraz dopiero doceniam polski folklor, piękne krajobrazy, dobre jedzenie, uliczki, które dobrze znam i język, który pozwala oddać tyle niuansów. Dziś spędzam "na zapas" czas z bliskimi i bardzo za nimi tęsknie, kiedyś myślałam, że jest mi to dane na zawsze. Staram się na zapas spędzić czas z rodziną, znajomymi. Nikt nie zmuszał mnie do wyjazdu, ale jednak wiedząc, że oddalony o 1,5 godziny lotu samolotem jest inny świat, nie mogłam wybrać inaczej.