Nowe priorytety w modernizacji MW zostały ogłoszone przez ministra w minionym tygodniu. Najpierw był wpis na Twitterze.
Po nim rozpoczęła się ofensywa medialna w postaci wizyty w Radiowej Jedynce oraz w TVP. Wszędzie przekaz mogący stwarzać wrażenie, że oto stało się coś ważnego i nadchodzi rychły sukces w postaci wydatnego wzmocnienia polskiej marynarki wojennej. Na dodatek dzięki polskim stoczniom. Padły deklaracje w rodzaju "Rozpoczynamy proces intensywnej modernizacji polskiej Marynarki Wojennej".
Nie wspomniano tylko o tym, że to kolejna odsłona niekończącej się historii, którą można nazwać karuzelą pomysłów na przyszłość MW albo pogonią za króliczkiem. Jak wiadomo, karuzela się nie kończy, a w pogoni za króliczkiem nie chodzi o to, żeby go złapać. Wystarczy co jakiś czas ogłosić nowy plan i nakreślić wielkie wizje.
Co właściwie teraz zapowiedział Błaszczak? Trudno powiedzieć, bo konkretów padło niewiele. Mają być trzy fregaty, nazywane wymiennie okrętami obrony wybrzeża, zbudowane w polskich stoczniach. Mają dysponować systemami umożliwiającymi obronę przeciwlotniczą i przeciwrakietową. Do tego mają, jak to ujął minister w Jedynce, "posiadać siłę rażenia w postaci rakiet". Trudno stwierdzić o co mu chodziło, ale może o jakieś systemy woda-woda, przeznaczone do zwalczania innych okrętów. Byłoby to logiczne, bo to standardowe wyposażenie współczesnych fregat. Pytany o terminy unikał odpowiedzi stwierdzając jedynie, że "budowa rozpocznie się od pierwszego okrętu".
Generalnie to, co mówił minister, nie jest żadnym odkryciem. Budowa tego rodzaju okrętów jest w ogólnych planach modernizacji MW od kilkunastu lat. Od 2012 roku nazywane jest to formalnie programem o kryptonimie Miecznik. Początkowo mówiono o fregatach, potem korwetach, teraz znów aktualne są większe fregaty. Według planów z czasów PO trzy okręty już powinny być gotowe. Według zrewidowanych planów z początków rządów PiS miały być dwa i obecnie stopniowo wchodzić do służby. Tymczasem daleko jest nawet do podpisania umowy na ich budowę, a szef MON właśnie na nowo je odkrywa. No i dorzuca trzecią sztukę.
Szkopuł w tym, że wszelkie plany i deklaracje w zakresie modernizacji polskiego wojska, a zwłaszcza Marynarki Wojennej, to jedynie ogólnikowe wyrazy intencji. Na dodatek w znacznej mierze obliczone na efekt propagandowy i polityczny, bo realnie brakuje pieniędzy na ich realizację. Tak też należy traktować obecne słowa Błaszczaka. I można to poprzeć wyliczanką różnych podobnych deklaracji, które padały na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich lat.
Jeszcze dwa tygodnie temu mogło by się wydawać, że kluczowym przedsięwzięciem w zakresie modernizacji MW jest zakup dwóch używanych szwedzkich okrętów podwodnych typu A17. Pisaliśmy niedawno szerzej o problemach polskiej broni podwodnej i jak istotny jest dla jej przetrwania ten zakup. Pisaliśmy jednak też, że po obiecujących początkach rozmów jeszcze w 2019 roku, rok później negocjacje utknęły. Tamte nieoficjalne informacje teraz potwierdził Błaszczak pisząc na TT: "Zakup pomostowych okrętów podwodnych uzależniamy od oferty szwedzkiej. Niezbędne są korekty w kwestii ceny i czasu realizacji."
Oznacza to tyle, że zgodnie z tym co pisaliśmy wcześniej, polskie oczekiwania co do niskiej ceny spotkały się ze szwedzką wyceną, a nasza chęć wzięcia okrętów na wczoraj spotkała się z nową szwedzką strategią bezpieczeństwa, która odsunęła dostępność używanych A17 na połowę dekady. W skrócie szwedzki pomost okazał się za drogi i za odległy w czasie.
- W związku z tym wczoraj zorganizowałem odprawę. Rozmawialiśmy na ten temat z dowódcami Wojska Polskiego i zapadła decyzja, że w pierwszej kolejności postawimy na okręt obrony wybrzeża - tłumaczył w radiowej Jedynce Błaszczak. Można by uznać, że to dobrze. Jedna opcja okazała się nierealna, to szybko skupiamy się na alternatywie. Problem w tym, że nie tak powinna wyglądać długofalowa, planowa i warta wiele miliardów złotych modernizacja wojska. Tym bardziej, że to nie pierwsza taka wolta.
Sam Błaszczak na początkach swojego urzędowania w 2018 roku zapowiadał, że "przystępujemy do kolejnych negocjacji. W pierwszej kolejności okręty podwodne". Jego poprzednik, Antoni Macierewicz, deklarował w ostatnich dniach swojego urzędowania pod koniec 2017 roku, że podpisanie umowy na ich zakup jest odległe o tygodnie. Ponad trzy lata później widać, że nie ma ani tych nowoczesnych w ramach programu Orka, ani tych używanych "pomostów" ze Szwecji. Choć jeszcze na początku 2020 roku Błaszczak wymieniał okręty podwodne jako jeden z trzech priorytetów na miniony rok.
Budowa Mieczników nigdy nie doczekała się takich deklaracji. Przyjmowano więc, że nie jest takim priorytetem dla MON. Tym bardziej, że jedną z rekomendacji Strategicznego Przeglądu Obronnego, zarządzonego przez Macierewicza na początku rządów PiS, było tymczasowe zamrożenie programów budowy większych okrętów nawodnych. Brakowało jednak konkretów. Szczegółowe założenia modernizacji wojska PiS utajnił. Wiadomo tylko, że na przestrzeni lat 2016-2019 dwukrotnie anulowano znajdujące się we wstępnej fazie postępowania przetargowe na budowę Mieczników.
Po drodze w 2018 roku pojawił się niespodziewanie temat używanych fregat typu Adelaide z Australii. Miał to być nawodny "pomost" do czasu zbudowania nowoczesnych Mieczników. Realizację tej opcji mocno wspierał BBN i prezydent Andrzej Duda. Temat skończył się jednak blamażem. Pod naciskiem krajowego przemysłu, związków zawodowych i polityków PiS związanych z wybrzeżem, wspartych przez często populistyczne argumenty części polityków opozycji oraz ekspertów, premier Mateusz Morawiecki zablokował transakcję. Zrobił to, kiedy Duda i Błaszczak już wsiedli w samolot na Antypody, aby tam w świetle fleszy podpisywać papiery. Choć oficjalnie niczego nie blokował.
Warto przy tym wspomnieć o mniejszych planach na rozwój MW, które były, ale się rozmyły. Przez wiele lat zakładano, obok Mieczników, zbudować mniejsze okręty patrolowe Czapla. Jeszcze w 2017 roku planowano wprowadzić do służby trzy w latach 2024-2026. Jednak już w 2018 roku okazało się, że to już nieaktualne. Program zamknięto i nic nie wskazuje, aby miał być reaktywowany.
W 2019 roku oficjalnie pojawił się program gruntownego remontu i modernizacji trzech okrętów rakietowych typu Orkan. Obecnie mają one ograniczone możliwości bojowe ze względu na stare i zużyte silniki oraz ogólne przeciążenie. Jednak już w 2020 roku okazało się, że to nieaktualne, ponieważ jak informował Inspektorat Uzbrojenia, "wprowadzono zmiany w zakresie priorytetowych programów modernizacyjnych".
Równolegle w 2019 roku oficjalnie ogłoszono plan budowy sześciu nowych małych okrętów rakietowych kryptonim Murena. Do dzisiaj nie wiadomo jednak nic konkretnego, a według nieoficjalnych informacji jest to projekt czysto teoretyczny, na który realnie nie ma pieniędzy.
Można jeszcze wspomnieć program Ratownik, który zakłada budowę jednego wyspecjalizowanego okrętu wsparcia, mającego przede wszystkim służyć do ratowania uszkodzonych okrętów podwodnych. W 2017 roku zawarto umowę z konsorcjum pod przewodnictwem Polskiej Grupy Zbrojeniowej. W 2020 roku ją zerwano na etapie projektowania ze względu na rosnące koszty i opóźnienia. Teraz według nieoficjalnych informacji znów są prowadzone negocjacje z PGZ w sprawie drugiej umowy, choć tak naprawdę nic nie wskazuje na to, aby przyszły okręt ratowniczy miał jak wypełniać swoje podstawowe zadanie, bo polskich okrętów podwodnych niedługo nie będzie.
I w ten sposób mijają lata. Pojawiają się plany, rekomendacje, deklarowane są priorytety i rychłe podpisywanie umów. Potem są rewizje planów, nowe priorytety oraz szanse na okazyjne zakupy używek, które i tak tracimy. Wszystko w atmosferze chaosu i braku transparentności.
Tymczasem zakup i budowa nowoczesnych okrętów wojennych, ze względu na ich rozmiary i skomplikowanie, to siłą rzeczy proces długotrwały oraz kosztowny. Jeśli się chce je dodatkowo budować w jakimś stopniu w stoczniach krajowych, wymaga to jeszcze znalezienia zagranicznych partnerów i długofalowych inwestycji w polskie stocznie. Nie wspominając o późniejszym szkoleniu załóg okrętów liczących od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Wszystko to wymaga lat, miliardów złotych i planów, których sami będziemy się trzymać.
Jednak nie ma w tym konsekwencji. Realnie nie ma też pieniędzy na zapisaną na papierze szeroko zakrojoną modernizację floty, choć oficjalnie nikt tego nie przyzna. Motto ministra brzmi przecież "z niczego nie rezygnujemy". Za sukces muszą więc wystarczyć kolejne obietnice i plany. Do tych obecnych należy więc podchodzić z wielką dozą sceptycyzmu. Sam minister przyznaje, że wygłasza je nie na podstawie jakichś poważnych analiz i planów, ale w reakcji na fiasko rozmów ze Szwecją. Co będzie, jeśli za pół roku dojdzie do zmiany w negocjacjach na temat zakupu A17 i będzie można ogłosić wielki sukces tu i teraz?