Jak informowaliśmy na Gazeta.pl w połowie kwietnia, resort zdrowia zakupił w Korei Południowej szybkie testy antygenowe na koronawirusa. Już wtedy eksperci mieli wątpliwości co do sensu ich stosowania.
Niska czułość testu przy niejasnej specyficzności czyni wartość diagnostyczną metody w warunkach klinicznych mało wartościową. Niska wartość diagnostyczna takich testów nie upoważnia do tego, byśmy wydawali na nie publiczne pieniądze
- stwierdził wówczas w rozmowie z "Rzeczpospolitą" gen. prof. Grzegorz Gielerak, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego.
Czytaj więcej: Koronawirus. Resort zdrowia kupuje szybkie testy z Korei. Eksperci mówią o "niskiej wartości diagnostycznej"
Testy z Korei właśnie trafiają do polskich szpitali. Z dokumentu, do którego dotarł tvn24.pl wynika, że nie zostały one zgłoszone do Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Natomiast Ministerstwo Zdrowia twierdzi, że testy zostały zgłoszone i mogą być używane na SOR-ach i izbach przyjęć.
Zgodnie z raportem NIZP-PZH zgodność wyników jest na poziomie od 57 proc. wzwyż - w zależności od ilości wirusa w badanej próbce. (...) W innych ośrodkach potwierdzono, że u osób z objawami klinicznymi i wysoką ilością wirusa w drogach oddechowych wzrasta zdolność testu do wykrycia antygenu. Oznacza to, że im skala obecności wirusa w organizmie jest wyższa, tym bardziej rośnie poziom zgodności wyników
- poinformował tvn24.pl resort zdrowia. Innego zdania są przedstawiciele szpitali, którzy twierdzą, że nowe testy nie powinny być używane na szpitalnych oddziałach ratunkowych i izbach przyjęć.
Opracowanie materiału przed badaniem wymaga komór laminarnych [urządzeń zapewniających sterylność - przyp. red.], których nie ma na SOR-ach. Wykonanie badania bez komory byłoby złamaniem zaleceń resortu zdrowia
- powiedziała portalowi szefowa laboratorium w jednym ze szpitali. Jak dodała, do pobrania materiału trzeba się ubrać w strój ochronny. Z kolei diagnostyczka z wieloletnim stażem zwróciła uwagę, że na urządzeniu do przeprowadzania testów jest znaczek świadczący o dopuszczeniu do użycia w Unii Europejskiej, ale nie ma na to odpowiedniego dokumentu. Podkreśliła także, że przed użyciem testów powinno się odbyć szkolenie, którego nie było.
Te testy są do niczego, lepiej rzucić monetą, bo i tak trzeba po nich wykonywać miarodajny test PCR [test genetyczny - przyp. red.]
- stwierdził dyrektor jednego ze szpitali.
Rzecznik Ministerstwa Zdrowia wyjaśnił, że "dopiero po uzyskaniu opinii ekspertów została podjęta decyzja o ich wysłaniu do szpitali". Koszt zakupu 500 tys. testów wyniósł 15 mln dolarów.