Tomasz Terlikowski zabrał głos w sprawie Polaka, który znajdował się w stanie wegetatywnym w szpitalu w Plymouth w Wielkiej Brytanii. Według niego "stan pana Sławka nie rokował poprawy, a potwierdziły to liczne badania brytyjskie, a także polski ekspert, którego pierwszej opinii część rodziny nie chciała przedstawić w sądzie".
Mężczyzna zmarł we wtorek 26 stycznia. Dzień wcześniej lekarze poinformowali rodzinę, że jego stan się znacznie pogorszył. Polskie władze chciały doprowadzić do sprowadzenia mężczyzny do kraju.
Tego rodzaju proces dezintegracji czynności mózgowej jest nieodwracalny, a oznacza on, że pacjent nie odbiera żadnych bodźców, nie myśli, nie widzi, nie słyszy. Bez czynności elektrycznej mózgu nie ma mowy o takich działaniach. Wyniki tych badań uznał także polski neurochirurg
- napisał Terlikowski w poście na Facebooku.
Publicysta zaznaczył, że wyników tych wielokrotnie powtarzanych badań nikt nie kwestionował. Dodał, że brak odbierania bodźców oznacza brak możliwości odbierania cierpienia związanego z głodem. Napisał również, że zestawianie ze sobą postawy brytyjskich medyków z "oprawcami z obozu (koncentracyjnego - red.) jest po prostu obrażaniem lekarzy".
To, co wiemy o tej sprawie, oznacza, że w istocie stan pacjenta nie mógł się poprawić. Wiara w cuda nie jest mi obca, ale medycyna nie kieruje się wiarą w cuda, ale wiedzą. A ta jest jednoznaczna. Mózg w takim stanie nie może się odbudować. Jeśli nie wykazuje czynności - a nie wykazywał, to nic nie da się zrobić
- podkreślił publicysta.
Według Terlikowskiego decyzja o zaprzestaniu karmienia i nawadniania pacjenta była błędem moralnym. Podkreślił jednak, że "z perspektywy brytyjskiej to nie jest eutanazja, a właśnie zaprzestanie terapii".
Rozsądnym wyjściem było po prostu zaprzestanie terapii, a pozostawienie pielęgnacji w tym także karmienia (...) Lekarze kierowali się moralnością i prawem powszechnym w ich kraju i najlepszą wolą. Nie ma żadnych powodów, by to kwestionować
- napisał.
"To, że Polska wydała panu Sławkowi paszport dyplomatyczny, w niczym nie zmienia faktu, że nie był on w stanie go przyjąć. Odpowiedzialna za jego przyjęcia była żona, a ona odmówiła transportu do Polski. To było jej prawo, i to czy podzielam jej opinie, czy nie, nie ma znaczenia" - dodał.
Polak od kilkunastu lat mieszkał w Wielkiej Brytanii. Na początku listopada doznał zatrzymania pracy serca na co najmniej 45 minut. Według angielskich lekarzy doprowadziło to trwałego i poważnego uszkodzenia mózgu. Szpital w Plymouth wystąpił do sądu o zgodę na odłączenie mężczyzny od aparatury medycznej podtrzymującej życie. Decyzję szpitala poparła żona i dzieci mężczyzny, którzy przebywali z nim w Anglii. Przeciwna była matka i siostra, mieszkające w Polsce.
Brytyjski sąd uznał 15 grudnia, że ze względu na trwałe uszkodzenie mózgu podtrzymywanie życia mężczyzny "nie jest w jego najlepszym interesie" i odłączenie aparatury podtrzymującej życie będzie zgodne z prawem. Uznano również, że do czasu śmierci mężczyzny należy zapewnić mu opiekę paliatywną, aby zachował jak największą godność i jak najmniej cierpiał.
Polskie Ministerstwo Sprawiedliwości zwróciło się do władz Wielkiej Brytanii z wnioskiem o umożliwienie transportu mężczyzny do kraju. Zaapelowano również do brytyjskiego resortu zdrowia o ponowne podłączenie mężczyzny do urządzeń zapewniających mu karmienie i nawadnianie. Mężczyźnie wydano również paszport dyplomatyczny, aby umożliwić jego sprowadzenie do Polski i podtrzymywać go przy życiu.