Ogłaszamy Piątkę Gazeta.pl. Dziennikarze portalu będą codziennie opisywać inne zagadnienia – ważne dla Polaków, ale jednocześnie takie, o których politycy niekoniecznie chcą mówić przed październikowymi wyborami do Sejmu i Senatu. W poniedziałek służba zdrowia, we wtorek edukacja, w środę pieniądze, w czwartek Kościół i w piątek oczywiście ekologia – to tematy, którymi na co dzień żyją Polacy. Pokażemy ludzką stronę każdego tematu, damy głos ekspertom, przedstawimy liczbowy aspekt rozwiązywania problemów, a także sprawdzimy, co najważniejsze ugrupowania mają do zaproponowania wyborcom.
Przeczytaj wszystkie teksty z Piątki Gazeta.pl >>
Myślimy "biedny pracujący" - i kogo widzimy? Mityczną pracownicę dyskontu na kasie, woźną ze szkoły, budowlańca, emeryta, który nie ma za co wykupić leków. Jest jednak gorzej, niż myślimy. Wśród moich rozmówców znaleźć można zarówno niewykwalifikowanego pracownika fizycznego, jak i osobę ze stopniem naukowym. Łączy ich jedno - stanowią uosobienie legendarnej już skargi Jarosława Gowina: naprawdę balansują na cienkiej lince rozciągniętej od pierwszego do pierwszego. Nie zawsze wystarcza.
Jak wynika ze statystyk GUS, w 2018 r. aż 67,3 proc. polskich gospodarstw domowych dysponowało przeciętnym miesięcznym dochodem rozporządzalnym na osobę wynoszącym poniżej dwóch tys. zł.
Kuba wyrwał się w małego miasta na północy Polski. Twierdzi, że kiedy przyjeżdżał do Warszawy, "wiedział, że kocha zwierzęta, ale nie wiedział, że ludzie będą go tak bardzo wkurzać".
- Nerwy ci siadają, jak masz weekendowy dyżur od 8 rano do 8 rano, a ktoś ci mówi, że wie lepiej, co trzeba podać temu kotu.
Ma 34 lata, w zawodzie jest prawie dekadę. Wynajmuje z dziewczyną mieszkanie po prawej stronie Wisły. Kosztuje ich to niewiele ponad dwa tys. zł. Kuba dołożył sobie drugą pracę w kolejnej lecznicy i zamierza wziąć kredyt, żeby kupić coś własnego. "O ile nie umrę z wycieńczenia” - zastrzega. Na razie sprzedał samochód, żeby mieć już coś na poczet wkładu własnego.
Jego najdłuższy dyżur trwał 48 godzin.
- Wyszedłem z pracy w Wigilię Bożego Narodzenia rano, zataczałem się. I prosto z kliniki taki półprzytomny pojechałem smażyć z rodziną karpia.
Studia weterynaryjne trwają w Polsce sześć lat, staż to kolejne sześć miesięcy. Żółtodziób, który jeszcze nie ma pełnych uprawnień, dostaje około 900 zł "stażowego”. Później, już jako lekarz weterynarii – zaczyna od około 2 tys. zł na rękę. Od razu jest wypychany na własną działalność.
- W moim słowniku nie ma czegoś takiego jak urlop - mówi Kuba. - Kiedy chcę gdzieś wyjechać z dziewczyną, biorę dwa razy 12 godzin przed wyjazdem i dwa razy 12 godzin po powrocie. Pięć dni za miastem to prawdziwa ekstrawagancja! I zwykle wygląda to tak: pierwsze dwa dni odchorowuję, odsypiam, ciągle słyszę w uszach szum informacyjny "kot Rudek – bilirubina, aspat alat, morfologia", "pies Maks – USG, echo serca". Dopiero trzeciego dnia odpoczywam. Czwartego już się denerwuję, że zaraz trzeba wracać a piątego już wracam – i znów do pracy. Mam dość, jak się w końcu wkurzę, to rzucę to wszystko i pójdę do korpo.
Nie jest jedyny. Wielu absolwentów weterynarii, rozczarowanych zarobkami, przytłoczonych ilością obowiązków, koniecznością utrzymywania działalności – ucieka do dużych firm medycznych, gdzie mają bezpieczeństwo finansowe, stałe godziny pracy, pakiet medyczny i socjalny.
- Mieliśmy w lecznicy koleżankę, świetny fachowiec, szefostwo ją doceniało, brała czwórkę na rękę. Aż przyszło jej do głowy urodzić dziecko. Najpierw na urlopie jej zarobki spadły do 1,6 tys. zł miesięcznie, a po urlopie jej podziękowali.
Pytam, czy w Warszawie brakuje weterynarzy.
- Samych lecznic nie brakuje, brakuje rąk do pracy. Zaczyna się robić taki sam dramat jak u "ludzkich" lekarzy.
Budżet "rozporządzalny" Kuby i jego dziewczyny Natalii mieści się w GUS-owskich widełkach mniej niż dwa tys. zł na głowę. Po zapłaceniu czynszu, rachunków, opłaceniu biletów miesięcznych zostaje im koło 800-900 zł. Natalia pracuje na uczelni, przez jakiś czas w ogóle nie zarabiała. Kuba działa w Partii Razem. Nie czuje się z racji swojego wykształcenia żadnym "wybrańcem narodu", uważa się za zwykłego prekariusza. Zarobki na jego poziomie mają kasjerzy, kierowcy ciężarówek, nauczyciele - z którymi działa w partii.
40-letnia Karolina samodzielnie wychowuje 11-letnią córkę. Wykładowczyni na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, humanistka, doktor nauk. Zgodziła się na rozmowę pod warunkiem, że nie ujawnię, w jakim zakładzie pracuje.
- Jestem pracownikiem naukowo-dydaktycznym, co oznacza, że prowadzę prace badawcze i jednocześnie prowadzę zajęcia ze studentami. Po dziesięciu latach pracy (i wielu podwyżkach) zarabiam 4 tysiące zł na rękę i mogę powiedzieć jedno: to, co mówi minister Jarosław Gowin, że w dużym mieście osiem tysięcy to niewielka pensja,to wypowiedź, którą powinno się nominować w plebiscycie "Srebrne Usta". Nikt na żadnym uniwersytecie tyle nie zarabia. Takiej pensji nie widzieli na oczy nawet profesorowie.
Karolina spłaca kredyt hipoteczny na 42-metrowe mieszkanie. Rata wynosi 1 tys. zł. Prócz tego płaci około 600 zł czynszu i media. Mówi, że opłaty stałe zabierają jej około połowy pensji. Wychowuje 11-letnią Krysię. Krysia zaczyna dorastać, chce się stroić, wychodzić ze znajomymi, mieć smartfona. Chodzi na angielski. Za 200 miesięcznie.
- Przed 1 września kupiłam jej nowe buty i strój galowy. Przeznaczyłam na to swoją trzynastkę. Rozeszła się w jeden dzień – wzdycha Karolina. Z utęsknieniem czeka na 500 plus, które w momencie, gdy rozmawiamy, jeszcze do niej nie dotarło.
Nie chce narzekać.Wie, że nie miałaby szansy, aby wziąć hipoteczny, gdyby Jarosław Gowin nie ograniczył nieco "kontraktozy" na uczelniach. Dzięki temu swoją trzecią umowę dostała wreszcie na czas nieokreślony. Ale przetrzymywanie pracowników naukowych na kilkuletnich kontraktach wciąż ma miejsce.
- To dlatego większość z nas cierpi na depresję, różne zaburzenia, leki stabilizujące nastrój to dla nas oczywistość – przyznaje Karolina. - Chodzimy sterroryzowani, zbieramy punkty. Mojego kolegę z zakładu zwolniono po 10 latach pracy (2 kontrakty na 5 lat) za to, że "jeszcze się nie habilitował". Na nasze zatrudnienie ma wpływ również to, jak Polska Komisja Akredytacyjna oceni daną uczelnię. Często gdy ocena jest niższa od spodziewanej, w zakładach następują czystki.
Pytam o mityczne granty.
- O, granty są świetne, ale dla kogoś, kto nie ma zobowiązań, może sobie jeździć po świecie, robić kwerendy. Ale nie jak masz dziecko w wieku szkolnym. Oczywiście praca na uczelni ma swoje zalety: w większości jesteśmy ideowcami, mamy ten luksus, że zajmujemy się zawodowo tym, co kochamy. Nie pracujemy 8 godzin dziennie, mamy ferie, wakacje – jak nauczyciele. Mamy trzynastki. Ale finansowo to się, że tak powiem, nikomu „nie opyla”. Ani na państwowej uczelni, ani na prywatnej.
Pytam Karolinę również o to, jak dziś wygląda życie doktoranta.
- Teraz jest trochę lepiej niż parę lat temu – mówi moja rozmówczyni. - Dziś stypendium doktoranckie to około 2 tysięcy, wcześniej dawali połowę – i tylko wybranym. Poszłam na studia doktoranckie równocześnie z moim byłym mężem. Klepaliśmy biedę, w końcu on nie wytrzymał i poszedł do biznesu. W Polsce doktorant to nadal albo dziecko zamożnych rodziców albo stereotypowy lokator akademika gotujący na obiad kaszę z kaszą. Nie ma mowy, żeby pomyślał na przykład o założeniu rodziny, no chyba, że ma ustawionego partnera.
Karolina ze smutkiem patrzy na wystawy. Może sobie pozwolić na ciuch z sieciówki tylko wtedy, kiedy upoluje coś na wyprzedaży. A i tak ma wyrzuty sumienia, że wydała te pieniądze na siebie, a nie na córkę. Wychodzi z założenia, że raz w miesiącu warto sprawić sobie małą przyjemność (książka, ubranie), "bo na duże przyjemności i tak jej stać nie będzie".
Co ma na myśli?
- Wakacje - odpowiada Karolina bez wahania. - To jest coś, na co nas permanentnie nie stać.
Cyprian jest jedynym bohaterem tekstu, który nie prosił o zmianę personaliów. Ma 26 lat, od jakiegoś czasu próbuje samodzielnie utrzymać się w Trójmieście. Powrót na rodzinną wieś rozważa jako ostateczność.
Nie jest w Gdańsku postacią całkowicie anonimową. Lokalne portale rozpisywały się o nim na przełomie maja i czerwca 2019, kiedy poruszył temat praktyk stosowanych przez firmę zewnętrzną zatrudnioną przez Uniwersyteckie Centrum Kliniczne. Pracował jako szpitalny goniec – to stanowisko specyficzne: trochę posłaniec, trochę sanitariusz, a kiedy trzeba, dyspozytor. Został zwolniony po tym, jak wyszło na jaw, że rozmawiał z mediami o warunkach swojego zatrudnienia. Sprawa jest w Sądzie Pracy.
Stawkę godzinową miał ustaloną na 14,70 zł. za godzinę. Obiecanej umowy o pracę nigdy nie zobaczył, więcej – złożono mu – jak twierdzi - propozycję "nie do odrzucenia": umowa będzie, jeśli zgodzi się zrobić kurs na sanitariusza. Oczywiście z własnej kieszeni (potrącane raty z miesięcznej pensji). To dość osobliwa interpretacja Kodeksu pracy, ale zgodził się. O kursie więcej nie usłyszał, temat rozpłynął się w powietrzu. Później na jaw zaczęły wychodzić różne "pomyłki" ze strony pracodawcy - na przykład przy wyliczaniu realnego czasu pracy przy wypłacie. 30 godzin w jedną czy drugą stronę, drobiazg.
Poszedł do mediów nie tylko ze swoją historią, ale z całościowym obrazem outsourcingu w polskich szpitalach. Opisał wykorzystywanie niepełnosprawnych pracowników, na których wymuszano nadgodziny (mieli nie wiedzieć, że mają prawo do 35-godzinnego tygodnia pracy), odwlekanie podpisywania umów o pracę, by ominąć konieczność wysłana pracowników szpitala na badania sanitarno-epidemiologiczne, które powinny być wykonane choćby ze względu na dobro pacjentów. Opisał fatalny stan pojazdów, które firma zapewniała do transportu materiałów. Niektóre miały niesprawne hamulce.
- Moja historia nie jest z kosmosu – mówi Cyprian. - To codzienność taniego outsourcingu,. Tak "pracują" w Polsce tysiące ludzi. To działanie na granicy prawa, w praktyce przypomina handel ludźmi.
Nie pytam nawet, jak bardzo musiał zminimalizować koszty życia, żeby utrzymać się w dużym mieście przy zarobkach, jakie oferowano mu w szpitalu (za pierwszy miesiąc dostał około 1400 zł, na niektórych oddziałach - jak twierdzi - pracował po 12 godzin).
Cyprian jest absolwentem kulturoznawstwa i filozofii. Jego praca licencjacka o spółdzielczości została nawet nagrodzona. Pytam więc, dlaczego w ogóle podjął się pracy tak bardzo poniżej swoich kwalifikacji.
- Z czegoś przecież trzeba żyć – odpowiada.
Od października mój rozmówca prawdopodobnie wróci do rodzinnego domu. Będzie próbował po raz drugi dostać się na studia doktoranckie. W międzyczasie skończył kurs księgowości ze środków unijnych. Szuka pracy. Na razie bez skutku.
Andrzej ma 55 lat. Mieszka na przedmieściach Wrocławia. Sprząta klatki schodowe na jednym z zamkniętych osiedli. Ma szczęście - ma układ z szefową i dostaje stałą miesięczną stawkę. Stałą, to znaczy od 800 do tysiąca zł, czasem nieco więcej. Inni, którzy nie mają układu z panią Celiną, dostają koło 20 zł za godzinę i szefowa twardo rozlicza im rzeczywisty czas pracy. Jej z kolei z zawierania z pracownikami umów nie rozlicza nikt, a już na pewno nie Andrzej, który ma świadomość, że jego pozycja w firmie i tak jest uprzywilejowana. Choć trudno uznać gwarancję tysiąca złotych miesięcznie przy pracy na czarno za szczególny bonus.
- Nawet jak jadę rowerem na szóstą i po ósmej już wracam, bo nie ma nic do roboty, to na tym nie tracę - w jego głosie pobrzmiewa duma. Celina wie, że może mu ufać, powierzyć bardziej odpowiedzialne zadania. Andrzej wstaje o czwartej - tak się już przyzwyczaił. Zwykle jedzie do pracy na piątą albo szóstą, najpóźniej o czternastej ma fajrant. Bywa, że szefowa wiezie rano na osiedle jego i jego kolegów, ale częściej musi sam dojeżdżać rowerem. Praca jest zwykle dwa, trzy razy w tygodniu. Czasem, np. kiedy zbliżają się święta, trzeba jechać zrobić porządki w sobotę.
Pieniądze ze sprzątania to nie jedyny dochód Andrzeja. Pobiera zasiłek dla bezrobotnych: trochę ponad 600 zł.
- Miałbym rentę, ale zabrakło mi trzy tygodnie stażu pracy - skarży się. Bo jak się przyjrzeć, to właściwie Andrzej nie powinien robić tego, co robi na co dzień. Ma częściowo niesprawną rękę. „Uszkodził się” przy rąbaniu drewna na zimę.
Mieszka w domu jednorodzinnym z matką staruszką poruszającą się na wózku. Jego skromny dochód dodany do jej jeszcze skromniejszej emerytury pozwala jakoś przeżyć od pierwszego do pierwszego. Ale dom tak naprawdę nadaje się do rozbiórki. Andrzej co dwa lata kupuje puszkę farby i odmalowuje ściany, ale zwykle przegrywa wyścig z grzybem. Drewno oszczędzają, ogrzewanie to lwia część ich wydatków.
Kilka razy w miesiącu Andrzej przynosi "łupy", które wystawiają na śmietnik zamożni, jak można wywnioskować, ludzie z osiedla, gdzie sprząta. Czasem to naprawdę cenne przedmioty: sprawny odkurzacz, czajnik elektryczny, działająca, choć przykurzona sokowirówka, mikser. Markowe bluzy, buty, nawet książki. Andrzej lubi czytać, najbardziej kryminały. Nie to, żeby było go stać na książki. Ostatnie kupił w latach 90. Czyta to, co przyniesie "z osiedla".
Ta sama reguła stosuje się do ubrań. Andrzej nie pamięta, kiedy ostatni raz kupił sobie na przykład spodnie. "Wolna kwota", która zostaje mu po opłaceniu rachunków i skromnych zakupach spożywczych, starcza na papierosy i doładowanie telefonu. Komórkę ma od kolegi, wcześniej miał od siostrzenicy. Taką z przyciskami. Jego sposób na przetrwanie to po prostu ograniczenie potrzeb do zaspokajania tych podstawowych. A i tak normą jest obdzwanianie pod koniec miesiąca sióstr, kuzynów i znajomych: "no weź pożycz 50 zł!".
Kiedyś, w latach 90., Andrzej miał własną firmę transportową, jeździł dwoma Starami. Nie wytrzymał konkurencji, musiał zamknąć działalność.Później próbował szczęścia w Niemczech, gdzie pojechał handlować używanymi samochodami. Też nie miał szczęścia. Wrócił spłukany.
Nigdy się nie ożenił. Ma wprawdzie osiemnastoletniego syna mieszkającego we Wrocławiu, ale i on ledwo utrzymuje się na powierzchni, pracuje w magazynie sklepowym. Poza tym musi zadbać o własną rodzinę: w czerwcu sam został ojcem. Stosunki mają dobre, ale żaden nie ma złudzeń: finansowo nie są w stanie stanowić dla siebie wzajemnie wsparcia.
Pytam Andrzeja, czy gdyby nie zastrzyk gotówki z urzędu, dałby radę się utrzymać z samego sprzątania.
- Gdzie tam, gdyby człowiek miał tylko z tego wyżyć, to by z głodu zdechł. A przecież mówimy o dużym mieście. Ludzie narzekają na "komunę". Ale wtedy była praca, nikt nie głodował. Teraz każą się cieszyć i nie fikać, bo dziesięciu innych jest na twoje miejsce. Człowiek wstaje o czwartej, zasuwa, a i tak gówno zarobi. I gówno ma przyjemności z tego życia, no, może tego papierosa.
Sytuację biednych pracujących skomentował dla Gazeta.pl Piotr Kuczyński, dziennikarz ekonomiczny i analityk rynku finansowego, niegdyś główny analityk Domu Inwestycyjnego Xelion.
- W Polsce tak naprawdę najgorzej mają osoby starsze, ale niebędące na emeryturze, takie, które nie mają dzieci i nie docierają do nich transfery socjalne. Mimo wszystkich programów obecnej władzy skrajne ubóstwo rośnie, widać to doskonale w statystykach GUS. - powiedział ekspert, mając na myśli wszystkich, którym dochód rozporządzalny od 2016 nie wzrósł ani trochę. - Jeżeli natomiast mówimy na przykład o ludziach zakredytowanych na mieszkanie, przy założeniu że np. dwie osoby w gospodarstwie zarabiają dwie obecne pensje minimalne, a wydatki pochłaniają średnio dwa tysiące złotych, to rzeczywiście jest to katastrofa. Gdy się odejmie ratę kredytu, to wyjdzie, że trzeba żyć za tysiąc złotych. O ile nie ma dzieci! Nasze płace są niskie, na poziomie mniej więcej jednej trzeciej płac niemieckich, a ceny mamy bardzo zbliżone.
Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Kuczyński mówi, że to problem wszystkich krajów rozwijających się.
- Polska jest krajem jednak wciąż biedniejszym niż zachodnia Europa, w której kapitalizm trwa od początku ery przemysłowej i po prostu inne kraje miały czas, żeby się wzbogacić. My nie mieliśmy na przykład kolonii... W tej chwili ceny, na przykład paliwa, ujednolicają się z Europą zachodnią, a pensje zupełnie nie. I to nie dlatego, że przedsiębiorcy nie chcą więcej płacić. Oni nie są w stanie wyegzekwować od nas, kupujących, takich cen, które uzasadniałyby wyższe płace. Niska jest też u nas wydajność pracy, stosunkowo mała robotyzacja. Około 70 proc. to małe i średnie przedsiębiorstwa, bazujące na niskiej cenie robocizny. Możemy za chwilę wpaść w tzw. pułapkę średniego dochodu - stwierdził analityk. - To problem wszystkich krajów rozwijających się, nie tylko Polski, jeśli może to być pocieszające.
Jaki jest sposób na wyjście z impasu? - Ja bym te wszystkie transfery socjalne, te 30 miliardów rocznie, wrzucił w służbę zdrowia i edukację - na modłę skandynawską. Wtedy społeczeństwo byłby zdrowsze, lepiej wykształcone i dostałoby szansę żeby lepiej zarabiać, więcej rzeczy mając "za darmo". Ale przecież w ten sposób nie zdobywa się głosów w wyborach. Możemy tylko trzymać kciuki, by gospodarka się rozwijała, a państwo było naprawdę opiekuńcze zamiast dawania pieniędzy do ręki i mówienia "sam załatw sobie lekarza" - mówi Piotr Kuczyński. - Usługi publiczne trzeba przywrócić ludziom, to im realnie ulży.
Co powiedzieć biednym pracującym, którym połowę zjadają opłaty? - pytam. - Nie mam tu jednej rady, same truizmy. Nie powiem tego, co były prezydent Komorowski. Nie każdy może podnosić latami kwalifikacje - ekspert rozłożył ręce. - Moim zdaniem należy żądać od państwa, aby inwestowało w służbę zdrowia i edukację, wtedy tym ludziom, o których pani mówiła: wykładowcom czy niższemu personelowi medycznemu, powinno być lżej.