Kupujemy stare, żeby zastąpiły jeszcze starsze. Nadlatują Herkulesy z pustyni

Pięć starych C-130 Herklues pamiętających jeszcze wojnę w Wietnamie wymienimy na pięć takich, które pamiętają koniec zimnej wojny. MON po fakcie ogłosił podpisanie umowy na przejęcie od Amerykanów zbędnych im samolotów transportowych, które trzymają w zapasie na pustyni. Formalnie są za darmo.

O umowie poinformował minister Mariusz Błaszczak za pośrednictwem Twittera. W tym samym czasie bardziej obszerna informacja pojawiła się na stronach będącego częścią MON Inspektoratu Uzbrojenia. Samą umowę z władzami USA Polska miała podpisać już dwa dni wcześniej, 12 kwietnia.

Broń prosto z pustyni

Polskie Siły Powietrzne mają się wzbogacić o pięć średnich samolotów transportowych C-130 Herkules w wersji H. Zastąpią pięć takich samych maszyn w starszej wersji E, które obecnie są używane przez polskie wojsko. Te starsze wyprodukowano na przełomie lat 60. i 70. Te, które mają je teraz zastąpić, zostały wyprodukowane w 1985 roku. Służyły w lotnictwie USA do 2017 roku, po czym uznano je za zbędne i odstawiono na pustynne składowisko w Arizonie. Amerykanie przesiadają się na nowszą wersję C-130J.

O tym, jak wygląda tak zwane "cmentarzysko" w Tucson w Arizonie i jak przechowywane są tam samoloty, pisaliśmy wcześniej.

Zobacz wideo

Maszyny trafiły na pustynię i zostały zakonserwowane, ponieważ nadal nadawały się do użycia w pilnej potrzebie albo do sprzedaży czy oddania. Z tej ostatniej opcji korzysta Polska. Tak samo jak przy starszych C-130, teraz też korzystamy z programu rządu USA o nazwie Excess Defense Articles (EDA), który umożliwia oddanie sojusznikom za darmo zbędnego amerykańskiego sprzętu wojskowego. Sama broń jest darmowa, ale obdarowany nią musi zapłacić za jej remont, naprawy i ogólne doprowadzenie do użyteczności.

Jak poinformował rzecznik Inspektoratu Uzbrojenia major Krzysztof Płatek, pięć nowych-starych C-130H formalnie jest wycenianych przez Amerykanów na około 60 milionów dolarów. Umowa na ich przejęcie opiewa jednak na 14,3 miliona dolarów, które stanowią "koszt regeneracji, paliwa i doposażenia". Czyli tego, co jest konieczne do ich uruchomienia i przyprowadzenia do Polski. Maszyny mają przylatywać w latach 2021-2024.

Nie ma nic za darmo

Nowe-stare herkulesy są kolejnym przykładem modernizowania polskiego wojska poprzez prowizorkę. Teoretycznie w planach jest zapisany zakup nowych maszyn tej klasy, czyli średnich transportowców zdolnych lądować i startować z przygodnych lądowisk, opatrzony nazwą Drop (ang. zrzut). Ich podstawowym zdaniem ma być między innymi przewożenie naszych wojsk powietrznodesantowych czy zakupionych w USA wyrzutni rakiet HIMARS. Problem w tym, że nowe maszyny w rodzaju C-130J to spory wydatek. W 2020 roku Nowa Zelandia kupiła pięć takich maszyn, które razem z całym pakietem im towarzyszącym kosztowały miliard dolarów.

Program Drop jest więc na razie jednym z tych odłożonych na kiedyś, ponieważ teraz brakuje pieniędzy. W polskim wojsku trzeba modernizować praktycznie wszystko, a średnie samoloty transportowe nie są na szczycie listy priorytetów. Żeby mieć cokolwiek, sięgnęliśmy więc po stare amerykańskie maszyny z pustyni. Analogicznie do sytuacji sprzed 17 lat, kiedy podejmowano decyzję o sprowadzeniu pierwszych C-130. Tamte miały posłużyć około 15 lat i zostać zastąpione przez nowe maszyny. Prowizorka jest jednak wieczna, więc zostaną zastąpione przez stare-nowe.

Na pozór to nie taka zła inwestycja. Amerykanie oddają ciągle przydatne samoloty po kosztach. Jak zwykle jest jednak haczyk, ponieważ nasi sojusznicy nie są filantropami. I nie chodzi tylko o wiek. Maszyny mające po 35-40 lat nadal mogą być w przyzwoitym stanie - jeżeli były dobrze utrzymywane. Polscy lotnicy i specjaliści oglądali dostępne C-130H na składowisku w Arizonie już w 2019 roku i wybierali te, które ich zdaniem są najbardziej perspektywiczne. Kolejne kilkanaście lat można z nich wycisnąć. Pod warunkiem, że nadal będzie się o nie dobrze dbać, czyli będą przeprowadzane przeglądy, konieczne remonty i ewentualne unowocześnienia. I tu jest sedno sprawy.

Choć samoloty dostaniemy formalnie za darmo i sprowadzimy je do Polski za stosunkowo niewielkie pieniądze, to ich późniejsze utrzymanie będzie kosztować. Ile? O tym MON oficjalnie nie mówi i na tym etapie też pewnie trudno wyrokować. Nie ulega jednak wątpliwości, że w ciągu kilkunastu lat będą to znacznie pieniądze, daleko większe niż to, co musimy zapłacić na wstępie. Zwłaszcza jeśli chcielibyśmy je choćby trochę unowocześnić poprzez instalację nowszych, bardziej wydajnych silników i śmigieł czy współczesnej elektroniki w miejsce klasycznego wyposażenia analogowego. Tak jak Amerykanie robią teraz ze swoimi C-130H pozostającymi w służbie. To wydatek rzędu setek milionów złotych. Część tych pieniędzy może zostać w Polsce, ponieważ Wojskowe Zakłady Lotnicze 2 w Bydgoszczy opanowały umiejętność podstawowej obsługi C-130. Większość powędruje jednak do USA.

Dla Amerykanów takie umowy to dobry biznes. Oddają stary sprzęt, który inaczej najpewniej czekałby jeszcze wiele lat na złomowanie, a tak mogą jeszcze na nim nawet zarobić. Dodatkowo znacznie zwiększają swoje szanse w programie Drop, jeśli kiedyś znajdą się nań pieniądze. W Polsce będą już lotnicy przeszkoleni na C-130, technicy umiejący je obsługiwać, zakłady w Bydgoszczy mogące coś przy nich robić no i gotowe procedury na to wszystko. W takich realiach wymiana starych C-130H na nowe C-130J będzie niemal naturalna.

Czy nie byłoby bardziej opłacalne jednak od razu kupić nowe maszyny w ramach programu Drop? Takie, które posłużyłyby i pół wieku, a nie 15 lat, zapewniły większe osiągi i mniejszą awaryjność? Choć na wstępie wydatek byłby znacznie większy, to być może w ogólnym rozrachunku nie byłoby to aż tak korzystne na rzecz "darmowych" C-130H. Pozostaje mieć nadzieję, że w MON oraz wojsku ktoś to sprawdził i policzył.

Obecnie używane w Polsce C-130E służą między innymi do tego. Desantowania ludzi i sprzętu na spadochronach

Zobacz wideo
Więcej o: