4 marca mija rok od stwierdzenia w Polsce pierwszego przypadku zakażenia koronawirusem. Nikt nie przeczuwał jeszcze wtedy, jak najbliższe miesiące zmienią naszą rzeczywistość pod wieloma względami. Tysiące Polaków straciło bliskich, zmagało się z problemami zdrowotnymi, walczyło o przetrwanie w biznesie i na rynku pracy. Po 12 trudnych miesiącach pokazujemy w Gazeta.pl pandemiczną codzienność z różnych perspektyw. Spoglądamy także w przyszłość - z ostrożnością, ale i nadzieją.
Pierwotnie artykuł ukazał się w portalu Gazeta.pl 21 grudnia 2020 roku.
Od 4 marca, kiedy odnotowano u nas pierwsze zakażenie koronawirusem, zgodnie z danymi Ministerstwa Zdrowia na COVID-19 zmarło w Polsce ok. 45 tys. osób. Pandemia pociągnęła za sobą spowolnienie gospodarcze, poza skutkami zdrowotnymi dla wielu wiązała się z utratą pracy, biznesu lub z obniżką pensji. Z tego fatalnego okresu warto na dłużej zapamiętać morze życzliwości, której także byliśmy świadkami - ludzkie odruchy, które pozwoliły utrzymać się na powierzchni drobnym przedsiębiorcom lub pomogły przetrwać lekarzom kolejny wycieńczający dyżur. Historie, które przywróciły nam wiarę, że dobro istnieje.
W marcu 2020 r. , gdy najwyższa dobowa liczba zakażeń wyniosła 2311 - okazało się, że w Polsce brakuje sprzętu ochronnego. Szpitale alarmowały, że nie mają wystarczającej liczby maseczek. Jak donosił "Dziennik Gazeta Prawna", Agencja Rezerw Materiałowych "przespała" zakup dużej partii masek. W takiej sytuacji państwo wyręczali Polacy. W szpitalu w Zielonej Górze szyli sami pracownicy placówki, ale pojawiło się też mnóstwo oddolnych, spontanicznych inicjatyw, a za maszyną do szycia siadali zwykli ludzie. Inicjatorką jednej z akcji szycia masek dla osób starszych i pracowników ochrony zdrowia była Katarzyna Kula, 33-letnia stylistka paznokci i radna z Krosna Odrzańskiego. - Zawodowo nie mogę pracować, ale mogę pomagać - mówiła "Gazecie Wyborczej". - Zakładając naszą grupę nie sądziłam, że odzew będzie tak duży. To pierwsza taka akcja w moim życiu, jednak samo pomaganie innym mam we krwi. Tak nauczyli mnie rodzice - podkreślała.
Wolontariusze szukali starszych osób przed marketami w trakcie godzin dla seniorów. - Ludzie zazwyczaj reagują ciepłymi słowami i gestami. Są też nieco zdziwieni, że dostają coś za darmo. Nasi wolontariusze chętnie wychodzą na te akcje, reakcja mieszkańców wywołuje uśmiech na ich twarzach - opowiadała Kula.
Ludzie chcący pomagać organizowali się (i nadal organizują) w całym kraju. W mediach społecznościowych powstawały tzw. Widzialne Ręki, czyli grupy, gdzie komunikowali się ci, którzy pomocy potrzebowali z tymi, którzy chcieli jej udzielić. Wolontariusze niosą wsparcie niemal każdego sortu - od zrobienia zakupów czy wyprowadzenia psa, przez podwózkę samochodem, na pomocy w znalezieniu pracy skończywszy.
Trójmiejska Widzialna Ręka powstała 13 marca. Miejski portal gdansk.pl, informował w maju, że w ciągu dwóch miesięcy zapisało się do niej 23 tys. osób. Inicjatorzy akcji uruchomili nawet infolinię. - Odbieramy kilka telefonów dziennie, dzwonią głównie seniorzy i proszą o możliwość zrobienia zakupów. Zazwyczaj potrzebują artykułów spożywczych i higienicznych. Kompletujemy te zamówienia, następnie wolontariusze dostarczają zakupy pod drzwi. Wszystkie czynności odbywają się z zachowaniem minimum kontaktu, a wolontariusz zabezpieczony jest w środki ochrony osobistej. W praktyce wygląda to tak, że dzwonimy do drzwi, ale wcześniej prosimy seniora, by nie otwierał ich od razu. Trochę się odsuwamy, wtedy senior otwiera drzwi i z zachowaniem bezpiecznej odległości może zabrać zakupy. Gdy widzimy, że zakupy zostały zebrane, odchodzimy - mówiła portalowi prezeska Fundacji Młodorośli i inicjatorka akcji Olga Pajewska.
Z ogromnym odzewem spotykały się lokalne przedsięwzięcia, wspierające pracowników ochrony zdrowia. Najczęściej polegały one na dostarczaniu jedzenia lub środków ochrony osobistej. Nazwy akcji były różne - "Nakarm medyka", "Obiad dla medyka" czy "Wzywamy posiłki". Do inicjatywy chętnie włączali się restauratorzy, których sytuacja po ogłoszeniu lockdownu w marcu również stała się opłakana. - W Lublinie liczyłam głównie na tych, których do pomocy nigdy nie trzeba namawiać. Ale zgłaszały się też restauracje, których właścicieli nigdy osobiście nie poznałam. Obecnie na liście jest już prawie 60, wszystkie w stałej gotowości. Jeden z właścicieli powiedział mi, że gdy jego kucharz się dowiedział, że ma przez tydzień gotować po 20 obiadów dla lekarzy to był przeszczęśliwy. Stwierdził, że siedząc w domu, by w końcu zwariował - mówiła w marcu "Dziennikowi Wschodniemu" Justyna Domaszewicz, która koordynowała "wzywanie posiłków" w Lublinie.
Przedsiębiorcy wspierali medyków także w akcji #GastroPomaga. Bodaj jako pierwsza była restauracja Muszla w Gdyni, która personelowi gdyńskiego szpitala miejskiego dostarczyła pizzę. "Sytuacja jest trudna, nie będziemy tego ukrywać. Ale naszych problemów nie da się nawet w części porównać do tego, z czym zmaga się teraz służba zdrowia. Dlatego w związku z zamknięciem lokali gastronomicznych postanowiliśmy wykorzystać nasze możliwości tak, żeby chociaż trochę pomóc w tych trudnych chwilach" - pisała Muszla na Facebooku.
Później ruszyła lawina - restauracje dowoziły do szpitali burgery, pierogi, zupy, kotlety, wszystko, co tylko mogły przyrządzić ze swoich zapasów.
Odruchów serca od samego początku epidemii w Polsce było zatrzęsienie. 3 kwietnia ratownik medyczny opisywał na Facebooku, jak starsza pani przekazała mu paczkę z maseczkami ochronnymi, rękawiczkami i płynami do dezynfekcji. - Przyszłam podzielić się z Wami moją trzynastką - powiedziała ratownikom kobieta, która przyszła na SOR z kartonem produktów. W poruszającej historii nie brakuje łyżki dziegciu. Według rachunku paczka nitrylowych rękawiczek kosztowała 100 zł i trzeba przyznać, że pompowanie cen produktów do podstawowej ochrony - maseczek, rękawiczek, płynów dezynfekujących - było w marcu powszechne. "Ludzie przestańcie żerować na biednym społeczeństwie" - apelował na Facebooku ratownik.
Biznes pomagał, pomagano też biznesowi. W listopadzie widmo bankructwa zawisło nad słynnym lokalem z rurkami z kremem i goframi przy Rondzie Wiatraczna w Warszawie. Cukiernia istnieje od 1958 roku. "Przetrwaliśmy okropne czasy PRLu, byliście z nami, kiedy zmieniał się ustrój, zaznaczaliście, że jesteśmy dla Was ważni. Kilka lat temu, kiedy zawisło nad nami widmo wyburzenia pawilonów, walczyliście o nas jak lwy i udało się wszystko odroczyć. Dziś też prosimy o pomoc" - czytaliśmy na Facebooku Rurki z Bitą Śmietaną Rondo Wiatraczna.
I na pomoc nie trzeba było długo czekać. "Aktualnie post ma 10 tysięcy udostępnień, a w kolejce do rurek czeka się nawet cztery godziny. Czasem się kończą, zanim każdy dostanie swój przydział. Kolejka jednak nie daje za wygraną, bo wtedy do czerwoności rozgrzewają się gofrownice, na których panie z Wiatraka wypiekają słodkie prostokąty. Oczywiście z prawdziwą bitą śmietaną" - pisał 17 listopada haps.pl. Przykładów "ratowania gastro" przez klientów było mnóstwo. Można o nich poczytać tutaj.
Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl
Dzięki wpisowi na Facebooku udało się też pomóc Marii Lipce, która przy ul. Floriańskiej w Krakowie prowadzi sklep z kapeluszami. "Moja babcia Marysia prowadzi w Krakowie na Floriańskiej 24 w bramie malutki sklepik z kapeluszami. Jest on dla niej całym światem. Kiedyś dużo nakryć głowy robiła sama, dziś już ręce nie takie sprawne. Czy upał, czy mróz, czy śniegi, czy deszcze chodzi bidulka do tego swojego sklepiku" - opisywała w mediach społecznościowych wnuczka właścicielki pracowni modniarskiej. "Zbliża się okres Świąteczny, może Wasz Dziadek, Tata, Babcia, Mama ucieszyliby się z takiego prezentu jak kapelusz, toczek, beret, kaszkiet. Może ktoś dla siebie chciałby kupić jakieś nakrycie głowy" - zachęcała. Kilka dni później Joanna Lis poinformowała, że w sklepie są się tłumy klientów. Podziękowała także za zaangażowanie, które przerosła jej oczekiwania.
A czynsz za złotówkę? I takie historie się zdarzały. Przytrafiło się to choćby pani Jolancie, która ma kwiaciarnię w Ostródzie. Właściciel lokalu, w którym przedsiębiorczyni prowadzi swój biznes w kwietniu wystawił jej fakturę za najem lokalu. Chciał opłaty w wysokości jednego złotego. - Podjąłem taką decyzję, żeby być solidarnym, żeby pozwolić im przetrwać. Te panie musiały zamknąć swoje sklepy, nie mogą pracować, nie mają przepływu gotówki, to za co miały zapłacić? - mówił w TVN24.
Wprowadzenie nauki zdalnej było problemem dla wielu rodzin. Nie wszędzie jest szybki internet, nie w każdym domu są dobre komputery. Uczniom z gorszym sprzętem na pomoc przyszedł Ireneusz Dybziński, właściciel serwisu komputerowego z Zamościa. Gdy przez koronawirusa musiał zamknąć interes, zaczął przyjmować stare komputery i je reperować. Sprzęt wędrował do uboższych domów. Niektórzy mówią o nim "Pan Czarodziej". - Zaczęło się od szkoły, do której chodzi moja córka. Pani dyrektor zapytała, czy nie mogę pomóc. Napisałem na Facebooku, że gdyby ktoś miał niepotrzebny, stary sprzęt, to niech przekaże, a ja go naprawię, wyczyszczę z wirusów i oddam dzieciom, żeby mogły się uczyć. I tak to się zaczęło. Miałem zamiar zrobić dziesięć takich zestawów. Potem, jak się rozeszło po internecie i zbiórką zainteresowały się lokalne media, pomyślałem, że może więcej. Dwadzieścia, pięćdziesiąt... Tak to się potoczyło - opowiadał w "Dzienniku Wschodnim".
O Dybzińskim materiał zrobiła m.in. "Interwencja" Polsat News. W programie wystąpiła pani Aneta, do której z serwisu Ireneusza Dybzińskiego trafiły dwa laptopy. Wcześniej jej dzieci musiały wymieniać się jednym telefonem, żeby brać udział w lekcjach online. - Jest ich troje w domu i jest nam ciężko. Z każdym trzeba siąść do lekcji, jeżeli są wysłane. Trudny jest teraz okres, ale musimy sobie radzić - opowiadała.
Ireneusz Dybziński Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
Zwykli ludzi pomagają innym ludziom na co dzień. To rodzaj wsparcia, który może i nie jest spektakularny, więc nie przebija się do mediów, ale znajduje odzwierciedlenie w liczbach. Mateusz Morawiecki w październiku ogłosił Solidarnościowy Korpus Wsparcia Seniorów. Pod długą nazwą kryje się po prostu nadzorowana przez Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej platforma do łączenia wolontariuszy z osobami starszymi, które, jako najbardziej narażone, powinny ograniczyć do minimum wychodzenie z domu. Chodzi o pomoc w zrobieniu zakupów, dopełnieniu obowiązków domowych czy urzędniczych lub wyprowadzenie psa. Pod koniec ubiegłego roku Gazeta.pl zwróciła się MRiPS z prośbą o informacje na temat efektów. "W całej Polsce zgłosiło się do tej pory ok. 11 tys. wolontariuszy w ramach Solidarnościowego Korpusu Wsparcia Seniorów" - informuje resort. Najczęściej pomagano w zakupach czy umawianiu wizyt lekarskich. "W ramach wolontariatu ozdrowieńców, który funkcjonuje od 1 grudnia. zgłosiło się ok. 90 osób" - dodaje. Wolontariat ozdrowieńców najczęściej polega na pomocy podopiecznym Domów Pomocy Społecznej. 11 tysięcy osób nie zaspokaja oczywiście potrzeb wszystkich osób starszych (tylko z danych resortu wynika, że w ramach korpusu o pomoc do DPS-ów zwróciło się 17 tys. seniorów), ale pokazuje, że w społeczeństwie troski o drugiego człowieka jest naprawdę dużo.
Rocznica stwierdzenia pierwszego przypadku COVID-19 w Polsce. Zobacz inne nasze teksty - Wiadomosci.gazeta.pl i Next.gazeta.pl >>>