Mit o szarży kawalerii na czołgi trzyma się mocno w świadomości Polaków i nie tylko. Był wielokrotnie powielany na Zachodzie nawet w książkach i filmach formalnie "historycznych". Łatwo się przyjął, ponieważ pasuje do stereotypowych wyobrażeń na temat charakteru Polaków. Co więcej, sami Polacy długo nie próbowali tego mitu obalać. Zaczęto to robić na dobre dopiero po upadku PRL.
- Wcześniej mieliśmy trzy fazy budowania tego mitu. Najpierw w wydaniu Niemców, potem rządu polskiego na emigracji a na końcu władz PRL - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Adam Bolesta, autor książki "Stracone szanse września '39".
Mit ma swoje korzenie w szarży polskich kawalerzystów z 18. Pułku Ułanów, którzy 1 września wieczorem osłaniając odwrót innych oddziałów w pobliżu Chojnic zaatakowali kilkusetosobową grupę niemieckiej piechoty odpoczywającą po dniu marszu. Obie strony były zaskoczone spotkaniem, ale inicjatywę szybko przejęli Polacy, którzy ruszyli do szarży. Niemieccy żołnierze rozpierzchli się w popłochu nie będąc w stanie zorganizować obrony i ponieśli straty. Na nieszczęście Polaków, na scenie walki pojawiła się kolumna niemieckich samochodów pancernych. Tym razem to ułani zostali zaskoczeni i ostrzelani z karabinów maszynowych. Musieli się wycofać z poważnymi stratami.
Dzień później na miejsce starcia Niemcy sprowadzili włoskiego korespondenta wojennego i prowadzając go wśród zabitych ułanów, koni i rozrzuconych szabel, opowiedzieli mu zmyśloną historię o Polakach szarżujących na pojazdy opancerzone. Indro Montanelli ją podchwycił i posłał w świat. Jak sam twierdził po latach, w dobrej wierze, chcąc ukazać bohaterstwo Polaków. Niemiecka propaganda wykorzystała to jednak na swój sposób, propagując relację Włocha z pobojowiska, jako dowód na głupią brawurę i zacofanie technologiczne. I ta wersja, ich wysiłkiem, zdobyła większą popularność. Sceny z propagandowego filmu "Kampfgeschwader Luetzow", w którym grający Polaków słowaccy kawalerzyści szarżują na samochody opancerzone, były wiele razy traktowane jako materiał dokumentalny (można je zobaczyć około 27 minuty):
Zdjęcie z planu niemieckiego filmu propagandowego mającego przedstawiać polską kawalerię. Bardzo często jest to materiał traktowany jako dokumentalny Fot. domena publiczna
Jak mówi Bolesta, w umocnieniu się niemieckiej narracji pomogli sami Polacy. Najpierw formujący się po klęsce wrześniowej polski rząd na emigracji. Tworzyli go głównie politycy endecji, wrogiej rządzącej II Rzeczpospolitą sanacji, którą korzystnie było im przedstawiać jako winną straszliwej klęski i marnowania życia żołnierzy. W tej wersji ułani wykazali się heroicznym męstwem, ale zostali wcześniej zdradzeni przez najwyższe dowództwo, które ich postawiło w takiej, a nie innej sytuacji. - Po wojnie komuniści kontynuowali tę narrację z lekkimi zmianami. Pozwalała im przedstawiać II RP i sanację w jak najgorszym świetle - mówi Bolesta.
W utrwalaniu mitu duży wkład miał Andrzej Wajda, który w swoim filmie "Lotna" z 1959 roku zawarł scenę szarży na czołgi włącznie z dramatycznym ujęciem uderzenia szablą w czołgową lufę.
Prawda jest jednak taka, że polska kawaleria z 1939 roku była czymś zupełnie odmiennym od choćby słynnej husarii, mającej rozbijać wroga zmasowaną szarżą. - Instrukcje mówiły jasno: kawaleria przemieszcza się konno, ale walczy pieszo - mówi Bolesta. Pokazywane często na rysunkach czy w filmach z września '39 lance tak naprawdę wycofano z użycia dekadę wcześniej. Szarż w ogóle nie traktowano jako normalnego środka walki. Można było je przeprowadzać w sytuacjach skrajnych, jak choćby ta pod Chojnicami 1 września 1939 roku, kiedy doszło do obopólnego zaskoczenia. Normalnie kawalerzyści konno mieli dotrzeć tylko w wybrane miejsce, a dalej już na piechotę zająć pozycje bojowe i rozpocząć walkę. Teoretycznie czyniło to z ułanów mobilne oddziały wspierające główne siły mniej ruchliwej piechoty.
Oficerowie kawalerzyści okresu międzywojennego owszem wykazywali się często tak zwaną "ułańską fantazją" i brawurą, ale nie byli wariatami. Nie wiem, czy daliby radę wypić tyle alkoholu, a potrafili wypić naprawdę dużo, żeby rzucić się do szarży z szablami na czołgi. Byli bardzo patriotyczni, bardzo przywiązani do tradycji, ale nie byli wariatami - opisuje Bolesta.
Choć polska kawaleria roku 1939 nie była już siłą nowoczesną, to miała na wyposażeniu bardziej niż przyzwoitą broń nadającą się do niszczenia niemieckich czołgów w sposób "normalny". Były armaty przeciwpancerne wz. 36 Boforsa, były karabiny przeciwpancerne wz. 35 Ur. W dogodnej sytuacji pozwalały skutecznie zwalczać niemieckie czołgi. Problemem było to, że tego rodzaju broni przeciwpancernej było za mało i ogólna sytuacja we wrześniu 1939 roku nie dała wielu szans, aby jej skutecznie użyć.
Polski ułan z karabinem Ur na plecach. Zdjęcie z instrukcji dla kawalerzystów wydanej w 1938 roku Fot. domena publiczna
O ile fałszem jest więc, że niczym straceńcy Polacy szarżowali na czołgi, to faktem jest, że sromotnie kampanię wrześniową przegrali. I to pomimo tego, że polskie wojsko było podobnie liczne, co niemieckie i -wbrew stereotypom - nie było tragicznie zacofane. Przed wojną opracowano i produkowano cały szereg sprzętu na światowym poziomie. Czasem nawet w światowej czołówce.
Na podstawowym poziomie polski żołnierz był podobnie uzbrojony do niemieckiego. - Ten drugi był przeciętnie lepiej wyszkolony i wykształcony, ale ten pierwszy nadrabiał większą odpornością na trudy oraz duchem bojowym - mówi Bolesta. Gdyby w polu spotkały się bataliony piechoty polskiej i niemieckiej, to walka byłaby bardzo wyrównana. Niestety takie sytuacje w tym czasie już się nie zdarzały. Bataliony działały we współpracy z innymi siłami. I tutaj Polacy mieli już problem.
- Na poziomie pułku robił się dramat. Jeszcze wyżej na poziomie dywizji to była już katastrofa - uważa Bolesta. Chodzi o znacznie mniejszą liczbę dział wspierających szarą piechotę. Niemcy mieli ich na poziomie dywizji około dwóch razy więcej. Nie wynikało to tylko z braku dział w polskim wojsku, ale też z tego, że część trzymano w tak zwanym "odwodzie naczelnego dowództwa". Miały one zostać skierowane na kluczowe odcinki frontu. Problem w tym, że wydarzenia we wrześniu '39 roku toczyły się tak błyskawicznie, że nie zdążono tego zrobić.
W dziedzinie czołgów Polska teoretycznie też nie miała się czego wstydzić. W produkcji seryjnej przed wojną był pojazd 7TP, w wersji podstawowej uzbrojony w dobrą armatę przeciwpancerną kalibru 37 mm. Był w stanie bez większego problemu zniszczyć każdy niemiecki czołg tego okresu. Niestety przed wojną wyprodukowano ich łącznie nieco ponad sto sztuk, choć przemysł mógłby więcej. Nie przeznaczono jednak na to pieniędzy. Na dodatek te 7TP, które były, w znacznej mierze zmarnowano. Stworzono z nich dwa bataliony, działające samodzielnie, bez dobrego wsparcia na jakie zasługiwały. Na przykład w postaci tworzonych z mozołem dwóch brygad pancerno-zmotoryzowanych.
Czołg 7TP. Jak na koniec lat 30. bardzo dobra maszyna Fot. domena publiczna
Jeśli chodzi o broń przeciwpancerną polskie wojsko też miało ją bardzo dobrą. Zwłaszcza wspomniane armatki przeciwpancerne wz.36 i karabiny przeciwpancerne wz.35 nazywane często "Ur". Te pierwsze się sprawdziły podczas walk, jednak było ich za mało, bo około 900. Te drugie wyprodukowano natomiast w znacznych ilościach, choć nie jest pewne w jakich, bo karabiny uznawano za broń tak dobrą, że informacje o nich trzymano w ścisłej tajemnicy do ostatniej chwili. Rzeczywiście, jak na swoje czasy, były bardzo dobre i mogły zniszczyć prawie każdy czołg niemiecki. Według obecnych ocen w walkach użyto około 3,5 tysiąca z nich.
Do dzisiaj trwają spory historyków o to, jak bardzo na ich skuteczności zaważyło utrzymywanie ich w ścisłej tajemnicy. Pierwsze szkolenia żołnierzy z ich użycia zaczęto dopiero w lipcu-sierpniu '39 roku, a skrzynie z karabinami niektóre oddziały otrzymywały dopiero w trakcie walk, kiedy np. już wycofywały się pod naporem Niemców.
Broń przeciwlotnicza też była na bardzo dobrym poziomie. Przed wojną produkowano polskie armaty przeciwlotnicze kalibru 75 mm i szwedzkie licencyjne boforsy kalibru 40 mm. Była to jednak broń droga, więc do wojny powstały zaledwie 52 sztuki tych pierwszych i około 350 tych drugich. Jak opisuje Bolesta, w walce wykazały się wysoką skutecznością, ale niestety było ich za mało.
Nie wszędzie mieliśmy jednak do dyspozycji nowoczesną broń. Jak uważa Bolesta, nie mieliśmy jej w kluczowej sferze, czyli w powietrzu.
Moim zdaniem to, co najbardziej zaważyło na naszej klęsce, było oddanie Niemcom kontroli nad niebem - mówi Bolesta.
Polskich myśliwców było mało (niecałe 200 sprawnych, wobec około 500 znacznie lepszych niemieckich) i wszystkie były przestarzałe. Choć nie musiało tak być. - Na początku lat 30. to w Polsce powstawały najnowocześniejsze i najlepsze myśliwce świata. Niestety była to dekada niezwykle gwałtownego rozwoju technologii w lotnictwie i my to przespaliśmy. W 1939 roku nasze lotnictwo myśliwskie było już zacofane - opisuje.
Dodatkowo prace nad nowymi myśliwcami miały niższy priorytet niż nad maszynami wielozadaniowymi i bombowcami, które we wrześniu '39 zdziałały bardzo niewiele. Otoczone nimbem legendy bombowce PZL 39 Łoś, choć rzeczywiście same w sobie bardzo dobre, w praktyce okazały się chybioną inwestycją. - Ich podstawową wadą było to, że istniały - uważa Bolesta. Jego zdaniem, gdyby zamiast na nich, skupić się na rozwoju nowoczesnego myśliwca P.50 Jastrząb, to Luftwaffe mogłaby napotkać we wrześniu na groźnego przeciwnika w powietrzu. A tak, we wrześniu '39 Jastrząb istniał dopiero w formie dwóch prototypów.
Bombowce PZL-37 Łoś. Jedna z legend międzywojnia. Bezsprzecznie świetna maszyna jak na swoje czasy. Wyprodukowano około 140, z czego w walce wzięła udział mniej niż połowa. Bez większego efektu Fot. domena publiczna
Z punktu widzenia wojny z Niemcami chybioną inwestycją była też nowoczesna Marynarka Wojenna i tak też jest często do dzisiaj oceniana. Jednak jak mówi Bolesta, wynika to z głębokiego niezrozumienia tematu. - Nasza flota w okresie międzywojennym była tworzona do jednego konkretnego celu: wojny z ZSRR. I do tego była świetnie przygotowana, jak na możliwości swojego bardzo skromnego budżetu - uważa. Zakładano, że i tak nie damy rady zbudować floty zdolnej do walki z niemiecką Kriegsmarine, więc nawet nie próbowano. Planowano, że nią zajmą się Brytyjczycy i Francuzi dysponujący nieporównywalnie większymi siłami. Nasza Marynarka Wojenna miała w takiej sytuacji tylko przetrwać i na ile się da szkodzić Niemcom. No i we wrześniu '39 starała się robić.
Trzy polskie niszczyciele, główna siła bojowa przedwojennej MW, w drodze do Wielkiej Brytanii w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku Fot. domena publiczna
Jednak niezależnie od tego jakie dobre były czołgi 7TP czy karabiny wz. 35 Ur, wszystko było na nic bez dobrego planowania i zarządzania na wiele lat przed wojną. Zdaniem Bolesty te kwestie były natomiast festiwalem nieudacznictwa w wykonaniu elit II RP. Królował konserwatyzm. Na najwyższych stanowiskach byli ludzie, którzy swoje największe triumfy święcili w okresie I wojny światowej i mieli problem z przyjęciem do wiadomości tego, jak świat gwałtownie się zmienił w ciągu 20 lat. Brakowało silnej ręki, która by to wzięła w ryzy.
Bolesta argumentuje, że naczelny dowódca marszałek Edward Rydz Śmigły od objęcia swojego stanowiska w 1935 roku, był bardziej zajęty politykowaniem i salonowym blichtrem, niż wojskiem. - Sam marszałek Piłsudski w jego opinii osobowej w latach 20. pisał, że nie należy mu powierzać najwyższych stanowisk, bo to taki generał, który potrafi sumiennie wykonać rozkaz, ale nie wykazać się inicjatywą czy kreatywnością. Nie uczył się. Nie rozwijał. Grał cesarza - mówi Bolesta.
Marszałek Edward Rydz-Śmigły. Postać bardzo kontrowersyjna i przez wielu obarczana winą za wrześniową klęskę Fot. domena publiczna
Przy takim bezhołowiu w samym wojsku trwały wewnętrzne przepychanki i wojenki, których nikt nie rozstrzygał. Powstało wiele "udzielnych księstw", które rządziły się swoimi prawami. Według Bolesty zwłaszcza dotyczyło to lotnictwa pod dowództwem generała Ludomiła Rayskiego. - Do 1936 roku należą mu się laury za wielki rozwój naszego lotnictwa i przemysłu lotniczego. Potem degradacja i usunięcie ze stanowiska za oderwane od rzeczywistości plany budowy wielkiego lotnictwa bombowego oraz wielozadaniowego na wzór Luftwaffe - uważa Bolesta. To pod dyktando Rayskiego faktycznie zatrzymano rozwój lotnictwa myśliwskiego w połowie lat 30. Z jego błędów w zarządzaniu zdano sobie sprawę dopiero w 1939 roku, kiedy został usunięty ze stanowiska.
Jednocześnie wielu najwyższych oficerów ślepo powtarzało to, co powiedział Piłsudski lata temu, choćby było wiadomo, że z czasem jego zdanie się zdezaktualizowało. Bolesta podaje jako przykład walkę w 1934 roku o stworzenie korpusu oficerów broni pancernej. Ważna sprawa z punktu widzenia rozwoju kadr dla nowoczesnych wojsk pancerno-zmotoryzowanych. - No i wówczas Inspektor Armii, generał Stefan Dąb-Biernacki, świetny oficer z czasów wojny z bolszewikami, który paradoksalnie dowodził w 1920 roku bardzo innowacyjnym rajdem zmotoryzowanym na Żytomierz, sięgnął po argument "bo marszałek powiedział". Stwierdził, że Piłsudski był "przeciwko rozbudowie tak zwanej broni pancernej" i tyle - opisuje Bolesta. Pomimo silnego oporu, korpus w końcu jednak powołano.
Czołgi 7TP na manewrach. Teoretycznie byliśmy pancerną potęgą i za taką siebie uznawaliśmy. Faktycznie była to potęga papierowa, co dobitnie pokazał wrzesień Fot. domena publiczna
Dąb-Biernacki w swoim oporze wobec mechanizacji naginał rzeczywistość. Piłsudski w 1929 roku stwierdził tyle: "w stosunku do tanków rozwój techniki idzie w tak różnych kierunkach, że trudno sobie wyrobić wiążący pogląd". Wówczas zdanie co do zasady prawdziwe, ale w połowie lat 30. było już jasne, w którą stronę podąża rozwój "tanków". Dostrzegli to Niemcy (choć nie był to ich autorski pomysł, ale to temat na odrębny artykuł) i tą drogą podążyli. Z czołgów uczynili taran, idący masą i rozdzierający front, aby później siać popłoch i zamęt na tyłach wroga. W Polsce udowodnili słuszność takiego podejścia.
Wszystkiego dopełnił kontrowersyjny plan na wojnę z Niemcami. Polskie wojsko rozmieszczono blisko granicy. W efekcie było bardzo rozciągnięte. Pułki piechoty, które powinny były bronić kilku kilometrów frontu, odpowiadały miejscami za nawet kilkadziesiąt kilometrów. Jakby idealnie przygotowane do bycia rozbijanym przez skoncentrowane na małych odcinkach silne uderzenia niemieckich wojsk pancernych wspartych przez lotnictwo. - Być może Rydz-Śmigły miał obawy, że jeśli ustawimy się rozsądniej dalej od granicy, to nie stawiając Niemcom oporu od razu, damy Brytyjczykom i Francuzom pretekst do podjęcia prób pertraktacji z Hitlerem. Mogłoby się to skończyć kolejnym Monachium i zmuszeniem Polski do ulegnięcia III Rzeszy. Teraz to jednak gdybanie. Nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno - mówi Bolesta.
Fakty są takie, że niemieckie wojsko szybko zdołało przerwać front i zaczęło się zmasowane wycofywanie a potem ucieczka polskiego wojska. Bezkarne niemieckie lotnictwo siało zamęt na tyłach i powodowało potężne straty. Pojedyncze akty bohaterstwa i udane bitwy nie mogły zmienić tego, że na całym froncie niemal natychmiast zaczęliśmy się cofać. - Sprawa była właściwie rozstrzygnięta 5 września - uważa Bolesta. Agresja ZSRR niecałe dwa tygodnie później dopełniła katastrofy.
Choć jak próbuje dowieść w swojej książce Bolesta, byliśmy w stanie przygotować się do wojny tak dobrze, że moglibyśmy skutecznie bronić się przed niemieckim atakiem. Wówczas może Brytyjczycy i Francuzi byliby bardziej skłonni do szybszego podjęcia zdecydowanych działań na zachodzie, gdzie Niemcy nie mieli praktycznie żadnych sił. Może Stalin nie zdecydowałby się na agresję. Może... - Niestety sami sobie z powodu własnej głupoty i krótkowzroczności załatwiliśmy kolejny rozbiór - stwierdza Bolesta.
Adam Bolesta - historyk-amator zafascynowany historią polskich sił zbrojnych okresu międzywojennego. Napisał książkę "Stracone szanse września '39", w której przedstawia swoją analizę błędów poczynionych przez władze II RP w zakresie przygotowań do kolejnej wojny i swoje pomysły na to, jak można było się do niej przygotować lepiej. Jego zdaniem, w optymalnej sytuacji było nawet możliwe skuteczne bronienie się przed niemieckim atakiem. Książka spotkała się z mieszanym przyjęciem, zwłaszcza zawodowych historyków, którzy zarzucają autorowi braki warsztatowe. On sam uważa, że "napisał taką książkę, jaką zawsze chciał przeczytać, ale jakoś żaden historyk długo nie był w stanie napisać".