Za zamkniętymi drzwiami naszych domów. "Ojciec nie ma nic do gadania, polskimi rodzinami rządzą matki"

Łukasz Rogojsz
- Nasza kultura ukształtowała nas tak, że ktoś bez rodziny to dla nas człowiek nieszczęśliwy, przegrany. Kryzysu życiowego zazwyczaj nie definiujemy tym, że ktoś nie osiągnął jakichś celów tożsamościowych czy zawodowych, ale tym, że nie ma rodziny - o przemianach polskiego życia rodzinnego rozmawiamy z prof. Aldoną Żurek z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.

GAZETA.PL, ŁUKASZ ROGOJSZ: Jesteśmy rodzinni?

DR HAB. ALDONA ŻUREK, PROF. UAM*: To tautologia, którą powielamy. Jesteśmy rodzinni w tym sensie, że sami wierzymy, że jesteśmy rodzinni.

Bardziej wierzymy czy bardziej jesteśmy?

Bardziej wierzymy, chociaż później ta wiara często pcha nas do podejmowania różnego rodzaju praktyk rodzinnych. Nasza kultura ukształtowała nas tak, że ktoś bez rodziny to dla nas człowiek nieszczęśliwy, przegrany. Kryzysu życiowego zazwyczaj nie definiujemy tym, że ktoś nie osiągnął jakichś celów tożsamościowych czy zawodowych, ale tym, że nie ma rodziny.

Stąd te kultowe historie o matkach i babciach, uparcie dopytujących, czy masz już jakąś sympatię albo kiedy będzie wnuczek?

Oczywiście. Kilka lat temu prowadziłam badania dotyczące singli. Pamiętam, jak zapytałam respondentów, czy przyjeżdżają do domu na święta. Byłam zaskoczona, jak wielu powiedziało, że nie, bo mają już dosyć odpowiadania na pytania, czy są szczęśliwi, czy są singlami, czy planują założyć rodzinę.

Trochę to smutne.

Niekoniecznie. Moje pokolenie swój sukces życiowy i poczucie szczęśliwości sprowadzało do pokazywania zdjęć dzieci i małżonków, które nosiło się w portfelu. Po 1989 roku zaszła w tym obszarze olbrzymia zmiana.

Zobacz wideo Czy świadczenie "500 plus" doczeka się waloryzacji?

Dzisiejsi młodzi sukcesu i szczęścia nie utożsamiają z rodziną?

Nie. Ich życie dzieli się zasadniczo na dwa etapy - przed "czterdziestką" i po "czterdziestce". W pierwszym z nich koncentrują się na samorozwoju, sukcesie zawodowym, czerpaniu z życia garściami. Myślą, że na stabilizację, rodzinę, dzieci mają jeszcze czas. Po "czterdziestce" wracają do charakterystycznego w naszym społeczeństwie myślenia, które można streścić zdaniem: "Rodzina potęgą jest i basta". Po prostu zaczynają myśleć o tym, co będzie z nimi na starość, kto poda im tę przysłowiową szklankę wody.

Znaczenie rodziny w naszym społeczeństwie maleje?

Tak, chociaż przede wszystkim się zmienia. Dzisiaj tym, co łączy nas naprawdę mocno są relacje między wstępnymi i zstępnymi, czyli ja, moi dziadkowie i rodzice, dzieci i wnuki. Aczkolwiek są jeszcze miejsca w Polsce - zwłaszcza tradycyjna wieś i małe miasteczka - gdzie ta rodzina w szerszym znaczeniu nadal jest bardzo silna. Jednak generalnie jest to wzorzec, od którego jako społeczeństwo już odchodzimy. Myśląc o rodzinie, myślimy o jej instytucjonalnym wymiarze. Zatem: rodzina tak, ale tylko ta najbliższa.

Czyli w zbiorowej świadomości żyjemy wyidealizowanym obrazem rodziny?

Lubimy wierzyć w mit rodziny i w to, że jesteśmy ludźmi rodzinnymi. Dlatego też rodziny się u nas otwarcie nie krytykuje. Nie można powiedzieć, że jest czymś złym. Nie możemy też na co dzień źle mówić o swoich rodzicach. Zwłaszcza przed obcymi. To jest bardzo źle odbierane. Na takie chwile szczerości możemy sobie pozwolić jedynie wobec najbliższych przyjaciół.

Niestety sami przed sobą również nie przyznajemy się, że to rodzina jest często źródłem wielu naszych problemów, że wychowanie rodzinne, które odebraliśmy, nie wyposażyło nas we wszystko to, co mogłoby nam pomóc w dalszym życiu, a jest raczej jarzmem, które w tych późniejszych latach nam przeszkadza. Bardzo trudno powiedzieć otwarcie: "Moje relacje z siostrą są fatalne, bo jest wampirem energetycznym" albo "Moja matka nigdy mnie nie kochała". To wyłamuje się z wzorca dobrego życia rodzinnego, nie jest powszechnie akceptowane społecznie.

Dlaczego?

Z jednej strony, od urodzenia jesteśmy socjalizowani w gronie najbliższej rodziny. To jest socjalizacja pierwotna, mówimy o najistotniejszych dla naszego rozwoju społecznego ludziach. Ciężko się od tego jednoznacznie odciąć albo całkowicie to skrytykować. Z drugiej strony, nasza kultura - także kultura masowa - wpaja nam od samego początku, że rodzina jest czymś istotnym, dobrym, kształtującym nas moralnie.

Nie mówimy źle o rodzinie, bo mamy - nie wiem, jak to właściwie określić - poczucie współwiny albo współsprawstwa, jeśli to życie rodzinne nie ułożyło się "tak jak powinno"?

Nie chodzi o współsprawstwo. Źle nie możemy mówić o rodzinie pochodzenia, zwłaszcza matce i ojcu. Na byłej żonie albo mężu możemy nie zostawić suchej nitki i otwarcie mówić o nich jako największej życiowej pomyłce.

Skąd ta różnica?

Bo są swoi i obcy.

Więzy krwi?

Więzy krwi i socjalizacja pierwotna w gronie najbliższej rodziny.

Trochę atawistyczne jak na trzecią dekadę XXI wieku.

Być może, ale człowiek jest nie tylko istotą społeczną, jest też istotą rodzinną. Tak naprawdę człowieczeństwo nabywamy dzięki rodzinie. Tyle że może to być bardzo różnego rodzaju rodzina. Jak słyszę, że ważne są tradycyjne wartości i tradycyjna rodzina, to najpierw robi mi się bardzo smutno, a potem staję się strasznie zła i kąśliwa.

Co to znaczy "tradycyjna rodzina"? Zwłaszcza dzisiaj - w 2021 roku?

Niesamowicie trudno byłoby mi powiedzieć, co ma być takim wzorcem. Czymś zupełnie innym jest tradycyjna rodzina w kulturze chińskiej, hinduskiej, polskiej czy północnoeuropejskiej. Owszem, to zawsze jest grupa pierwotna i grupa wsparcia, ale jej skład, struktura, normy, w oparciu o które funkcjonuje czy miejsce w społeczeństwie - tu różnice są olbrzymie.

To co my w Polsce rozumiemy, gdy mówimy: tradycyjna rodzina?

Tego terminu używają przede wszystkim konserwatywni politycy. Mają na myśli XIX-wieczną rodzinę europejską. Rodzinę z bardzo wyraźnym podziałem zadań. Zadania instrumentalne wykonywał mąż-ojciec, a emocjonalno-gospodarcze żona-matka. To także rodzina, w której funkcjonuje bardzo wyrazisty podział autorytetów - autorytet należy się starszym, a nie młodszym - a zasada wzajemności jest świadczona przez całe życie (najpierw rodzice poświęcają się dla dzieci, a później dzieci dla rodziców).

Wspomniała pani polityków. Zaskoczyło panią, że w ostatnich latach osadzili rodzinę w samym centrum konfliktu politycznego w Polsce?

Nie, ponieważ rodzina jest wartością, do której bardzo łatwo się odwoływać. "Wszyscy wiemy, czym jest rodzina..." - uwielbiają mówić politycy. A skoro wszyscy wiemy, czym jest rodzina i wiemy jeszcze, jak jest ważna, to musimy jej bronić. Zawsze można też pokazać, że ta obrona jest konieczna.

A jest?

Jestem w stanie wykazać statystyczną prawidłowość, polegającą na tym, że im mocniej rośnie zaangażowanie kobiet na rynku pracy, tym mocniej rośnie liczba rozwodów w społeczeństwie. Tylko co z tego? Czy jest tak, że rodziny, w których kobiety nie pracują są miejscem spełnienia dla tych kobiet? Oczywiście, że nie. Podobnie współczesny mężczyzna - on też przestał myśleć XIX-wiecznymi schematami.

Jest pani przekonana, że rodzinę i swoją rolę w tej rodzinie postrzega już inaczej?

Tak, ale nie możemy zapominać o istotnym rozróżnieniu. Zupełnie inaczej męskość i sposób jej rozumienia wygląda w dużych aglomeracjach i wśród mężczyzn wykonujących zawody kreatywne, a zupełnie inaczej w regionach zaniedbanych kulturowo czy społecznie. Mimo tego, zmiana jest zauważalna. Dzisiaj mężczyźni dopuszczają w znacznie większej mierze przechodzenie między zachowaniami, które kiedyś były definiowane zgodnie z kryterium płci jako typowo kobiece albo typowo męskie. Przykładowo podejmowanie różnego rodzaju prac domowych - np. sprzątania łazienki. Nie znaczy to, że współcześni mężczyźni chętnie to robią - a już zwłaszcza, że robią to częściej od kobiet - ale deklaratywnie dopuszczają możliwość wykonania takiej pracy.

Polski mąż-ojciec czyszczący łazienkę?

W Polsce w utrwalaniu takich postaw przeszkadza reaktywowanie konserwatywnych nurtów myślenia o rodzinie, które dostrzegamy chociażby w działalności Ordo Iuris. Kiedy słyszę o ich kolejnych projektach, to nie tyle obawiam się o siebie, co o pokolenie mojej córki i jeszcze młodsze dziewczęta. Na szczęście młodzież jest przekorna, a Polki coraz bardzie niezależne, więc wpajanie im na siłę konserwatywnej wizji XIX-wiecznej rodziny zakończy się buntem. Im silniejszy będzie nacisk, tym ostrzejszy będzie ten bunt młodych.

Niby jest pani spokojna, że poradzą sobie ze stereotypowym postrzeganiem rodziny i towarzyszącym jej społeczno-kulturowym kultem, ale z pani słów przebija niepewność i niepokój.

Młodzi potrafią się wyrwać z tego kulturowego przekazu, potrafią być krytyczni. Zresztą oni żyją już w zupełnie innej rzeczywistości rodzinnej niż jeszcze 20-30 lat temu. Dzisiaj formowanie rodziny odbywa się przez kohabitację i widzimy tu duży rozdźwięk między wzorcami tradycyjnej rodziny - mężczyzna oświadcza się kobiecie, zabiega o akceptację jej rodziców, potem czekają z inicjacją seksualną do momentu, gdy związek będzie mieć charakter sakramentalny - a tym, co obowiązuje współcześnie.

Nasi młodzi przejęli znane im z zagranicy wzorce czy to po prostu naturalna zmiana kulturowa, która musiała dotrzeć także do Polski?

To trend charakterystyczny dla współczesnych społeczeństw europejskich. Polska po prostu szybciej pokonała drogę do tych wzorców - w krajach europejskich zmiany rozpoczęły się w latach 60.; u nas - w 90. Mimo tego, dzisiaj wszyscy jesteśmy w tym samym miejscu. Amerykański socjolog Andrew Cherlin stworzył koncepcję, wedle której w dzisiejszych czasach małżeństwo jako instytucja straciło rację bytu. Następnie zadał pytanie: dlaczego w takim razie ludzie nadal się pobierają.

Do jakich wniosków doszedł?

Odpowiedzi są dwie. Pierwsza ma wymiar ekonomiczny - małżeństwo w wielu sytuacjach po prostu się opłaca. Wynajem mieszkania, comiesięczne utrzymanie, wspólne rozliczanie podatków czy nasz ukochany kredyt hipoteczny. Druga odpowiedź ma wymiar społeczny - zawarcie małżeństwa jest manifestacją wobec otoczenia, że powiodło nam się w życiu, że odnieśliśmy prestiżowy sukces. Inne względy przestają być istotne. Obecnie mamy kraje, w których lepiej być samotną matką niż osobą żyjącą w związku małżeńskim, ponieważ świadczenia państwa dla samotnych matek są znacznie wyższe niż to, co kobieta ekonomicznie zyskałaby na typowym małżeństwie.

Na pewno nie mówimy o Polsce.

Mówimy o Skandynawii. W Szwecji połowa rodzących się dzieci pochodzi - jak powiedzielibyśmy kiedyś - z nieprawego łoża. Dlaczego? Bo państwo prowadzi politykę społeczną, która ma wyrównywać szanse dzieci z rodzin niepełnych. Bardziej niż zawierać na siłę związek małżeński opłaca się być samotną matką. Zresztą generalnie bycie singlem nie jest już dzisiaj na świecie stygmatyzujące.

Tylko do pewnego wieku, powiedzmy 35-40 lat. Potem raczej nie ma się czym chwalić. Zwłaszcza w Polsce.

To raczej my sami myślimy o tym w ten sposób. Amerykańskie badania pokazują, że mężczyźni po 60. roku życia - mowa o singlach, którzy całe swoje życie przeżyli w pojedynkę albo w krótkich związkach - zaczynają myśleć o ustabilizowaniu życia uczuciowo-małżeńskiego. Po prostu są pragmatyczni: albo dom starców, albo pomoc dzieci (w tym przypadku nie można już na to liczyć) albo znajdę kobietę, która będzie moją opiekunką. W ten sposób osiągają stabilizację. Natomiast samo bycie singlem nie jest stygmatyzujące. Proszę pomyśleć, w jakim wieku zawierane są dzisiaj związki małżeńskie.

Coraz późniejszym.

Statystyczna Polka zawierająca związek małżeński ma dzisiaj 26 lat. Jeśli ma wyższe wykształcenie - 31-32 lata. Starą panną zostaje się dopiero w okolicach "czterdziestki". Do tego czasu kobieta żyje, jak chce.

Skoro tak się zmieniamy i jesteśmy coraz bardziej postępowi, to konstrukt "starej panny" w ogóle jeszcze funkcjonuje?

Funkcjonuje, ale mocno przesunął się w czasie. Podobnie jak granica wiekowa zawierania małżeństwa. Kiedyś to było 21 lat, dzisiaj - 31. Dekada różnicy, w demografii to epoka. Kiedyś 30-letnia niezamężna kobieta była kimś, kogo na rynku małżeńskim nikt nie chciał, bo zapewne ma ukryte bądź jawne wady, które czynią ją nieatrakcyjną. Dzisiaj na singli nie patrzymy już jak na trędowatych czy dziwaków. Zmieniło się podejście społeczne. Staropanieństwo zaczyna być postrzegane jako kwestia mocno dolegliwa dopiero grubo po "czterdziestce". W przypadku mężczyzn jeszcze nieco później.

Dla panów jesteśmy bardziej wyrozumiali?

Zawsze byliśmy. Myśli pan, że skąd wzięło się to popularne powiedzenie, że mężczyzna zawsze znajdzie sobie partnerkę, byle tylko był odrobinę ładniejszy od diabła? Wymagania stawiane kobietom są znacznie poważniejsze. Nie chodzi zresztą tylko o wygląd, ale również o inne cechy.

Mówi pani teraz o Polsce czy o tendencjach światowych?

To generalna prawidłowość. Kobieta - mówiąc mocno metaforycznie - zawsze miała być tym bluszczem czy lianą, owijającą się wokół trwałej podpory, którą był mężczyzna. Dlatego wymaganiem wobec mężczyzny było to, żeby był mężczyzną, a wobec kobiety wysuwano szereg dodatkowych oczekiwań. To nie była tylko uroda, ale również pracowitość, wdzięk, obycie towarzyskie czy wnoszone do związku pieniądze z posagu. Dzisiaj także to się zmienia, a kobiety zaczynają mieć coraz konkretniejsze oczekiwania wobec swoich potencjalnych partnerów. Przesunięcie w czasie zamążpójścia nie wzięło się znikąd. Poszukiwanie jakiegokolwiek mężczyzny zastąpiło poszukiwanie mężczyzny, posiadającego pożądane przez kobietę cechy.

Dlatego kobiety i mężczyźni w ostatnich latach coraz częściej w badaniach socjologicznych wskazują, że nie wchodzą w związek małżeński, bo nie znaleźli odpowiedniego partnera.

Z jednej strony, to odpowiedź-wytrych; z drugiej - kobiety coraz częściej mają w swoich głowach wzorzec partnera idealnego i nie zamierzają rezygnować z poszukiwań wymarzonego mężczyzny.

Co to za wzorzec?

Detale to zawsze kwestia indywidualna, ale jest kilka punktów wspólnych: pewna różnica wieku, stabilność finansowa, wykształcenie na co najmniej tym samym poziomie. Pozycja kobiet na rynku matrymonialnym w ostatnich latach bardzo się wzmocniła. Są lepiej wykształconą częścią społeczeństwa, przez co coraz lepiej radzą sobie na rynku pracy, a ponieważ odnoszą sukcesy zawodowe, mają coraz wyższy status majątkowy.

I okazuje się, że facet w sumie nie jest im do niczego potrzebny.

Jest potrzebny, ale musi być podobny do nich, dorównywać im. Musi spełniać wymagania, a nie po prostu odcinać kupony od tego, że jest facetem.

Ale stał się dla kobiet opcją, a nie koniecznością.

To prawda. Zwłaszcza, że dzisiaj nie jest ważne samo zawarcie związku małżeńskiego, sama instytucja małżeństwa. Dzisiaj liczy się partner. Nie wiążę się z kimś, żeby zdobyć tę upragnioną obrączkę i akceptację społeczną, tylko dlatego, że chcę z tą osobą wspólnie iść przez życie (choć muszę się jeszcze zastanowić, czy na pewno przez całe).

Wizja jak z komedii romantycznej.

Tak, bo popkultura zrobiła swoje w kwestii przemian życia rodzinno-uczuciowego. Towarzyszy nam chociażby poczucie, że należy przeżyć w życiu prawdziwą miłość. Najlepiej wielką i płomienną. W piosenkach, książkach i filmach ludzie w związkach i zakochani są szczęśliwi, z kolei single najczęściej cierpią albo są przedstawiani jako nudni czy odpychający. Do tego od najmłodszych lat w przypadku dzieci i młodzieży, kiedy pojawia się zainteresowanie płcią przeciwną, mówimy nieco prześmiewczo o "narzeczonym" czy "sympatii", wywierając presję, że trzeba kogoś mieć, trzeba przeżyć miłość.

Kobiety często mówią, że stosują ostry reżim wobec własnego ciała ze względu na to, co powiedzą inne kobiety. Jednak tak naprawdę jest w nich mocne przekonanie, że atrakcyjność kobiety wyraża się przede wszystkim w jej wyglądzie, a nie tylko w tym, co ma w głowie. A dlaczego właśnie wygląd? Bo w ten sposób wzbudza się zainteresowanie męskiego otoczenia. Codziennie utwierdzają nas w tym show biznes i reklamy.

Z naszej rozmowy przebija wniosek, że jako społeczeństwo uniezależniamy się od rodziny, a jej znaczenie maleje. Tymczasem tak naprawdę jesteśmy od niej zależni bardziej niż kiedyś. Czytała pani niedawny raport Głównego Urzędu Statystycznego o tzw. gniazdownictwie młodych Polaków?

Naturalnie.

2 mln ludzi w wieku 25-34 lata mieszka z rodzicami, chociaż skończyli edukację i pracują zarobkowo. Jak to możliwe?

Staliśmy się wygodni. Zresztą to nie tylko nasze zmartwienie. To samo przeżywają Japończycy, Hiszpanie czy Włosi. W przypadku Japończyków bodajże 80 proc. osób powyżej 35. roku życia nadal mieszka z rodzicami. Z kolei Włosi tak przejęli się skalą gniazdownictwa w swoim kraju, że chcieli opodatkować młodych mieszkających w mama-hotelu.

Jak do tego doszło?

Ten typ już tak ma. Pokolenie baby boomersów jest nastawione na wsparcie i pomoc swoim dzieciom. Uważa, że powinny mieć w życiu lepiej, niż mieli oni. Dlatego wyręczają je w całym szeregu życiowych obowiązków. Umożliwiają swoim dzieciom jednoczesne pozostawanie w domu rodzinnym i korzystanie z przywilejów osób dorosłych. Młodzi mogą np. zatelefonować i powiedzieć, że dzisiaj nie nocują w domu, ale jak już wrócą, to pokój jest posprzątany, ciuchy wyprane, a obiad podstawiony pod nos, bo matka wszystkim się zajęła. Do tego młodzi swoje zarobki traktują jak pieniądze wyłącznie dla siebie - na podróże, zakupy, życie towarzyskie, znacznie rzadziej oszczędności. W większości nie dokładają się też rodzicom do opłat, nie biorą chociaż części odpowiedzialności za swoje życie. Zgarniają pełen pakiet.

Który ma jeden zasadniczy mankament: gniazdownicy ciągle nie są u siebie, ciągle nie mogą decydować, ciągle muszą przestrzegać nie swoich zasad.

Nie są u siebie, ale decydują, tyle że są to decyzje czasami negocjowane z rodzicami. Kiedy mamy żonę albo męża, to też musimy różne rzeczy negocjować.

Przecież to zupełnie inny rodzaj negocjacji - na stopie partnerskiej, a nie w sytuacji zależności.

Ale matka zrozumie i ustąpi w większym stopniu niż żona czy mąż. Hipotetyczna sytuacja: dorosły synek co piątek spotyka się z kumplami w barze, po czym wraca lekko albo mocniej zawiany w środku nocy. Żadna kobieta nie zgodzi się na coś takiego w dłuższej perspektywie czasowej. Tak samo jak żaden mąż nie zgodzi się, żeby kobieta co weekend imprezowała ze swoimi przyjaciółkami. W przypadku matki ten problem odpada, ona zgodzi się na to bez gadania.

Ale ojciec może się nie zgodzić.

Ojciec nie ma nic do gadania, polskimi rodzinami rządzą matki. To one są odpowiedzialne za gniazdowanie młodych dorosłych, a nie ojcowie.

Czyli wina jest po stronie rodziców?

Oczywiście. To oni stworzyli luksusowe warunki funkcjonowania ich potomstwa. Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia. Kiedyś ludziom wystarczało mieszkanie na bardzo małym metrażu w - patrząc z perspektywy czasu - naprawdę prymitywnych warunkach. Dzisiaj uważamy, że powinno się mieszkać w dobrym standardzie, prestiżowej lokalizacji i na przyzwoitym metrażu. Skoro młody dorosły nie może tego uzyskać dzięki swoim zarobkom, to rodzice mówią: no, dobrze, oszczędzaj pieniądze, żebyś mógł kupić albo chociaż wynająć coś fajnego, a do tego czasu mieszkaj dalej z nami.

I młodzi faktycznie oszczędzają? Wspomniane badanie GUS-u pokazało, że mniej więcej 60 proc. gniazdowników albo nie zarabia nic, albo poniżej 2 tys. zł brutto miesięcznie.

Tu nie ma żadnego zaskoczenia, bo w przypadku społeczeństw zachodnich wygląda to dokładnie tak samo. Alternatywą jest bezkosztowe siedzenie u rodziców i czekanie albo na lepsze finansowo czasy, albo na znalezienie partnera.

Młodzi nie wyprowadzają się od rodziców, bo słabo zarabiają czy słabo zarabiają, bo siedzą za długo u rodziców, przez co nie mają bodźców, żeby poprawić swoją sytuację zawodową i finansową?

Te dwie rzeczy wzajemnie się na siebie nakładają. Jednak przede wszystkim rodzice dają nam do tego rodzaju zachowania prawo. Nie wyrzucają nas z domów i mieszkań. Chociażby w Skandynawii obowiązuje wzorzec kulturowy, wedle którego 18- czy 20-latek słyszy od rodziców: wyprowadź się, korzystaj z wolności, szukaj własnej drogi. W Polsce nigdy nie było i dalej nie ma poczucia, że rodzice powinni wyposażyć dzieci w przekonanie, że jest czas rodzinny, ale przychodzi też moment, że powinny rozwinąć skrzydła i wyfrunąć z rodzinnego gniazda.

Jak to wyglądało kiedyś? 35-letni facet mieszkający w najlepsze z mamusią i tatusiem nie był społecznym ewenementem?

Nie był. Co więcej, dawniej ten facet przyprowadzał jeszcze do tego dwu- albo trzypokojowego mieszkania w bloku partnerkę, z którą potem mieli dzieci. Dochodziło do czegoś, co w socjologii rodziny nazywamy syndromem przepełnionego gniazda.

Zafundowaliśmy sobie okaleczone społecznie i życiowo pokolenie? Jeśli ktoś nie usamodzielnił się do 35. roku życia, to dlaczego ma się usamodzielnić do 45.?

Dla wielu młodych Polaków hotel-matka będzie hotelem na całe życie.

Tworzy się z tego zaklęty krąg, bo przecież ta sytuacja będzie mieć wpływ i na przyszłe pokolenia, i na sytuację demograficzną Polski, która już dzisiaj jest mocno kryzysowa.

Konsekwencji jest mnóstwo. Choćby tych demograficznych. Jeśli zawieramy związek małżeński po "trzydziestce", to skraca się czas na zostanie rodzicem - dotyczy to zwłaszcza kobiet - bo w naturalny sposób tych dzieci może urodzić się mniej. Drugim problemem jest to, że jako państwo będziemy musieli koncentrować się na programach skierowanych nie do młodych Polaków, ale do tych starszych - trzydziestoparolatków mieszkających z rodzicami. Można się pocieszyć, że mieszkający z rodzicami trzydziestoparolatkowie tak mocno zwiążą się z nimi emocjonalnie, że zajmą się rodzicami na starość. Tyle że odbędzie się to najpewniej kosztem ich własnego życia rodzinnego. Patrząc od strony państwa - kosztem będzie zadbanie o odtwarzalność pokoleń.

Kolejna sprawa - wśród gniazdowników jest znacznie więcej panów niż pań. W grupie 25-latków przypada 132 mężczyzn na 100 kobiet, ale już w przypadku 34-latków ten stosunek zmienia się na 170:100. Skoro panowie pozostają pod kloszem rodziców częściej, to paniom jeszcze trudniej będzie znaleźć partnera. Jeśli kobieta mimo wszystko wybierze sobie pana gniazdownika, to musi wówczas sprostać nie tylko jego wymaganiom, ale również wymaganiom jego rodziców (czyli w szczególności matki).

I koło się zamyka.

Jeśli mężczyzna mieszka z rodzicami grubo ponad 30 lat, to matka ma przekonanie, że tylko ona jest w stanie zaspokoić wszystkie potrzeby swojego synka. To nie wróży dobrze naszemu społeczeństwu.

* Aldona Żurek - socjolożka; profesor na Wydziale Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu; od 2020 roku dziekan Wydziału Socjologii UAM; główne zainteresowania i przedmioty badań: modernizacja rodziny, współczesna polska rodzina, relacje między pokoleniami w rodzinie, więzi społeczne, style życia, singlizm; autorka pierwszej wydanej w Polsce monografii poświęconej singlom - "Single. Żyjąc w pojedynkę [Singles. Going it alone]" (Poznań, Wydawnictwo Naukowe UAM, 2008)

Więcej o: