17-letnia Julita została poinformowana o usunięciu z niepublicznego Liceum Ogólnokształcącego Zespołu Szkół Katolickich im. Matki Bożej Miłosierdzia w Białymstoku pod koniec kwietnia. Dziewczyna została wezwana wraz ze swoją mamą do szkoły, gdzie podczas spotkania z dyrektorką placówki, Honoratą Kozłowską, oraz jej wicedyrektorem, ks. Krzysztofem Kamińskim, przekazano jej decyzję o relegacji. Decyzja o wyrzuceniu Julity ze szkoły nie była konsultowana z radą rodziców, ani z samorządem uczniowskim.
Honorata Kozłowska, dyrektorka szkoły, powiedziała w rozmowie z "Gazetą Wyborczą", że decyzję o wyrzuceniu Julity ze szkoły podjęła osobiście. Dodała, że była ona związana z uczestnictwem Julity w manifestacjach przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego.
Dyrektorka placówki powołała się na jeden z punktów statutu szkoły, który mówi, że uczniowie nie mogą brać "udziału w imprezach, których treści są niezgodne z nauczaniem Kościoła oraz zasadami określonymi w regulaminach szkoły".
- Nasza szkoła jest szkołą katolicką nie tylko z nazwy, ale i w swojej istocie. Jeśli któryś z uczniów przekracza granice uznawane powszechne za nieprzekraczalne, musi się liczyć z tym, że może zostać relegowany - powiedziała.
Pełnomocniczka 17-letniej Julity, mecenas Anna Jaczun, przekazała, że do szkoły skierowano "wezwanie do wyjaśnień". Jaczun poinformowała o decyzji szkoły m.in. podlaską kurator oświaty, Rzecznika Praw Dziecka i Rzecznika Praw Obywatelskich. Według prawniczki usunięcie ze szkoły 17-latki z powodu jej poglądów stoi w sprzeczności z Konstytucją RP oraz licznymi aktami prawa międzynarodowego.
Wyrzucenie 17-letniej Julity ze szkoły nastąpiło dzień po przesłuchaniu jej na policji. Dziewczyna jest podejrzewana o rzekome zorganizowanie dwóch manifestacji w marcu bieżącego roku. Protesty dotyczyły obrony praw kobiet w związku z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego o zaostrzeniu prawa aborcyjnego.
Według policji liczba osób uczestniczących w manifestacji przekroczyła limit obowiązujący w czasie pandemii koronawirusa. 17-letnia Julita nie przyznała się do organizacji protestów i odmówiła składania wyjaśnień. 17-latka uważa, że postępowanie policji to próba zastraszenia stających w obronie praw kobiet. - Każda z nas ma prawo walczyć o własne prawa i ja też z niego skorzystałam. To ściganie przez policję to próba zastraszania. My się jednak nie poddamy. Jak widać, rząd boi się kobiet - powiedziała.