Z powodu zaburzeń depresyjnych i poważnych okaleczeń. Po raz pierwszy trafiłam tam 13 grudnia 2017. Byłam tam wtedy mniej więcej trzy miesiące. Drugi pobyt nastąpił jakieś pięć miesięcy później, spędziłam tam miesiąc wakacji.
Miałam wtedy jakieś 12 lat. Czułam, że nie jestem akceptowana przez rówieśników, przez co sama zaczęłam o sobie gorzej myśleć. Zdarzały się przykre komentarze typu: "nie jesteś taka jak wszyscy, bo czytasz książki zamiast grać w gry wideo", "nie pasujesz do nas", "jesteś za głupia, żeby być w czymś dobra". Pojawiały się nie tylko w kontaktach z rówieśnikami, ale również np. na Facebooku. Byłam szturchana, popychana, niszczono mi rzeczy. To się zbiegło w czasie z okresem, kiedy w moim życiu nastąpiło wiele zmian. Przeprowadziliśmy się do innego miasta, musiałam zmienić szkołę. Potem moi rodzice zaczęli się rozwodzić.
Na pewno. To był trudny czas. Kiedy skończyłam 4. klasę podstawówki, wyprowadziliśmy się ze Szczecina. Jakiś czas potem rodzice przestali się dogadywać. W końcu tata po prostu zerwał z nami kontakt. Potem jednak się pojawił, zaczął nastawiać nas przeciwko mamie. Po kilku latach wróciłyśmy do Szczecina, już bez taty, który jednak często się tam pojawiał. I wtedy zaczęły się nieciekawe sytuacje, w większości z nich uczestniczyła policja. Tata wymieniał nam zamki w domu, był czas, kiedy mieszkałyśmy w prowizorycznym mieszkaniu, bo za plecami mamy wynajął nasz dom i nie mogłyśmy się do niego wprowadzić. Potem zaczął walczyć o prawa rodzicielskie. Dla nas to było bardzo trudne, bo przecież dzieci kochają oboje rodziców tak samo. A kiedy musisz dokonać między nimi wyboru, spada na ciebie bardzo duża odpowiedzialność. Czasem dzieci nie są w stanie jej unieść. Ja sobie z tym nie poradziłam. Czułam się odpowiedzialna za to, co się dzieje.
Głównie dlatego, że czułam się bardzo uzależniona od rodziców. Zawsze byliśmy blisko i nie wyobrażałam sobie rozpadu rodziny. To był dla mnie koniec świata.
W ich kłótniach często pojawiały się też argumenty, że uczę się za słabo, że nie spełniam do końca ich oczekiwań. Odnosiłam wrażenie, że wszystko dzieje się dlatego, że nie byłam jak wszyscy, nie byłam wystarczająco dobra. Możliwe, że tłumacząc sobie jakoś trudną dla mnie sytuację, nieświadomie wzięłam całą winę na siebie. W końcu byłam tylko dzieckiem.
Odizolowałam się od rówieśników, nie potrafiłam odnaleźć się w klasie i w szkole. Przeżywałam ciągłą huśtawkę emocjonalną, z byle powodu wpadałam w furię, a potem nagle zaczynałam płakać. Pochłaniał mnie świat wirtualny, znajomości, których nie potrafiłam odnaleźć w realnym świecie, szukałam w internecie. A że miałam wielkie problemy ze snem, to większość nocy spędzałam, siedząc przy komputerze. Innym objawem były zaburzenia łaknienia. Raz w ogóle nie miałam apetytu, a innym razem jadłam wręcz kompulsywnie.
Depresja. Zdjęcie ilustracyjne Fot. Krzysztof Szatkowski / AG / Zdjęcie ilustracyjne
Każdy dzień był okropnie męczący. Czułam się jakbym przebywała we "śnie", nie wszystko do mnie docierało. Byłam drażliwa, otępiała, nie mogłam się na niczym skupić. Często towarzyszyło mi uczucie lęku i wewnętrznego napięcia, których źródła nie byłam w stanie ustalić. Męczył mnie gwar panujący w szkole, przez co zdarzało się, że uciekałam w trakcie lekcji. Najchętniej przesypiałam całe dnie.
Po raz pierwszy doszło do tego po jednej z bardzo poważnych kłótni rodziców. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, czułam się bezradna. Wielokrotnie próbowałam wpłynąć na to, żeby przestali się kłócić, bo zależało mi, żeby moje młodsze siostry nie widziały, jak oni na siebie krzyczą czy rzucają w siebie kubkami w kuchni, ale to nigdy nie przynosiło efektu. Pamiętam, że po tej kłótni tata wyszedł, mama zamknęła się w sypialni, a ja zostałam sama. W głowie miałam mnóstwo kłębiących się myśli, czułam w sobie ogromne napięcie, którego nie potrafiłam z siebie wydobyć w zdrowy sposób. I skończyło się samookaleczeniem.
Możliwe. Na początku wprawdzie bardzo ukrywałam, co się ze mną działo, ale kiedy ja czułam się coraz gorzej, a rodzice nadal skupiali się na sobie, próbowałam zwrócić na siebie uwagę. Chciałam, żeby ktoś zauważył, że dzieje się coś złego.
Byłam u szkolnej psycholog. Liczyłam, że spróbuje mi pomóc, ale ona poradziła mi jedynie, żebym porozmawiała z rodzicami. A ja przecież mówiłam jej, że wstydzę się, że nie potrafię sobie sama poradzić, że nie umiem z nimi porozmawiać. Potem nawet nie zapytała, czy się na tę rozmowę zdobyłam.
Przestałam więc ufać dorosłym, miałam poczucie, że oni mnie nie rozumieją. W końcu poszłam na WF w krótkim rękawku, miałam na rękach blizny po cięciach. Uwagę na to zwróciła nauczycielka i to ona poprosiła rodziców o rozmowę. I to w jakiś sposób zadziałało, zwłaszcza na mamę. Chyba dopiero wtedy uświadomiła sobie, jaka jest sytuacja i w jakim kierunku szły moje problemy.
Tak, uczęszczałam na spotkania z psychologiem raz w tygodniu. Byłam też pod opieką lekarza psychiatry. Mama szukała pomocy w różnych miejscach. Myślę, że przede wszystkim szukała najlepszego rozwiązania. Teraz mogę sobie tylko wyobrazić, co musiała czuć, kiedy nie była w stanie stwierdzić, co się dzieje w mojej głowie.
Obie miałyśmy stereotypowe podejście. Ja w wyobraźni widziałam kraty, drzwi zamykane na zamek i wszechobecne kamery, sadystyczny personel, niebezpiecznych, agresywnych pacjentów, terapie, które odbierają osobowość. Dla mnie to wystarczyło, aby przekreślić to miejsce. Mojej mamie, jak mi się wydaje, oddział zamknięty kojarzył się z miejscem pełnym poważnie chorych ludzi, z czymś, czego według niej nie powinna doświadczyć dziewczynka w moim wieku. Dlatego wydawało nam się, że pobyt tam zrobi mi większą krzywdę niż przyniesie cokolwiek dobrego.
Kiedy moje okaleczenia stały się na tyle liczne i głębokie, że zakwalifikowano je jako próbę samobójczą. Lekarz po konsultacji zdecydował, że w trybie pilnym skieruje mnie do szpitala psychiatrycznego. Mama wtedy już też tego chciała. Powiedziała mi wtedy, że dla niej to za duża odpowiedzialność, że nie wie, jak może mi pomóc, jak sama ma sobie z tym poradzić. Przyznała, że nie ma nade mną kontroli i że według niej potrzebuję 24-godzinnej opieki, żeby ktoś zauważył, co mi jest i czego potrzebuję. Powiedziała, że nie chce patrzeć na to, jak się niszczę, bo jest moją mamą i mnie kocha.
To były trudne słowa. Początkowo tego nie rozumiałam, kilka razy podczas mojego pobytu w szpitalu psychiatrycznym wyrzuciłam jej nawet, że ja jej potrzebowałam, a ona mnie tam zostawiła. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że chciała mi po prostu pomóc.
To było popołudnie. Kiedy tam weszłam, zwróciłam uwagę, jak bardzo normalnie wyglądali ludzie, którzy tam byli. Sądziłam, że zobaczę osoby w białych szlafroczkach, z którymi nie ma kontaktu, a tymczasem ci, którzy akurat przebywali na korytarzu, podeszli do mnie i w bardzo sympatyczny sposób powiedzieli mi “cześć”. To poniekąd ułatwiło mi dopasowanie się do oddziału i zmniejszyło moje przerażenie. Ale większość pierwszego dnia i tak spędziłam w swojej sali. Byłam przytłoczona sytuacją. I nie od razu chciałam współpracować z lekarzami.
'To, że z nastolatkiem dzieje się coś złego, widać też w jego zachowaniu' (zdj. ilustracyjne) Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.pl / Zdjęcie ilustracyjne
Bałam się, że nie podejdą poważnie do mojego problemu, podobnie jak to robili inni dorośli, że tylko dostanę leki, które mnie ogłupią, spowodują, że nie będę do końca sobą. Brat mojego taty został w takiej sytuacji ubezwłasnowolniony. Nie chciałam skończyć jak on. Poza tym sama chyba wtedy jeszcze nie wiedziałam, czego tak naprawdę oczekuję od leczenia. Ale przez to nastawienie samoookaleczenia nie ustały. Pierwsze półtora miesiąca tak naprawdę spędziłam w izolatkach, do których trafiali pacjenci, którzy się okaleczali.
Miałam szczęście, że spotkałam świetne panią psycholog i panią doktor, które faktycznie starały się mi pomóc. Po półtora miesiąca odbyłam szczerą rozmowę z nimi i mamą. Razem uświadomiły mi, że jeśli się postaram, to jest możliwe, żebym zaczęła funkcjonować normalnie, że nie muszę wcale tak długo siedzieć na tym oddziale, że nie muszę uciekać od tego wszystkiego, że nie muszę się bać. Dopiero wtedy zmieniłam nastawienie. Zaczęłam pracować z panią psycholog, okaleczenia udało się ograniczyć m.in. lekami, które po rozmowach z lekarzem dopasowaliśmy w odpowiedni sposób. Nie byłam zostawiona sama sobie w chwilach, gdy miałam w sobie pełno napięcia, z którym sobie nie radziłam.
Mój powrót do szpitala wiązał się z tym, że samodzielnie odstawiłam leki. Pojechałam do taty na wakacje i on namieszał mi w głowie, mówiąc, że leki zrobią mi papkę z mózgu i skończę jak jego brat. Pod jego wpływem przestałam je brać. Jednocześnie zaczęło wracać złe samopoczucie, nad którym nie potrafiłam zapanować. Miałam wtedy kontakt z koleżanką, z którą chodziłyśmy kiedyś razem do szkoły, dużo rozmawiałyśmy. Ona zauważyła, że nie czuję się za dobrze i to ona zadzwoniła do mojej mamy, kiedy po tej dłuższej przerwie po raz pierwszy ponownie się okaleczyłam. Mama zareagowała natychmiast - zawiozła mnie na izbę przyjęć, lekarz zdecydował, że przyjmują mnie na oddział. Wtedy wystarczył już tylko miesiąc, żeby unormować moje funkcjonowanie.
Staram się skupiać na codzienności, a nie na tym, co może się wydarzyć, bo to mnie w jakiś sposób obciąża. Jeżeli skupiam się na tym, co może się stać, przestaję zwracać uwagę na to, co jest wokół mnie. Zaczynam uciekam, wiele rzeczy mi umyka. Nie chcę tego. Dlatego próbuję myśleć tylko o tym, co jest tu i teraz.
Nie tak trudne, jak przystosowanie się do życia poza szpitalem. Szpital to taka przestrzeń, która jest odizolowana od wszystkiego, jest się tam bezpiecznym, nie ma się kontaktu z ludźmi, którzy na zewnątrz mogliby cię skrzywdzić czy sprawić, że poczułabyś się gorzej. Przestawienie się na codzienne życie, kiedy trzeba wrócić do obowiązków, szkoły, obcowania z ludźmi nie jest proste, bo to moment, kiedy musisz wziąć odpowiedzialność za samego siebie. Teraz tak naprawdę sama muszę się pilnować.
Złożył się na to więcej niż jeden czynnik, ale tym najważniejszym były problemy rodzinne. Przez długi czas czułam się niezauważona przez rodziców. Brakowało mi bardzo ich uwagi, a oni byli skupieni na sobie, na tym, żeby sobie wzajemnie dopiekać, na kłótniach. Ja stanęłam na drugim czy trzecim planie. Miałam poczucie, że przestałam być dla nich tak ważną osobą. Nasz kontakt, zwłaszcza z tatą, ograniczał się do pytania "co tam w szkole". ja mówiłam "dobrze". Na tym kończyła się rozmowa.
Niestety wielu dorosłych ma tendencje do bagatelizowania problemów nastolatków. To, co dla nas jest trudne, co czasem wydaje się niemal końcem świata, często nie wystarcza, aby poświęcić nam uwagę.
Myślę, że młodzież w moim wieku i tak ma nieźle pod górkę: szkoła, rówieśnicy, zbliżające się wejście w dorosłość. Czasem nie mamy do kogo zwrócić się o pomoc i zostajemy ze swoimi trudnościami sami. A przecież psycholodzy, nauczyciele, rodzice - powinni stanowić autorytet, oparcie. Tymczasem wydaje mi się, że często są na tym świecie zupełnie z przypadku. Reakcja następuje dopiero w momencie krytycznym. Jeśli chodzi o rodziców - mam żal do taty. On wycofał się z naszego życia i nie przejął się niczym, co się ze mną działo. Zostawił wszystko za sobą. Mamie nie mam niczego za złe. Ona sama musiała sobie poradzić, co nie było proste, kiedy została z trójką dzieci. Poza tym choroba umocniła moją relację z nią, bo ona cały czas była przy mnie. Tyle już przeszłyśmy i tak bardzo się poznałyśmy, że stała się dla mnie najbliższą osobą. Wiem teraz, że mama jest czujna, że jeśli znów stanę na tej krawędzi i nie zdążę się cofnąć, ona będzie przy mnie.