Pozbawiony napędu samolot szybko opadał. Według relacji pasażerów, momentami musieli się przytrzymywać foteli, bo ujemne przeciążenie podnosiło ich do góry. Załoga nie miała pola do manewru. Bez silników nie było szans dolecieć do już widocznego na horyzoncie lotniska Rzeszów-Jasionka. Zostało awaryjne lądowanie.
2 listopada 1988 roku miała miejsce ostatnia dotychczas katastrofa samolotu LOT. Dzisiaj praktycznie zapomniana.
Kapitan Kazimierz Rożek wybrał pole, które wyglądało na dość długie i równe. Przy pomocy pierwszego oficera Waldemara Wolskiego przyziemił na niej maszyną ze schowanym podwoziem. Pasażerowie wspominali, że siła pierwszego uderzenia była potężna. Wyrwała cześć foteli z mocowań. Potem jeszcze przez kilkaset metrów samolot odbijał się, przelatując nad rowami melioracyjnymi i sunął po nierównościach. Po drodze oderwał się jeden z silników i liczne elementy kadłuba, ale generalnie An-24 dość dobrze przetrwał brutalne spotkanie z ziemią.
Ostatecznie samolot znieruchomiał w pobliżu wsi Białobrzegi. Natychmiast wybuchł pożar, podsycany przez paliwo wylewające się z rozerwanych zbiorników. Wnętrze kabiny pasażerskiej zaczęło się wypełniać dymem. Nie było światła. Powyrywane fotele blokowały przejście. Na szczęście na pokładzie było tylko 24 pasażerów, na 50 miejsc. Prawie wszyscy zdołali się szybko ewakuować przy pomocy sześcioosobowej załogi. Pomagali też dwaj tajniacy, którzy udając pasażerów, mieli pilnować, aby samolot nie został porwany.
Nie zdołała uciec jedynie 66-letnia mieszkanka Rzeszowa. Próbował jej pomóc Tomasz Beksiński, znany dziennikarz radiowy i syn malarza Zdzisława Beksińskiego. - Nie myślałem o tym, że ten samolot się pali dookoła, że ja też mogę zginąć. Chciałem wyciągnąć tę kobietę. Tylko nie dałem po prostu rady fizycznie - wspominał później w filmie dokumentalnym "Dziennik zapowiedzianej śmierci". Kobieta leżała przygnieciona fotelem, do którego była przypięta. Uderzenie wyrwało go z mocowań. Do tego przygniotły ją kolejne. Beksiński przez chwilę desperacko mocował się z rumowiskiem, ale szybko dotarło do niego, że jego starania są beznadziejne. Dusząc się i niewiele widząc, zdołał znaleźć wyjście i uciekł. Do końca życia nie wsiadł już do samolotu.
Płomienie w ciągu kilku minut ogarnęły cały wrak i strawiły go doszczętnie.
Choć początkowo w "Dzienniku Telewizyjnym" kapitan Rożek był pokazywany jako bohater, później atmosfera się zepsuła. Nie ma publicznie dostępnego oficjalnego raportu, ale w czerwcu 1989 roku podano, że według ustaleń komisji dochodzeniowej, katastrofa była winą załogi. Mieli nie włączyć w odpowiednim momencie instalacji przeciwoblodzeniowej. W efekcie wloty powietrza do silników zatkały się lodem, szybko formującym się podczas przelatywania przez chmury. Pozbawione dopływu powietrza obie turbiny zgasły i nie było szans na ich ponowne uruchomienie w locie. Na szczęście kapitan dobrze wybrał pole i biorąc pod uwagę warunki, sprawnie na nim awaryjnie lądował.
Katastrofa została szybko zapomniana. Nie ma na jej temat książek czy filmów dokumentalnych. Jedyne źródła informacji to skąpe doniesienia mediów z 1988 roku i dosłownie kilka wspomnień pasażerów. Nie tak, jak katastrofy samolotów Ił-62 na Okęciu i w Lesie Kabackim. Rozbicie się An-24 pod Rzeszowem przyśpieszyło proces wycofania tych maszyn ze służby w LOT. Miały nie najlepszą sławę po dwóch wcześniejszych katastrofach w 1969 roku w Karpatach i w 1981 roku pod Słupskiem. Były już mocno zużyte. Zastąpiły je włosko-francuskie ATR-72.