Jako Gazeta.pl nie popieramy łamania rządowych obostrzeń, wprowadzonych w celu ograniczenia skali epidemii koronawirusa. Zdrowie i życie Polaków było i jest dla nas wartością nadrzędną. Mamy jednak świadomość życiowych dramatów tysięcy ludzi, którym epidemia zrujnowała biznesy, nierzadko zabrała dobytek całego życia i wpędziła w potężne długi. Dlatego chcemy oddać im głos i przedstawić również ich perspektywę.
MICHAŁ MACIĄG: Tak, nic się nie zmieniło. Zakaz działalności nadal obowiązuje. Piw Paw działa do końca stycznia. Nie jestem w stanie dalej tego prowadzić. Mam na głowie windykację pana Andrzeja Brochockiego - właściciela lokalu na Mazowieckiej, który zamknąłem w zeszłym roku z powodu pandemii. Za ten wymyślony, według mnie, dług ściga mnie komornik. Do tego dochodzi jeszcze egzekucja komornicza z tytułu niezapłaconych podatków. Nawet gdybym chciał dalej prowadzić ten biznes, to zwyczajnie nie dam rady. Teraz myślę, jak to wszystko komuś sprzedać i pozbyć się wszystkiego.
1,5 mln zł.
Tak. Dzisiaj stan mojego konta wynosi bodajże minus 1,49 mln zł.
Nie widzę takiej nadziei. To nie ma sensu, nie damy rady.
Człowiek nie pracuje po tylko to, żeby pracować. Ja pracuje po to, żeby m.in. utrzymać siebie, rodzinę i dzieci. Środków na jedzenie zostało mi na miesiąc, przez taki okres będę w stanie wyżywić swoje dzieci. Co będzie potem, nie mam pojęcia. Pewnie wesprze nas dziadek. Dlatego dla mnie to, co ostatnio robimy ma sens. Poza tym, mam zgromadzone w chłodniach jeszcze dużo piwa i jeśli go nie sprzedam, to będę musiał to wszystko wylać. Wolę spróbować to sprzedać, zawsze jakiś grosz wpadnie, a i pojemniki później będą lżejsze do noszenia.
Zdarzały się takie sytuacje, to prawda. Jednak w moim osobistym odczuciu to jest nieco żenujące, to żebranie o pomoc. Nie chciałem żebrać, nie jestem żebrakiem. Potrafię zarobić pieniądze na siebie i swoją rodzinę. Nawet, kiedy zamykają mi lokale. Nigdy nie korzystałem z żadnej pomocy, żadnych subwencji, zawsze sami dawaliśmy sobie świetnie radę. Nie mam potrzeby prosić ludzi o coś takiego, źle bym się z tym czuł. Nie chcę być w jednym zbiorze z Januszem Palikotem, który z sukcesem takie zbiórki przeprowadza.
Są rzeczy bezcenne. Dla mnie taką sprawą jest m.in. honor.
Dawałem radę spokojnie utrzymać z niego siebie i rodzinę, żyć na w miarę dobrym poziomie.
Jak na warunki naszego kraju szło nam całkiem dobrze, nie mieliśmy prawa narzekać.
W czterech lokalach zatrudnialiśmy w sumie około 50 osób. W tej chwili zostały dwie dziewczyny, których z przyczyn zdrowotnych nie jestem w stanie zwolnić, bo przebywają na zwolnieniach lekarskich. Wszystkich innych pracowników musiałem zwolnić. Jeśli chodzi o obrót, to rocznie robiliśmy około 12 mln zł przychodu.
Jedno wiąże się z drugim. U mnie koszty stałe wynosiły około 250 tys. zł miesięcznie za wszystkie cztery lokale. Do tego opłata za magazyn i biuro. Kiedy nie ma klientów albo kiedy nawet nie można prowadzić działalności, to te koszty stałe w żaden sposób nie maleją, chociaż po stronie przychodów jest zero. Zaczyna się wsteczne odliczanie.
Nie ma szans na dialog, kiedy wchodzi trzecia strona - rząd publicznie obiecuje, że przekaże firmom subwencję w wysokości do 70 proc. niepokrytych przychodami kosztów stałych, jeśli tylko firma zanotowała spadek przychodów o co najmniej 30 proc. względem analogicznego okresu sprzed roku. O jakąś jałmużnę można ubiegać się dopiero od 15 stycznia tego roku. Trzy miesiące po zamknięciu lokali. Moja firma w czwartym kwartale 2020 roku miała 12,5 proc. obrotu z czwartego kwartału 2019 roku. A z tego 25 proc. to była wyprzedaż wyposażenia i sprzętu.
To jest oczywiste. Jeżeli rząd tak zapowiedział, to oni stawiają sprawę jasno: jeżeli obniżymy panu czynsz, a rząd zwróci panu pieniądze, bo przecież tak obiecał, to my wyjdziemy na frajerów.
Oczywiście. W Łodzi i w Warszawie.
Tak, na wiosnę ubiegłego roku. Liczyłem też, że rząd dotrzyma danego słowa i nie zrobi drugiego lockdownu, ale zostałem oszukany.
Tyle, że musiałem zamknąć trzy lokale i zwolnić 50 osób.
Wystarczyło na część kosztów, jakie poniosłem.
Ze swojej strony wykonałem ogrom roboty, bo znacząco zredukowałem swoje koszty wewnętrzne. I nie są to puste słowa, bo była to redukcja o kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Do tego sprzedałem jedno ze swoich mieszkań za milion złotych. Ten milion zainwestowałem w ratowanie biznesu. Dzięki temu w sierpniu ubiegłego roku udało mi się zapłacić pierwsze 2 tys. zł VAT-u. Nie znaczy to jednak, że coś zarobiłem, bo tak nie było. Inne koszty, których nie można rozliczyć z VAT-em, i tak powodowały, że na koniec miesiąca byłem "pod kreską". Jednak już we wrześniu wyszedłem na niewielki plus. W październiku wszystko miało wracać do normalności, więc byliśmy dobrej myśli. Niestety rząd podstawił nam nogę po raz drugi.
Latem sytuacja takich biznesów jak mój w dużych miastach, zwłaszcza w Warszawie, jest fatalna. To martwy sezon. Mnóstwo osób wyjeżdża na wakacje, a ci, którzy zostają, spędzają czas raczej nad Wisłą i na powietrzu. W dodatku nie ma studentów. W tym roku nie było także turystów. Dla warszawskiej gastronomii wakacje i sezon letni to ciężki czas i jeśli udaje się wtedy wyjść na zero, to już jest dobrze.
Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Janusz Korwin-Mikke napisał ostatnio w "Angorze" taki bon mot, że lepiej zbudować firmę na zboczu wulkanu, bo tam jesteś jeszcze w stanie cokolwiek przewidzieć, niż prowadzić ją w Polsce, bo tutaj rząd jest wariatem i nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co i kiedy zrobi. Czy zrobiłem wszystko? Wydaje mi się, że tak. Nadal robię wszystko, żeby uchronić moją rodzinę przed śmiercią głodową. Czy były jeszcze jakieś inne, dziwne sposoby, zapomogi, dotacje, żebry? Możliwe. Prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą, tutaj wszystko opiera się na mnie, mam mnóstwo rzeczy do zrobienia każdego dnia - od odbioru dostaw, przez kwestie administracyjno-organizacyjne, po stanie za barem i obsługiwanie klientów - więc nie mam czasu na długotrwałe analizowanie wszystkich możliwych scenariuszy. Robię to, co wydaje mi się, że dam radę zrobić.
Kontrole, oczywiście, były, bo oni muszą to zrobić. Muszą zrobić z siebie frajerów. Taki system - mają za to obiecane emerytury. Ale robią to strasznie niechętnie, są bardzo mili i bardzo fajni. Myślę, że policja po tej akcji, kiedy mnie pobili - zostałem wyciągnięty z lokalu za brak maseczki, a kiedy zapytałem, czy mogliby już odjechać, to mnie pobili - też wiedziała, że lepiej nie przeginać ponownie, bo mogą mieć kłopoty. Tak więc nie miałem ani z policją, ani z Sanepidem większych problemów.
Jeszcze nie. Czekam na rozprawę w sądzie.
Na koncie mam minus 1,5 mln zł, więc równie dobrze mogę mieć minus 3 mln zł albo minus 30 mln zł. Przecież i tak w obecnych warunkach tego 1,5 mln zł nie zarobię i nie spłacę. Zresztą nawet, gdybym jakimś cudem te pieniądze zarobił, to nie wiem, dlaczego miałbym je płacić, bo nie czuję się nikomu nic winien. Dlatego mogą mi dowalić jeszcze milion albo i 2 mln kar, grzywn czy podatków. Albo zrobić paluszkiem "Nu! Nu! Nu!". To nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
Ale na jakiej podstawie pan mówi, że to nie było odpowiedzialne? Ma pan jakieś dowody, badania czy po prostu komuś "metodą ekspercką" tak się wydaje?
Ale pan mnie zapytał o coś innego: czy to było bezpieczne i odpowiedzialne. To ja pytam w drugą stronę: czy było niebezpieczne i nieodpowiedzialne? Bo że było wbrew rygorom, to zupełnie inna sprawa.
Tak im się wydaje. Czują to, nie?
Wie pan, jaką mam pracę. Spotykam się codziennie w moich lokalach z kilkuset osobami. Tak było i jest. Jakoś nie widziałem tego wirusa.
Proszę pana, ludzie w różne dziwne rzeczy wierzą. Po prostu wydaje mi się, że ten cały wirus nie jest jakoś specjalnie groźny.
Nudzi mnie już ten temat.
Nie czuję się przeciwnikiem jakichkolwiek ludzi biednych i upośledzonych umysłowo. Nie chcę być żadnym przeciwnikiem. Ten klimat nie zależy ode mnie. Zatrudniam wspaniałego DJ-a Michała i chciałem, żeby puszczał fajne, rockowe kawałki z lat 80. - Dezerter, Pidżama Porno, Moskwa etc. - natomiast nasi studenci domagają się różnej nowoczesnej muzyki, więc od czasu do czasu ją puszczamy. Powiem panu wprost, że niechętnie, bo nie jest to najwyższych lotów muza, ale co robić - klient nasz pan.
Nie. Ja niczego się po nich nie spodziewałem, więc nie mam pretensji. Oczywiście szkoda moich pieniędzy, z których oni mają płacone pensje i emerytury. To są zmarnowane środki, te, które idą na te biedne panie w Sanepidzie czy na policjantów stojących pod pomnikiem smoleńskim. Naliczyłem ostatnio 86 policjantów stojących ramię w ramię pod pomnikiem smoleńskim. To jest jakiś obłęd. Wy, dziennikarze, możecie łatwo policzyć, ile to kosztuje: 86 x liczba godzin x stawka godzinowa x wyposażenie tych funkcjonariuszy. Szkoda mi wydanych na to pieniędzy, bo wiem, skąd te pieniądze się wzięły. Ale co ja mogę zrobić? Jestem szarym obywatelem, który ma na to zarobić.
Mówiłem te słowa w świetle wprowadzonych przez rząd rozporządzeń. Debili zawsze jest więcej niż mądrych ludzi. Czysta statystyka. Ale osobiście nie sądzę, żeby gastronomia została skreślona i żeby była Polakom niepotrzebna.
W najbliższych miesiącach - tego nie wie nikt, bo to zależy wyłącznie od tych wariatów w rządzie i ich kolejnych decyzji. W perspektywie lat, to nie ma żadnego znaczenia. Gastronomia to jest taki sektor rozrywki i spędzania wolnego czasu, że w końcu się odbije. W gospodarce rośnie wydajność pracy, pojawiają się nowe technologie, ludzie mają coraz więcej wolnego czasu. Gospodarka przesuwa się coraz mocniej w kierunku usług, a gastronomia jest ważną częścią tych usług. Do nas ludzie przychodzą na szkolenia i dzięki temu zapominają na chwilę o epidemii, maseczkach, ograniczeniach, kłopotach. Tak samo zapomną o tej całej epidemii w ciągu tygodnia albo dwóch, kiedy już to całe szaleństwo się skończy.
Na rynku gastronomicznym w Warszawie średni "czas życia" lokalu to chyba półtora roku, może dwa lata. Zaledwie jeden na dziesięć biznesów wytrzymuje dłużej. Rotacja na rynku jest więc gigantyczna. Zawsze tak było, zawsze to był naturalny proces. Teraz po prostu zmieniła się skala tego zjawiska i to, że dzieje się to "na raz".
Na pewno ten kryzys gastronomii zostanie z nami na dłużej niż sam czas trwania pandemii. U nas na Parkingowej w Warszawie w tej chwili jesteśmy ostatnim działającym lokalem. Obok jest jeszcze nowy lokal, który miał się otworzyć 20 października, ale nigdy do tego otwarcia nie doszło. Cała reszta to już lokale do wynajęcia, biznesy upadły. Ale na pewno w końcu znajdzie się ktoś, kto to kupi, przejmie i otworzy ponownie. Zwłaszcza, kiedy sytuacja wróci do stanu sprzed pandemii.
Nie mam dosyć - lubię to i umiem to robić. Będę kombinować, może kiedyś uda się wrócić.