Około północy z poniedziałku na wtorek doszło do katastrofy lotniczej w Studzienicach pod Pszczyną w województwie śląskim, w wyniku której zmarły dwie osoby. W lesie rozbił się helikopter z czterema osobami na pokładzie. Ofiarami byli przedsiębiorca Karol Kania i pilot, natomiast dwóch pozostałych pasażerów wydostało się z maszyny o własnych siłach.
Jak informuje RMF FM, helikopter był zupełnie nową maszyną - z linii produkcyjnej szedł w grudniu 2020 roku, zaś na początku stycznia został zarejestrowany. W powietrzu helikopter spędził zaledwie 40 godzin. Ostatniej nocy leciał do Pszczyny z województwa opolskiego.
Siedzący za sterami pilot był doświadczony. Dla właściciela maszyny latał od kilkunastu lat, natomiast wcześniej pełnił funkcję pilota wojskowego. W toku badania ustalono, że tuż przed upadkiem śmigłowiec zahaczył o drzewa, o czym świadczyło częściowe ich ścięcie.
- Wypadek wydarzył się trochę za lądowiskiem, około 300 metrów. Raczej wygląda na to, że helikopter przeleciał za lądowisko. Dopiero, jak zakończymy badanie, będziemy wiedzieli, co się działo. Mamy zdjęte rejestratory, wiele informacji uzyskamy także po analizie zapisów ścieżki lotu, pracy silników itd. - mówił w rozmowie z RMF FM Jacek Bogatko z Państwowej Komisji Badania Wypadków
Akcja ratownicza w godzinach nocnych była bardzo trudna. Jak podał oficer prasowy pszczyńskiej straży pożarnej młodszy brygadier Mateusz Caputa, zgłoszenie o katastrofie napłynęło od okolicznych mieszkańców.
Samo zlokalizowanie maszyny było trudne ze względu na gęstą mgłę. - Mieszkańcy pomogli strażakom w lokalizacji wraku i tych osób, które udało się z niego wydostać. Było trudno ze względu na porę nocną i brak konkretnej lokalizacji miejsca zdarzenia - mówił Radosław Radkowski, wiceszef Straży Pożarnej w Pszczynie.
Prokuratura w Pszczynie jeszcze we wtorek planuje rozpoczęcie formalnego śledztwa w sprawie zbadania okoliczności wypadku. Obecnie miejsca katastrofy pilnuje policja, natomiast leżący w lesie wrak jest badany przez specjalistów.