17 marca rząd ogłosił rozciągnięcie na cały kraj restrykcji, które wcześniej obowiązywały w trzech województwach. Zamknięte zostały m.in. galerie handlowe, hotele, baseny, obiekty sportowe, teatry muzea, kina. Kilka godzin wcześniej tego dnia Ministerstwo Zdrowia informowało o ponad 25 tysiącach zakażeń koronawirusem w ciągu doby i 453 zgonach. Siedmiodniowa średnia zakażeń, ważna pod kątem decyzji o obostrzeniach, wynosiła tego dnia 18,3 tys. zakażeń.
W kolejnych dniach liczba zakażeń rosła. 25 marca MZ raportowało już 34151 zakażeń i 520 zgonów (średnio 24,2 tys. dobowo w ujęciu tygodniowym). Media spekulowały na temat "twardego lockdownu" z zakazem przemieszczania się oraz ewentualnego zamknięcia kościołów przed świętami. Dwa dni wcześniej immunolog i pulmonolog dr Wojciech Feleszko w "Faktach po faktach" TVN24 stwierdził, że całkowity lockdown to "jedyne, co nam zostało".
- Co najmniej na dwa tygodnie całkowity lockdown powinien mieć miejsce - mówiła w tym samym programie dr Beata Osińska, specjalistka medycyny rodzinnej.
Do niczego takiego jednak nie doszło. Zgodnie z nowymi przepisami zamknięte zostały sklepy meblowe i budowlane o powierzchni powyżej 2 mkw. W otwartych placówkach handlowych rząd ograniczył dopuszczalną liczbę klientów do jednej osoby na 20 mkw. (w sklepach o powierzchni powyżej 100 mkw, w przypadku mniejszych budynków limit to jedna osoba na 15 mkw.). Kościoły pozostały otwarte z ograniczeniem 1 osoba/20 mkw.
O komentarz na temat skuteczności ogłoszonych obostrzeń, a także momentu, w którym rząd je wprowadził, poprosiliśmy lekarzy i analityków.
Nie za późno, nie za lekko z tymi obostrzeniami? - pytamy Michała Rogalskiego, który od samego początku zbiera i analizuje dane dotyczące epidemii. - Za późno, za lekko i zbyt chaotycznie. To, że dojdziemy do 30 tysięcy zakażeń, można było ze sporym prawdopodobieństwem przewidzieć na początku marca - odpowiada Rogalski. - Wiedzieliśmy, że będzie gorzej i musiałby się stać jakiś cud, żeby się polepszyło. Z przewidywaniami dotyczącymi rozwoju epidemii jest trochę jak z prognozą pogody - im dłuższego okresu dotyczą, tym mogą być mniej trafne, ale moje analizy na tydzień do przodu mają ok. 90 proc. skuteczności i już na początku marca było wiadomo, że będziemy bić jesienne rekordy. Widzieliśmy wtedy, że się tli, teraz mamy pożar i straty będą ogromne - podkreśla.
Analityk przypomina, że "w przypadku jesiennej fali już w październiku były widoczne wzrosty, więc rząd zaczął wprowadzać obostrzenia, choć wskaźniki nie były tak tragiczne".
Wtedy rząd starał się jeszcze powstrzymywać epidemię obostrzeniami regionalnymi, włączając do czerwonej lub żółtej strefy kolejne powiaty. 23 października czerwoną strefę ogłoszono na terenie całego kraju. Liczba zakażeń tego dnia wynosiła 13632, liczba zgonów - 153. Średnia siedmiodniowa wyniosła ponad 10 tys. przypadków.
- Teraz widać, że zakażenia rosną i wiadomo, że będą rosły nadal. Tylko rząd udaje, że tego nie dostrzega, aż nagle mówi: "O rany, jak to się stało, że tak wzrosło?". Pamiętajmy też, że decyzje dotyczące obostrzeń zależą od twardych danych, które przedstawia Ministerstwo Zdrowia. One nie oddają sytuacji w czasie rzeczywistym, są przesunięte o tydzień lub dwa - mówi nam Rogalski.
O to samo pytamy dr hab. Ernesta Kuchara, specjalistę chorób zakaźnych Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. - Możliwości, jakimi dysponuje rząd, są ograniczone. Bo cóż innego mu zostało? W krajach zachodnich wprowadzono ścisłe ograniczenia przemieszczania się ludzi. Moim zdaniem ograniczenie mobilności jest kluczowe, a u nas zamyka się nie tyle to, co powinniśmy, tylko to, co możemy. Grzechem pierworodnym obostrzeń w Polsce jest myślenie życzeniowe. Zamyka się różne branże na ślepo, w nadziei, że to pomoże, kierując się głównie tym co zamknąć można, choćby spodziewany wpływ na epidemię był znikomy. Jaki wpływ na sytuację epidemiczną będzie miało zamknięcie muzeów? Pewnie żaden, ale je można łatwo zamknąć. Odnoszę wrażenie, że przyświeca zasada "A może zadziała" - mówi lekarz. - Pamięta pan jak chorowały całe kopalnie? Ale dużych przedsiębiorstw nie zamykano, bo przecież duże zakłady pracy muszą działać, więc zamyka się restauracje, muzea i galerie. Fabryki działają, transport miejski działa, no to co to za lockdown? Z drugiej strony, czy ktoś w Polsce zbadał, gdzie ludzie najczęściej się zarażają? Nie. To skąd zatem mamy wiedzieć, co zamykać? - dodaje.
- Nam się może wydawać, że tych zamkniętych obszarów jest bardzo dużo - kina, teatry, baseny, siłownie, restauracje. Ale według mnie w pewnych miejscach można byłoby nie wprowadzać obostrzeń, a nałożyć je gdzie indziej. Przede wszystkim spodziewałbym się ostrzejszych rozwiązań dotyczących pracy zdalnej oraz kościołów, szczególnie w okresie świątecznym. W naszym społeczeństwie prośby czy rekomendacje nie wystarczają - zauważa Michał Rogalski.
Krytyczne głosy pod adresem nowych obostrzeń nie dziwią, zwłaszcza jeśli spojrzymy na wcześniej wprowadzane restrykcje. 17 grudnia Adam Niedzielski ogłosił "kwarantannę narodową" - obostrzenia, które, poza zakazem przemieszczania się w sylwestra, nie różniły się znacznie od tych obowiązujących dzisiaj. Duża różnica dotyczyła natomiast danych epidemicznych. 17 grudnia MZ informowało o ok. 12 tysiącach zakażeń. Średnia w ujęciu tygodniowym, którą rząd kieruje się rząd przy podejmowaniu decyzji o obostrzeniach, wynosiła tego dnia 9970. 28 grudnia, gdy restrykcje zaczęły obowiązywać, MZ poinformował o 3211 zakażeniach. Tego dnia średnia z ostatnich siedmiu dni wyniosła 7668.
- Gdy rząd ogłaszał "kwarantannę narodową", celem zapewne było zbicie liczby zakażeń do około tysiąca, co pozwoliłoby na przykład otworzyć szkoły. 12 tysięcy zakażeń dziennie to za dużo, by utrzymywać epidemię pod kontrolą, próbowano więc doprowadzić do sytuacji, gdy można działać precyzyjniej, na ogniskach koronawirusa. I to by się mogło nawet udać, gdyby nie wariant brytyjski, który pomieszał szyki. Bez brytyjskiej odmiany z poziomu 4-5 tys. zakażeń dziennie doszlibyśmy do poziomu ok. 8-10 tysięcy. Wynikało to z naszego modelu z końca grudnia - przyznaje w Gazeta.pl dr Franciszek Rakowski z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW.
Kierownik zespołu ICM dodaje, że wiodący wariant modelu nie przewidywał zakażeń na poziomie 30 tys. przypadków w marcu. - Podczas modelowania mieliśmy dużą niepewność dotyczącą immunizacji społecznej. Przewidywaliśmy kilka wariantów, a z tego wiodącego nie wynikało, że trzecia fala przyjmie takie rozmiary. Przyjęliśmy, że najprawdopodobniej na początku marca 43 proc. osób będzie naturalnie zimmunizowanych, czyli tyle osób będzie miało za sobą kontakt z koronawirusem i nie powinno dalej ulegać infekcji - mówi. - Na kolejnym biegunie był wariant z immunizacją na poziomie 25-30 proc. To, co obserwujemy teraz, czyli zakażenia na poziomie powyżej 30 tys., oznacza, że sprawdził się ten drugi wariant z mniejszą liczbą osób uodpornionych. Mniejsza immunizacja oznacza większą falę zakażeń. Gdyby się sprawdził wariant wiodący, w szczycie trzeciej fali mielibyśmy prawdopodobnie 12-13 tys. zakażeń - dodaje i zaznacza: Nie przeceniałbym znaczenia naszego modelu w kontekście ogłaszania kolejnych obostrzeń. Rząd, z tego co wiem, pilnie śledzi i analizuje nasze prognozy, ale ostateczna decyzja zapewne jest wykuwana w tyglu wielu opinii i interesów.
Dr Rakowski zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt - w Polsce brakuje systematycznych badań przesiewowych, które pozwoliłyby na oszacowanie, jaka część populacji przechorowała COVID-19. Dzięki nim modele byłyby dokładniejsze. - Nie prowadzi się u nas badań na reprezentatywnej próbie rzędu kilku tysięcy, co pokazałoby obecność przeciwciał w konkretnym czasie. Przez brak tych danych nie wiemy, jaką częścią wszystkich zakażeń są te, które potwierdzają testy - mówi dr Rakowski.
20 marca brytyjska odmiana koronawirusa stanowiła 80 proc. wszystkich zakażeń. Eksperci są zgodni, że za dramatyczne rozmiary trzeciej fali epidemii odpowiada właśnie ta, znacznie bardziej zjadliwa i zaraźliwa, mutacja. W lutym, tuż przed wprowadzeniem regionalnych obostrzeń w województwie warmińsko-mazurskim, prof. Andrzej Horban przyznał w Radiowej Jedynce, że za wzrost zakażeń w tym regionie odpowiadają m.in. grudniowe powroty Polaków na święta. Przewodniczący Rady Medycznej przy premierze wyjaśniał, że pojawiła się ona w Polsce prawdopodobnie w grudniu, a doświadczenie brytyjskie uczy, że czas od pojawienia się mutacji do wzrostu zakażeń wynosi od kilku tygodni do 2-3 miesięcy. - No i właśnie jesteśmy 2 miesiące po świętach Bożego Narodzenia, wygląda na to, że jest to efekt odwiedzin naszych rodaków, pracujących w Wielkiej Brytanii - tłumaczył w lutym.
- Rząd w sprawie brytyjskiego wariantu zachowywał się tak, jakby wierzył, że wirus nie pokona kanału La Manche - mówi w rozmowie z nami prof. Kuchar. - Było wiadomo, że on zaraz będzie w Polsce, wystarczyła chwila zastanowienia. Wszystko było do przewidzenia, problemem było oszacowanie, kiedy dokładnie do tego dojdzie - dodaje.
Dr. Rakowskiego z ICM pytamy, dlaczego jego zdaniem rząd nie wprowadził obostrzeń wcześniej, gdy liczba zakażeń nie przekraczała jeszcze 30 tysięcy. - Moim zdaniem, jako zwykłego obserwatora, a nie modelarza, atmosfera społeczna, jaką mieliśmy w lutym, nie pozwalała na wprowadzenie dotkliwszych obostrzeń. Wtedy właściciele hoteli mówili wprost, że otworzą się bez względu na obostrzenia - mówi. - Jak mógł zareagować na to rząd? Albo użyć do egzekwowania przepisów policji, albo nie reagować na otwierane hotele. W obu przypadkach byłaby to strata wizerunkowa, więc może uznano, że lepiej pozwolić na otwarcie. To tylko przykład, moim zdaniem nastroje wśród innych biznesów były podobne i nie było społecznej akceptacji dla restrykcji. Dopiero duży wzrost zakażeń zmienił sposób myślenia i obostrzenia stały się możliwe - dodaje.
Pytanie, czy przy takim poziomie frustracji i zmęczenia restrykcjami, lockdown, nawet twardy, przyniósłby pozytywne skutki. Z kolejnych badań opinii publicznej wynika, że Polacy mają dość. W sondażu IBRiS dla "Rzeczpospolitej", przeprowadzonym 5-6 marca (a więc jeszcze przed wprowadzeniem obecnych restrykcji), aż 77,1 proc. ankietowanych opowiedziało się za luzowaniem obostrzeń. 54 proc. nie zgodziło się ze stwierdzeniem, że rząd dobrze radzi sobie w walce z epidemią. Z kolei w badaniu przeprowadzonym w dniach 17-18 marca przez Kantar na zlecenie "Gazety Wyborczej" i Oko.press łącznie 38 proc. przyznało, że obostrzeń jest za dużo. 34 proc. uczestników badania stwierdziło, że jest ich "tyle, ile trzeba".
Sceptyczna wobec dalej idących zakazów jest dr hab. Agnieszka Mastalerz-Migas, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Rodzinnej na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu i członkini Rady Medycznej przy premierze. - Według mnie nacisk powinien zostać położony na egzekwowanie przepisów, które już obowiązują, a nie na wprowadzania kolejnych. Możemy zaostrzać restrykcje coraz bardziej, bo papier wszystko przyjmie, ale bez ich egzekwowania nic się nie zmieni. Ludzie mają poczucie kompletnej bezkarności; widzieliśmy ten film, na którym człowiek wchodzi do szpitala i nagrywa pacjentów, personel. Przecież to się w głowie nie mieści, że nikt go nie zatrzymał - mówi. - Po roku epidemii ludzie są niesamowicie zmęczeni i sfrustrowani. Pracuję w podstawowej opiece zdrowotnej i widzę, jak się zachowują pacjenci w bezpośrednim kontakcie z lekarzami. Jest dużo agresji, czasami niemal fizycznej, pacjenci na nas krzyczą. Nie wiem, czy jakiekolwiek dalsze restrykcje w takiej atmosferze przyniosłyby rezultat. Możemy wprowadzić godzinę policyjną, do której mam mieszane uczucia, bo cóż ona nam da? Jeśli ktoś wyjdzie na spacer z psem o godzinie 22, to ryzyko zakażenia jest praktycznie żadne. Ludzie zakażają się tam, gdzie się kumulują i uważam, że pod tym względem przepisy nie są złe, tylko trzeba ich przestrzegać - przyznaje.
- Te same zakazy z czasem dają coraz gorsze efekty. Na początku ludzie byli przerażeni, ale z czasem oswoili się z zagrożeniem, niepokój ustępuje. W dodatku łamanie zakazów i pozory stosowania się do zasad były powszechnie tolerowane i nie wiem, jak teraz rząd mógłby skutecznie zmobilizować społeczeństwo do przestrzegania zakazów - zauważa Ernest Kuchar. - Zwłaszcza, że sporo stracił na wiarygodności. Popełniono mnóstwo błędów w komunikacji, w mediach wyśmiano trudne do uzasadnienia zakazy wejścia do lasów i parków, polityka informacyjna była fatalna. Teraz za to płacimy - dodaje.
Skuteczność obecnych restrykcji zweryfikuje, jak zawsze, rzeczywistość. Więcej będziemy wiedzieli po dwóch tygodniach od ich wprowadzenia. A co mówią prognozy? Z modelu na stronie ICM wynika, że szczytu możemy spodziewać się w pierwszym tygodniu kwietnia. - Obostrzenia, które wprowadzono 20 marca wyhamują epidemię i doprowadzą do zmiany trendu. Natomiast restrykcje z 27 marca dodatkowo przyspieszą spadek liczby stwierdzonych zakażeń na krzywej schodzącej - słyszymy od dr. Rakowskiego.