Bitwa warszawska, nazywana też "cudem nad Wisłą", to jedna z niewielu sytuacji w najnowszej historii Polski, kiedy zdołaliśmy sami wygrać, a potem jeszcze tego zwycięstwa nie zmarnować. Jest to więc rocznica, z której można być dumnym. Nie bez powodu 15 sierpnia jest świętem Wojska Polskiego. Sto lat temu udało się mu osiągnąć zwycięstwo, którego mało kto się spodziewał.
Bitwa warszawska to tak naprawdę cała seria bitw, które rozegrały się na terenie Mazowsza. Od rejonu Płocka i Płońska na północy, przez wschodnie przedmieścia Warszawy, po rejon Dęblina i Puław. To niemal 200 kilometrów w linii prostej. Nie było to też wydarzenie, które rozegrało się jednego dnia. Kluczowe walki toczyły się od 13 do 17 sierpnia. Zanim jednak do nich doszło, na nasze szczęście, bolszewicy popełnili fatalny błąd. Wystawili się na cios, który marszałek Józef Piłsudski planował wstępnie już na początku sierpnia.
Żeby dobrze zrozumieć, dlaczego nad Wisłą doszło do "cudu", a raczej skutecznego kontrataku wymierzonego w słaby bok wroga, trzeba się cofnąć do czerwca 1920 roku. Zaledwie dwa miesiące przed desperacką obroną Warszawy, sytuacja na froncie była diametralnie inna. Polskie wojsko stało kilkaset kilometrów na wschód, na długim froncie ciągnącym się od rejonu Dyneburga na Łotwie, przez Mińsk, po Kijów. Odradzająca się II RP kontrolowała w tym momencie największy teren w swojej historii. Udało się odeprzeć pierwsze próby kontrataku bolszewików. Wydawaliśmy się być potęgą.
Problem w tym, że była to potęga na chwiejnych nogach. Wojna na wschodzie w latach 1919-1920 miała to do siebie, że była bardzo dynamiczna. Na rozległych przestrzeniach walczyły z sobą stosunkowo nieliczne armie. Wszystkie siły polskie zaangażowane w konflikt na wschodzie liczyły około 380 tysięcy ludzi. Bolszewików było w kluczowym okresie razy więcej. Oznaczało to, że front, będący dzisiaj ładną ciągłą kreską na mapie, tak naprawdę był mocno umowny. Nie było mowy o budowie rozległych sieci okopów, jak podczas wojny na zachodzie Europy. Nie było dość ludzi, aby je obsadzić. Królował manewr, szybkie ataki i odwroty, oraz kawaleria, odchodząca już na zachodzie w niebyt.
Dodatkowo wschodnia Europa była wówczas wielkim gotującym się tyglem. Wycofujące się z terenów niegdysiejszego Imperium Rosyjskiego wojska niemieckie, zostawiały za sobą różne narodowości marzące o niepodległości. Na północy swoje państwa tworzy Bałtowie, na południu starali się zrobić to samo Ukraińcy. Pewne ruchy wykonywali też Białorusini. Dodatkowo trwały zacięte walki pomiędzy bolszewikami a "białymi", czyli ich rosyjskimi wrogami. Z zachodu napierała natomiast Polska ze swoimi ambicjami. Sytuacja była bardzo płynna i dużo zależało od tego, kto z kim akurat zawrze sojusz. Wiosną 1920 roku to Polacy byli górą, ponieważ Rosjanie w znacznej mierze byli zajęci sami sobą, a nam udało się porozumieć z Łotyszami i Ukraińcami. Potem sytuacja szybko zaczęła się zmieniać.
Bolszewicki plakat propagandowy Fot. domena publiczna
Na przełomie 1919 i 1920 roku bolszewicy wyraźnie brali już górę nad różnymi siłami białych. Oznaczało to, że mogli coraz więcej sił przerzucać na front polski. Choć na początku roku, to polskie wojsko miało przewagę liczebną, to w maju bolszewików było już dwa razy więcej i byli gotowi do ofensywy. Jej pierwsze próby, podjęte w maju na północy na terenach obecnej Białorusi, udało się odeprzeć. Na początku czerwca na południu, na terenach obecnej Ukrainy, polski front został jednak przełamany. Wielki udział miała w tym niesławna 1. Armia Konna, dowodzona przez Siemiona Budionnego. Licząca 30 tysięcy ludzi, bardzo mobilna, dobrze wyposażona, a do tego doświadczona w zaciętych walkach z białymi i otoczona aurą strachu, z powodu popełnianych okrucieństw. Na początku lipca polskie wojsko cofało się już na całym froncie. W wielu miejscach była to bardziej bezładna ucieczka. W ciągu miesiąca siły frontu marszałka Michaiła Tuchaczewskiego, nacierające przez obecną Białoruś, zaczęły się zbliżać do Warszawy. Z polskiej stolicy zaczęli się ewakuować dyplomaci. Zapanowała panika. Na świecie powszechne było przekonanie, że Polska lada dzień upadnie.
Nad martwym trupem białej Polski jaśnieje droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach poniesiemy szczęście i pokój ludzkości pełnej mozołu. Na zachód! Wybiła godzina ataku. Do Wilna, Mińska, Warszawy!
- Tuchaczewski w odezwie do żołnierzy.
Szybko nacierający na zachód bolszewicy wystawiali się jednak na cios. Ich północne i południowe siły początkowo oddzielały błota Polesia. Rozległy obszar na pograniczu Białorusi i Ukrainy, nie nadający się do działań wojennych. Kończą się mniej więcej na współczesnych wschodnich granicach Polski. Po ich minięciu bolszewicy powinni wypełnić lukę powstałą w swoim froncie, ale zrobili to dalece niewystarczającymi siłami. W efekcie lewe skrzydło szybko nacierających na Warszawę wojsk Tuchaczewskiego, było bardzo słabe. Większość sił skoncentrował w centrum, do szturmu na Warszawę, i na północy, do natarcia przez Bug i Narew w kierunku na Płock i Toruń. I to okazało się być kluczowe dla bitwy warszawskiej.
Planowanie polskiego kontruderzenia zaczęto już na początku sierpnia. W nocy z piątego na szóstego, w Belwederze odbyła się narada najwyższego dowództwa, która ostatecznie przypieczętowała realizację ogólnego zamysłu Piłsudskiego. Polskie wojsko miało za wszelką cenę zatrzymać bolszewików na linii Wisły. W tym czasie na południu, w rejonie Dęblina i Puław, za linią rzeki Wieprz, miały zostać zgromadzone możliwie duże siły i w dogodnym momencie skierowane do kontrataku na słaby bok Tuchaczewskiego. O jego wrażliwości wiedziano dzięki informacjom polskiego wywiadu radiowego, który złamał bolszewickie kody.
Jednak żeby ten plan się udał, to najpierw trzeba było wytrzymać bolszewicką nawałę na przedmieściach Warszawy i dalej na północy, w okolicach Modlina. Co wcale nie było pewne, choć wbrew mitom, siły obu stron były w miarę wyrównane. W walki po obu stronach było zaangażowane po nieco ponad sto tysięcy ludzi.
Pierwsze godziny bitwy, 13 sierpnia, nie napawały optymizmem. Wyczerpane i zdezorganizowane długim odwrotem polskie oddziały nie zdołały zatrzymać bolszewików na pierwszej linii obrony pod Radzyminem. Dalszy atak jednak ugrzązł wobec zaciętej obrony Polaków. Krwawe walki pod Ossowem, gdzie teraz ma stanąć muzeum bitwy warszawskiej, zostały wyniesione wręcz do rangi mitu. Tak naprawdę zacięte walki trwały na całym froncie od Nieporętu, przez Kobyłkę, Ossów, Sulejówek i Wiązowną. Do 16 sierpnia bolszewikom nie udało się pójść naprzód. Co więcej, 15 sierpnia lokalny polski kontratak doprowadził do odbicia Radzymina.
W tym czasie dalej na północ, w rejonie Modlina i Nasielska polskie oddziały też zdołały zatrzymać część sił bolszewickich i nawet miejscami przeszły do kontrataku. Te walki odciągały część sił spod Warszawy, dając wytchnienie obrońcom stolicy. Dalej na północ nie było jednak komu powstrzymywać bolszewików i ich znaczne siły parły praktycznie bez przeszkód na zachód, w wielu miejscach docierając do Wisły. Zagrożony był Płock i Toruń. Miejscami czerwoni przeprawiali się już nawet na drugi brzeg. Pomimo niepowodzeń pod Warszawą, ogólny plan bitwy założony przez Tuchaczewskiego wydawał się jednak działać. Jego oddziały miały przejść przez Wisłę daleko na zachodzie, w rejonie Puław i Torunia, po czym zadać od tyłu druzgocący cios Polakom.
Bitwę można sobie wyobrazić jako pojedynek dwóch bokserów. Obaj starają się powalić przeciwnika potężnym prawym sierpowym, zupełnie zaniedbując przy tym gardę. Na szczęście my szybciej wyprowadziliśmy cios. Pięścią były wspomniane odwody zgromadzone na południu, za linią rzeki Wieprz. Pod osobistym nadzorem Piłsudskiego 16 sierpnia ruszyły do ataku i napotkały jedynie symboliczny opór. Już następnego dnia polskie oddziały zaczęły wychodzić na tyły wojsk bolszewickich nadal zajętych ciężkimi walkami pod Warszawą. Nie chcąc dopuścić do ich okrążenia i kompletnego zniszczenia, Tuchaczewski wydał jedyny możliwi rozkaz - generalny odwrót. Dotychczasowe sukcesy daleko na północy w rejonie Płocka i Torunia, straciły na znaczeniu. Gdyby bolszewicy chcieli by tam zostać i próbować dalej nacierać, to szybko zostaliby odcięci i okrążeni. 18 sierpnia polskie wojsko przeszło do pościgu. Teraz to bolszewicy w nieładzie uciekali na wschód. Wiktoria była całkowita.
Polski plakat propagandowy Fot. domena publiczna/Wikipedia
Wielkie zwycięstwo pod Warszawą było punktem zwrotnym wojny. W tym czasie siły bolszewickie na południu dotarły do Lwowa i ugrzęzły. Dopiero 20 sierpnia 1. Armia Konna Budionnego ruszyła w kierunku Warszawy, w celu wsparcia słabego skrzydła Tuchaczewskiego. Było już jednak tydzień za późno. Część polskich sił zwolnionych z obowiązku obrony stolicy ruszyła mu naprzeciw i doszło do ciężkich walk w rejonie Zamościa. Bolszewicka konnica została w nich zdruzgotana. Mit niezwyciężoności 1. Armii Konnej prysł. Na południu bolszewicy też przeszli do odwrotu.
Do finalnego starcia doszło pod koniec września nad Niemnem. W porównaniu do bitwy warszawskiej, te walki zostały praktycznie zapomniane. Skalą nie ustępowały jednak wydarzeniom z połowy sierpnia. Siły Tuchaczewskiego po klęsce pod Warszawą zostały szybko odbudowane i ponownie stanowiły śmiertelne zagrożenie. Pomiędzy 20 a 26 sierpnia doszło do serii bitw i potyczek w rejonie Grodna. W miejscami bardzo ciężkich walkach, ponownie zatriumfowało polskie wojsko. Tym razem siły bolszewików zostały ostatecznie rozbite. Równocześnie na południu polskie wojsko również odnosiło same sukcesy, gromiąc cofającego się wroga. Z końcem września walki faktycznie ustały. 12 października podpisano rozejm.
Dwa długie lata, pierwsze istnienia wolnej Polski, spędziliście w ciężkiej pracy i krwawym znoju. Kończycie wojnę wspaniałymi zwycięstwami, i nieprzyjaciel złamany przez was, zgodził się wreszcie na podpisanie pierwszych i głównych zasad upragnionego pokoju. Żołnierze! Nie na próżno i nie na marne poszedł wasz trud
- Piłsudski w odezwie do żołnierzy.