Ks. Andrzej Dymer zmarł 16 lutego tego roku. Duchowny od dłuższego czasu zmagał się z nowotworem trzustki i białaczką. Tuż przed śmiercią jego stan był bardzo poważny. Po śmierci ks. Dymera pojawiły się spekulacje, że śmierć duchownego mogła nie nastąpić z przyczyn naturalnych. Prokuratura Okręgowa w Szczecinie wszczęła w tej sprawie śledztwo z art. 155 Kodeksu Karnego (nieumyślne spowodowanie śmierci). Śledczy chcieli się przekonać, czy do śmierci ks. Dymera mogły się przyczynić osoby trzecie.
"Rzeczpospolita" informuje, że opinia lekarska po sekcji zwłok wykazała, że duchowny oskarżany o seksualne wykorzystywanie dzieci (w TVN 24 dzień przed jego śmiercią ukazał się reportaż na ten temat) zmarł z przyczyn naturalnych. Główną przyczyną zgony miało być zatrzymanie krążeniowo-oddechowe.
- Wygląda na to, że sprawa nie ma drugiego dna i zapewne niebawem śledztwo zostanie umorzone. Nie ma żadnych śladów, które mogą wskazywać na to, że ktoś do śmierci Dymera się przyczynił - powiedziało źródło "Rzeczpospolitej" związane z wymiarem sprawiedliwości.
Ks. Andrzej Dymer przez ćwierć wieku był oskarżany o wykorzystywanie seksualne chłopców w ognisku św. Brata Alberta w Szczecinie - władze archidiecezji już w 1995 roku wiedziały o czynach duchownego. Jednak dopiero dziewięć lat później rozpoczął się karny proces kanoniczny. W 2008 roku wina duchownego została uznana przez kościelny trybunał. Jednak ksiądz złożył apelację. Treść wyroku kościelnego trybunału była poufna - nie znali jej nawet pokrzywdzeni (ujawnił ją dopiero w listopadzie 2020 r. kwartalnik "Więź"). Wciąż nie ma ostatecznego wyroku instytucji kościelnych w tej sprawie. Żaden wyrok nie zapadł też przed sądami świeckimi, bo przestępstwa zdążyły się przedawnić - Dymer nigdy nie odpowiedział za swoje czyny.
"Uważam, że niesłychana przewlekłość kościelnych procedur w sprawie ks. Andrzeja Dymera oraz brak odpowiedniego traktowania osób skrzywdzonych na wielu etapach tego postępowania, nie mają żadnego usprawiedliwienia" - napisał abp Wojciech Polak, Prymas Polski oraz delegat Konferencji Episkopatu Polski ds. ochrony dzieci i młodzieży.
Na początku lutego abp Andrzej Dzięga odwołał ks. Andrzeja Dymera z funkcji dyrektora Instytutu Medycznego im. Jana Pawła II w Szczecinie. Hierarcha podjął tę decyzję podczas spotkania z mężczyzną, który przed laty był wykorzystywany seksualnie przez ks. Dymera. Magazyn "Więź" podkreślał, że dla abp. Dzięgi było to pierwsze od 12 lat osobiste spotkanie z ofiarą duchownego, któremu "powierzył poważne zadania w imieniu archidiecezji".
Z wyemitowanego w lutym przez TVN 24 reportażu wynika, że duchowny cieszył się szacunkiem hierarchów m.in. z powodu swoich talentów biznesowych - specjalizował się m.in. w przejmowaniu nieruchomości i gruntów. - Życie wygląda tak, jakby Dymer był przyklejony do mnie. Z przodu, z boku, z tyłu. Ciągle jest. Zrobił ze mnie wrak - mówiła w reportażu TVN 24 jedna z ofiar duchownego.
O swoich kontaktach z ks. Dymerem opowiedział też m.in. o. Tarsycjusz Krasucki, który w wieku 16 lat trafił do ogniska św. Brata Alberta. - Ks. Dymer kazał mi się rozebrać od pasa w dół, by stwierdzić stan higieny, czy nie mam chorób. Obejrzał. Po tym dopiero pomyślałem, że nie jest lekarzem - opowiadał w materiale o. Krasucki. Zakonnik wspominał, jak pewnego dnia poszedł na wagary, o czym dowiedzieli się opiekunowie ogniska i donieśli ks. Dymerowi. Ten wezwał chłopaka do swojego pokoju.
Zaczął się zachowywać w sposób mocno podniecony, sięgając do mojego rozporka, chwytając za genitalia, moją rękę skierował na swoje. Byłem sparaliżowany, nie wiedziałem, jak zareagować (...)
- opowiadał w "Czarno na białym" o. Krasucki, opisując, jak został skrzywdzony. Jak dodał, później o sprawie dowiedzieli się inni wychowawcy, ale rada pedagogiczna nie uwierzyła w jego relację. Wierzono ks. Dymerowi, nakazano mu też przeprosić duchownego. - Kazano mi odwołać to wszystko, ale tego nie uczyniłem, nie mogłem powiedzieć, że kłamałem i wymyślałem, bo te zdarzenia miały miejsce. Tego dnia postanowiono mnie wyrzucić, wychowawcy to wzięli dosłownie i faktycznie wzięli za nogi, za ręce i wyrzucili za drzwi. Byłem bez butów, bo leżałem na łóżku. Buty i plecak wyrzucono za mną - wspominał o. Krasucki.