Ogłaszamy Piątkę Gazeta.pl. Dziennikarze portalu będą codziennie opisywać inne zagadnienia – ważne dla Polaków, ale jednocześnie takie, o których politycy niekoniecznie chcą mówić przed październikowymi wyborami do Sejmu i Senatu. W poniedziałek służba zdrowia, we wtorek edukacja, w środę pieniądze, w czwartek Kościół i w piątek oczywiście ekologia – to tematy, którymi na co dzień żyją Polacy. Pokażemy ludzką stronę każdego tematu, damy głos ekspertom, przedstawimy liczbowy aspekt rozwiązywania problemów, a także sprawdzimy, co najważniejsze ugrupowania mają do zaproponowania wyborcom.
Przeczytaj wszystkie teksty z Piątki Gazeta.pl >>
DR HAB. AGATA GĄSIOROWSKA, PROF. SWPS*: Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie.
Ponieważ kluczowy jest kontekst. Jako naród nie jesteśmy w tej kwestii jednorodni. Przy większości zagadnień w psychologii odpowiedź brzmi: to zależy. Pytanie o to, jaki Polacy mają stosunek do pieniędzy, także podlega tej zasadzie.
W takim zestawieniu całkiem nieźle - co wcale nie znaczy, że dobrze - radzimy sobie z zarządzaniem finansami. Jesteśmy ostrożni, staramy się być skrupulatni, pilnujemy, żeby nie wydawać pieniędzy bez sensu. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy w stanie oszczędzać czy inwestować. Wiedza ekonomiczna, którą mają Polacy, jest niewielka, a nasza zdolność do zarządzania finansami sprowadza się do najprostszych, codziennych decyzji.
Dość dobrze wiemy, ile kosztują produkty codziennego użytku, reagujemy sprawnie, gdy drożeje masło czy warzywa, ale nie rozumiemy mechanizmów bardziej abstrakcyjnych, jak np. wpływ inflacji na ceny i zarobki czy rozróżnienie, czym różni się akcja od obligacji. Ta realna wiedza ekonomiczna jest w Polsce na bardzo niskim poziomie. Inaczej mówiąc, dobrze radzimy sobie z codziennymi, drobnymi i prostymi operacjami, ale nasze działania w sferze finansów nie są wymierzone w przyszłość. Nasza ostrożność i skrupulatność tu i teraz nie oznacza, że robimy coś, żeby poprawić swoją sytuację finansową na emeryturze albo zaoszczędzić czy zainwestować pieniądze. Tego absolutnie nie potrafimy.
To nie jest kwestia specyficzna dla Polaków.
Niestety, ogólnie dla ludzi. Obecny stan wiedzy ekonomicznej na świecie jest fatalny. Nieliczne kraje nieśmiało wybijają się na plus na tle innych, ale przytłaczająca większość jest na potężnym minusie. Jeśli miałabym poziom wiedzy oceniać w kontekście możliwości podejmowania racjonalnych decyzji, to na tym minusie są wszyscy. Pytanie, na jak dużym.
Chiny i Korea Południowa. Jeśli spojrzeć na tak zwany zachodni świat, to jest Europę i USA, to Polacy wcale nie wypadają najgorzej, bo wszystkie kraje prezentują się w zasadzie jednakowo źle.
To zaskoczenie wynika prawdopodobnie ze stereotypowego przekonania, że jeśli ludzie są zamożni, to umieją sprawnie zarządzać swoimi finansami - podczas gdy Chiny czy Korea nie kojarzą nam się jako zamożne społeczeństwa. Wychodzimy z założenia, że sam fakt posiadania pewnych zasobów czyni nas inteligentniejszymi, bardziej kompetentnymi, lepiej przygotowanymi. To czysty absurd. Sam fakt, że mamy pieniądze, nie znaczy jeszcze, że potrafimy cokolwiek sensownego z nimi zrobić.
Może tak być, ale raczej należałoby odwrócić tutaj myślenie o przyczynach i skutkach. Niekoniecznie musi być tak, że wysokość dochodu wpływa na to, czy ludzie potrafią zarządzać pieniędzmi. Może być raczej tak, że ludzie umiejący zarządzać swoimi pieniędzmi mają poczucie, że mają ich więcej niż ci, którzy takiej umiejętności nie mają. Wcale nie muszą być oni obiektywnie bogaci, mogą mieć mniej pieniędzy, ale ponieważ adekwatnie zarządzają posiadanymi zasobami, starcza im na więcej rzeczy albo na dłuższy czas. Wiedzą, na co ich stać, a na co nie i nie narzekają, że mają za mało.
Wiele osób faktycznie tak myśli, chociaż nie ma to potwierdzenia w badaniach - wiedza ekonomiczna jest co najwyżej w znikomym stopniu skorelowana z dochodem.
To prawda, przekonanie takie stanowi poważny problem Polaków. Uważamy, że nie powinniśmy zajmować się takimi rzeczami jak świadome zarządzanie budżetem, oszczędzanie czy inwestowanie, bo nas na to nie stać, więc takie sprawy nas nie dotyczą i nie musimy angażować się w obszary wiedzy czy aktywności związane z finansami.
Dokładnie tak. Tymczasem rzeczywistość wygląda zupełnie odwrotnie - jeśli nas na coś nie stać, jeśli mamy mało pieniędzy, to tym bardziej powinniśmy zastanawiać się, jak nimi zarządzać, żeby nasza sytuacja finansowa ulegała poprawie, a nie pogorszeniu. Niestety my uważamy - i jest to założenie ze wszech miar błędne - że przy niskim dochodzie nie stać nas na oszczędzanie czy inwestowanie.
Zgadzam się z tym, że gdy ktoś zarabia mało, to nie odłoży pięciu tys. zł miesięcznie, ale być może jest w stanie odkładać 100 albo 200 zł miesięcznie przez cały rok. Dzięki temu na przykład nie będzie musiał pożyczać od rodziny czy znajomych albo brać kredytu, żeby wyjechać na wakacje z dziećmi. Albo gdy spadnie jakiś nieoczekiwany wydatek, to będzie na to przygotowany, bo będzie mieć pewną rezerwę finansową - nawet skromną. Musimy wyzwolić się z błędnego przekonania, że racjonalne zachowania ekonomiczne, w szczególności oszczędzanie, są uzależnione od dochodu i jeśli nie mamy tego dochodu na odpowiednim poziomie, to nie możemy czegoś robić. Powinniśmy to robić właśnie dlatego, że mamy niższy dochód, tyle że na mniejszą skalę niż osoby zamożniejsze.
Prawdopodobnie to kwestia ludzkiej mentalności, którą można podsumować dobrze znanym powiedzeniem "będzie, co będzie". Ta mentalność przejawia się chociażby w tym, że nie oszczędzamy na starość nawet wówczas, gdy wiemy, że nie mamy co liczyć na ZUS. Uważamy, że możemy zostawić sprawę, bo to będzie kiedyś, na święty nigdy. Kiedyś, a więc perspektywa jest tak odległa, że nie jestem w stanie jej sobie wyobrazić. Skoro nie jestem sobie w stanie jej wyobrazić, to mnie nie dotyczy.
Nie jest. To myślenie charakterystyczne i naturalne dla wszystkich ludzi. Nie potrafimy myśleć w perspektywie długookresowej, bo nasz umysł jest tak zorganizowany, że w znakomitej większości przypadków górę bierze to, co tu i teraz. Dlatego w przypadku narodów, w których bardzo silnie kulturowo uwarunkowane jest, żeby planować, oszczędzać, patrzeć raczej na przyszłość niż teraźniejszość, te właśnie normy kulturowe kompensują deficyty naszego rozumowania.
Akurat nie. Tu lepszym przykładem byliby Holendrzy czy Niemcy, a więc przedstawiciele kultur, które przez kilka wieków były silnie protestanckie. Etyka protestancka różni się od katolickiej przede wszystkim w kwestii podejścia do pracy, ale przekłada się na szereg innych zachowań. W tym także na zachowania finansowe, które mają być rozsądne i nakierowane na przyszłość, a nie teraźniejszość. My, wychowani w kulturze katolickiej, skupiamy się raczej na tym, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do królestwa niebieskiego. Stąd w kulturze silnie opartej o wartości katolickiej dominuje myślenie w kategoriach: po co w ogóle myśleć o pieniądzach, poświęcać im czas, skoro one i tak nic dobrego nam nie przyniosą.
Nie rozmawiamy o jednostkach, wyjątkach, tylko o tym, jak sytuacja wygląda w skali makro - w całym społeczeństwie. Polskie społeczeństwo dzisiaj jest już mocno zlaicyzowane i w dużej części nie uczestniczy w życiu Kościoła katolickiego. Mimo tego dalej pokutuje u nas przyzwyczajenie, że mówienie o pieniądzach, zarabianie pieniędzy, zajmowanie się pieniędzmi jest czymś nie do końca czystym i właściwym.
Tak, chociaż widać tu wyraźne różnice pokoleniowe. Nawet pomiędzy pokoleniem dzisiejszych czterdziestoparolatków, które weszło w dorosłość i na rynek pracy po '89 roku, ale jednak wychowało się jeszcze w PRL-u, a pokoleniem dwudziestoparolatków, które urodziło się pod koniec lat 90. Gdy wspomniani czterdziestolatkowie byli dziećmi albo gdy wchodzili na rynek pracy, stan posiadania ich rodziców był w zasadzie identyczny jak u wszystkich innych. W związku z tym pieniądze nie były w zasadzie kwestią, którą się dyskutowało. Właściwie nie było rozważań, że ktoś ma wyraźnie więcej, a ktoś wyraźnie mniej. Jeśli ktoś wyłamywał się z tego schematu i miał znacznie więcej od innych, to przyjmowało się, że albo dorobił się nieuczciwie, czyli po prostu kombinował, albo był sekowanym w PRL-u prywaciarzem. Jesteśmy 30 lat po zmianie ustroju, ale takie poczucie dalej jest częścią mentalności wielu osób, a tym samym mocno wpływa na to, jak postrzegają oni kwestie pieniędzy i zamożności.
Choćby niejednoznaczne skojarzenia, gdy okazuje się, że ktoś dobrze zarabia. To o tyle zabawne, że gdy ci czterdziestoparolatkowie rozpoczynali pracę zawodową, to komuś, kto był dobry, miał kompetencje i sprawnie wykonywał swoje obowiązki, łatwo było zrobić karierę. Zaczynał zarabiać bardzo duże pieniądze i szybko piąć się po szczeblach struktury organizacyjnej oraz społecznej. To pokolenie dostało więc dwie sprzeczne informacje. Jedną z czasów dzieciństwa - że wszyscy mają jednakowo mało, a jeśli ktoś ma więcej, to jest dziwne, podejrzane, nienormalne. Drugą ze swojego dorosłego i zawodowego życia - że jak jesteś w czymś dobry, to zarabiasz dużo pieniędzy i nie ma w tym absolutnie nic złego.
To rodzi bardzo poważny konflikt wewnętrzny, bo tak naprawdę nie wiadomo, co to wszystko ma znaczyć i jaki sens nadawać temu, że ktoś dużo zarabia. Chodzi o wydawałoby się jednoznaczną sytuację, w której ktoś pracuje i jest za to dobrze wynagradzany. Dla wielu osób nie jest jednak jasne, czy myśleć, że ktoś ma kwalifikacje i dobrze pracuje, czy może jednak - w myśl starego kulturowego przyzwyczajenia - że coś zakombinował, że się nachapał.
Od mniej więcej dziesięciu lat o nierównościach społecznych mówi się - w dyskursie społecznym, politycznym, psychologii ekonomicznej i ekonomii behawioralnej - jako o czynniku, który z jednej strony sam z siebie jest wskaźnikiem czegoś niedobrego, co dzieje się w społeczeństwie, a z drugiej jest też przyczyną wielu bardzo negatywnych procesów społecznych i ekonomicznych.
W wielu kwestiach - w tym w kwestii posiadania - ludzie nie mają w głowie zera absolutnego, punktu odniesienia względem którego byliby w stanie porównywać siebie z innymi ludźmi i oceniać, czy coś jest pozytywne, czy jednak nie. W związku z tym żeby wiedzieć, czy ktoś ma dużo, czy mało, potrzebujemy porównań. Jeśli wszyscy ludzie mają mniej więcej tyle samo, czyli tych nierówności praktycznie nie ma, to w tym momencie porównanie do sąsiada, swojej sytuacji z przeszłości albo innych ludzi z naszego otoczenia z reguły wypada na naszą korzyść: może mamy trochę mniej, może trochę więcej, ale jesteśmy w miarę podobni. W sytuacji, gdy mamy do czynienia z dużymi nierównościami, nieważne jest, czy osoba jest zamożna, czy niezamożna, czy jest na górze drabiny finansowej, czy na dole, bo w tych porównaniach zawsze będzie wypadać negatywnie.
To oczywiste, że osoba z dołu drabiny zawsze będzie widzieć wszystkich, którzy są wyżej i mają więcej od niej. Psychologicznie jest to sytuacja skrajnie niekorzystna. Jednak przy dużych nierównościach osoba, która jest całkiem wysoko na drabinie socjoekonomicznej, też zawsze znajdzie kogoś, kto jest jeszcze wyżej od niej. Porówna się w górę i stwierdzi, że ma za mało. Z drugiej strony jeśli będzie porównywać się w dół i zobaczy ludzi biedniejszych od siebie albo po prostu biednych, może to wywołać u niej lęk.
Gdy społeczeństwo jest tak bardzo rozwarstwione, to w oczach dobrze sytuowanej jednostki zawsze istnieje groźba sytuacji, w której przez noc może wszystko stracić i stać się taka jak ci najbiedniejsi.
W społeczeństwach względnie równych ekonomicznie ludzie takich lęków doświadczają w znacznie mniejszym stopniu. Nawet jeśli porównują się z biedniejszymi, to oni nie są rażąco biedniejsi, bo rozwarstwienie społeczne jest mniejsze. Wyniki badań jasno pokazują, że w tych społeczeństwach, w których nierówności są większe, znacznie częściej występują problemy z uzależnieniem od alkoholu, jest więcej samobójstw czy chorób psychicznych w porównaniu do społeczeństw o małym rozwarstwieniu. I to nie tylko u ludzi z dołu drabiny finansowej, lecz także z całego jej spektrum.
W Polsce nie ma mitu self-made mana. Może on jakkolwiek istnieje i funkcjonuje w młodszym pokoleniu, ale reszta społeczeństwa cały czas ma z tyłu głowy tę podejrzliwość wobec zamożnych. Co oni musieli zrobić, jak im się to udało, że mają tyle, ile mają? Samo sformułowanie "udało się" wskazuje, że siłą sprawczą był przypadek albo inne zewnętrzne wobec ludzi siły. Jeśli chodzi o poziom języka, to gdy mowa o bogactwie albo karierze, znacznie rzadziej mówimy, że ktoś coś osiągnął albo ktoś coś zrobił. Nie mamy w zwyczaju używać języka wewnętrznej atrybucji, to znaczy wskazania, że to wysiłek czy wiedza człowieka stały za jego powodzeniem.
Niestety tak, i to w bardzo wielu różnych obszarach naszego funkcjonowania. Finanse są jednym z nich.
Faktycznie to jest dość specyficzne dla Polaków. Jako nacja funkcjonujemy na poczuciu zewnętrznego sterowania. Jesteśmy przekonani silniej niż inne nacje europejskie, że rzeczy, które dzieją się w naszym życiu, są w mniejszym stopniu sterowane przez nas samych, a w większym przez czynniki zewnętrzne.
Moglibyśmy postawić tezę, że ponieważ kategoria "udało się" istnieje w języku polskim i posługujemy się nią, to dostosowujemy nasze myślenie właśnie do języka. Ktoś inny powiedziałby coś zgoła odwrotnego - że to język został dostosowany do naszego myślenia. Jednak prawda jest taka, że nie sposób jednoznacznie określić przyczyny tego, dlaczego odbieramy sobie sprawczość w myśleniu o finansach i świecie.
To jeden z absurdów naszego rynku pracy. Pokazuje bardzo nieodpowiedzialne podejście pracodawców, którzy na taki zabieg się decydują. Ale i tutaj jest pewien optymistyczny akcent, bo coraz więcej osób w swoich CV czy ofertach pracy wpisuje, jaką kwotę chciałoby zarabiać. Uważają, że jeśli ich potencjalny pracodawca nie jest w stanie zaoferować im tej konkretnej kwoty, to nie powinien tracić ani swojego, ani ich czasu, zapraszając ich na rozmowę. Jest grupa ludzi młodych, szczególnie przed 30. rokiem życia, która ma już tę świadomość finansową i zawodową, więc wysoko wartościuje swój czas w kontekście potencjalnych zarobków. Oni nie podejmą pracy w firmie X, jeśli nie będą w niej zarabiać odpowiednich pieniędzy.
To jest absolutna przepaść. I to nie tylko jeśli chodzi o spojrzenie na pieniądze, ale de facto o spojrzenie na wszystko. Ci młodzi to ludzie, którzy urodzili się po 1997 roku. 1997 rok jest tutaj o tyle kluczowy, że to wówczas pojawiły się pierwsze portale społecznościowe. Dziesięć lat później na rynek wypuszczono iPhone'a, czyli pierwszego smartfona, co spowodowało bezsprzecznie boom w rozwoju social mediów. Są to więc ludzie, którzy urodzili się w zupełnie innym świecie - w świecie zupełnie innych wartości, zupełnie innego sposobu przekazywania informacji, zupełnie innego stylu komunikowania się, zupełnie innych rozrywek. To, co jest bardzo niepokojące, jeśli chodzi o dzisiejszych dwudziestolatków - dzieci dzisiejszych czterdziestoparolatków - to fakt, że ich rodzice często, zupełnie świadomie i z dobrymi intencjami zaniedbali edukację ekonomiczną tych dzieci.
Oni sami, wychowując się w latach 80. (wiemy, jak wyglądało życie w Polsce w latach 80.), później starali się za wszelką cenę skompensować swoim dzieciom to, czego sami nie doświadczyli lub nie mieli w dzieciństwie. Rodzice obecnych dwudziestolatków chcieli przychylić im nieba, gdy ci byli jeszcze dziećmi, bo sami mieli znacznie trudniejsze dzieciństwo.
Nawet niekoniecznie. Przykładowo nie wymagali od swoich pociech pracy dorywczej w wakacje, bo myśleli: stać nas na to, żebyście nie musieli tego robić. Efekt jest taki, że mamy młodych dorosłych, którzy bardzo często nie potrafią zarządzać swoimi finansami, bo nawet nigdy nie dostawali kieszonkowego. Działo się jednak nie dlatego, że rodziców nie było na to stać, tylko dlatego, że na srebrnej tacy dostawali wszystko, czego chcieli. Niestety dzisiaj w Polsce pokolenie dwudziestolatków nie jest trenowane do samodzielności w dorosłym życiu.
Sama obserwuję wypowiedzi przedstawicieli tej grupy. Zwłaszcza młodych kobiet, które mówią: ja nie potrzebuję kieszonkowego, bo tatuś mi wszystko kupi. A jak tatuś przez całe życie wszystko kupował, to dlaczego taka dwudziestoletnia dziewczyna ma myśleć o wyprowadzce z domu i prawdziwym wejściu w dorosłość? Do dramatu dochodzi już, gdy wyjeżdża na studia, bo z dnia na dzień musi nauczyć się chociażby zarządzać miesięcznym budżetem tak, żeby starczyło od pierwszego do pierwszego. Tyle że nie ma bladego pojęcia, jak to zrobić, bo nie miała szans nauczyć się tego choćby na własnym kieszonkowym. Dopóki jest na studiach i się uczy, to ten przysłowiowy tatuś zawsze ją dofinansuje. Jednak potem pójdzie do pracy i kompletnie nie będzie wiedziała, czy pensja, którą jej zaproponowano albo którą już zarabia, jest wystarczająca na miesiąc życia, czy nie.
Jak najbardziej. Albo jeszcze inaczej: nawet jeśli wyprowadzam się z domu i idę do pracy, to jakiś czas po części żyję na garnuszku rodziców. Co ciekawe, nie mówimy tu wyłącznie o rodzicach, którzy są bogaci albo nawet należą do klasy średniej. Nie dochód miesięczny jest tutaj kluczowy, tylko kwestia myślenia o posiadanych zasobach. Na przykład myślenia, że mojemu dziecku wszystko się należy, bo ja tego nie miałam.
Implikacji jest całe mnóstwo. Przedłużanie pobytu w bezpiecznej przystani domu rodzinnego, z którego nikt nie wygania, może wpływać na niższe aspiracje zawodowe i finansowe. Takie osoby - choć pamiętajmy, że absolutnie nie wszyscy polscy dwudziestolatkowie tacy są - często nie podnoszą swoich kwalifikacji, bo zwyczajnie nie muszą tego robić. Nie ma na nich żadnej presji. Przecież nie konkurują o lepsze stanowisko i wyższą pracę, które poprawiłyby ich sytuację życiową, bo o ich byt i tak troszczą się rodzice. To, co zarabiają, najczęściej wydają na siebie, znacznie rzadziej odkładają te pieniądze na poczet chociażby kupna mieszkania.
Musimy pamiętać, że ci młodzi ludzi kiedyś stracą ten komfort. Ich rodzice prędzej czy później otworzą oczy, ogarną się, zrozumieją, że ich dzieci to dorośli ludzie, którzy powinni wreszcie zacząć żyć na własny rachunek. Pytanie, czy ci młodzi ludzie - wówczas de facto już wcale nie tacy młodzi - również zdołają otworzyć oczy. I przede wszystkim: jak to się skończy.
Wszystko można nadrobić, tylko jest to bez porównania cięższe niż nauczenie się czegoś w dzieciństwie. Łatwiej jest nie przytyć, niż schudnąć.
* Agata Gąsiorowska - doktor psychologii i zarządzania i doktor habilitowany psychologii; pracuje jako profesor nadzwyczajny w Katedrze Psychologii Ekonomicznej w Wydziale Psychologii we wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS; skarbniczka międzynarodowego stowarzyszenia The International Association for Research in Economic Psychology; redaktorka naczelna czasopisma naukowego "Psychologia Ekonomiczna"; jej podstawowe zainteresowania naukowe obejmują pogranicze psychologii ekonomicznej i społecznej, a szczególnie psychologię pieniędzy i nierefleksyjne zachowania konsumenckie, oraz metodologię badań społecznych; interesuje się tym, do jakich celów - poza kupowaniem - ludzie wykorzystują pieniądze oraz w jaki sposób mogą one zmieniać ludzkie funkcjonowanie; bada również indywidualne różnice w zakresie postaw wobec pieniędzy.