Marta "Marika" Kosakowska, wokalistka*: Tak, zdarza mi się. Gdy słyszę syreny, staję razem z innymi.
Wzruszenie, ulga, smutek, podziw. Wzrusza mnie ofiara tysięcy ludzi, wzruszam się tym, ile wiedziała ludność cywilna w porównaniu do tego, ile wiedzieli ci, którzy powstaniem zarządzali.
Może inaczej bym reagowała, gdyby nie projekt "Morowe Panny", do którego zostałam wciągnięta w 2012 roku. Dotyczył właśnie Powstania Warszawskiego.
Pisząc tekst, skupiałam się na ludności cywilnej, a w szczególności na kobietach. Kobietach, które kochały, zostawały żonami, które traciły w powstaniu ojców, braci, mężów. Kobietach, które wchodziły w role żołnierzy albo służb medycznych, pełniły funkcje pomocnicze. Gotowały zupę, modliły się za powstańców.
Celem albumu nie było debatowanie nad zasadnością powstania. Chcieliśmy się skupić na ludzkim wymiarze, nad konsekwencjami dla jednostek, dla rodzin. "Idziemy w noc" to historia trójki bohaterów...
To nie są prawdziwe postaci, zmyśliłam je, ale są bardzo prawdopodobne. Basia przyjechała na studia z prowincji do Warszawy, zamieszkała na stancji u rodziny, w której żyło rodzeństwo Janek i Wanda. Między Basią i Jankiem pojawiło się uczucie, ale nie było na nie czasu i miejsca.
Zamiast przeżywać swoją młodość w beztroski sposób, biegli z zawiniętymi granatami. Gdzieś przykucał z drogocennym papierosem, którym się dzielili. Starałam się, żeby ta historia nie była ciężka i koturnowa, aby była to opowieść o osobach nie z pierwszej linii.
Rzeczywiście pojawiła się czerwona lampka. Od początku na ten projekt padały gromy.
Wymyślili go Dorota Serwa z Muzeum Powstania Warszawskiego i Darek Malejonek z Maleo Reggae Rockers. Fani muzyki reggae złapali się za głowę. Nie akceptowali tego, że ta stylistyka muzyczna jest ubrana w teksty o wydarzeniach historycznych i patriotyzmie, co łączyło się im automatycznie ze światem polityki.
Mówienie o historii powinno być od polityki odklejone. W "Morowych pannach" brały udział artystki o różnych poglądach, od lewicowych po prawicowe, od ateistek po osoby wierzące. To, kim jesteśmy, nie miało znaczenia, kiedy pisałyśmy o stracie i cierpieniu. To przesłoniło całą sferę politycznych burz i interpretacji.
Zobaczyłam ludzi z krwi i kości - i tych żywych, i tych z opowieści. Zapamiętałam szczególnie jedną z historii. Uczestniczka powstania miała pójść 1 sierpnia do kościoła, założyła białą sukienkę, skarpetki. Potem całe powstanie spędziła w tej sukience i w tych skarpetkach.
Powstańcy nie dodawali sobie bohaterstwa, opowiadali o tych wydarzeniach w normalny sposób. Żyli wtedy w ogromnym napięciu, byli cholernie zmęczeni tym wszystkim, co działo się w stolicy. Obawiali się tego, co będzie się działo pod rosyjską okupacją, która wisiała w powietrzu. Mieli tak dość niewoli, stłamszenia i dociskania butem, że powiewem wolności musiała być dla nich możliwość podjęcia decyzji o sposobie, w jaki umrą.
Z szacunku do tych ofiar nie chcę tak myśleć. Powstanie wybuchło, jest faktem. Z perspektywy czasu wiemy, że nie miało zbyt dużych szans powodzenia. Kiedy patrzy się na liczby dotyczące amunicji, którą dysponowali powstańcy, aż chce się płakać. Z drugiej strony, jak ja mogę oceniać to wydarzenie w 2019 roku? Nie mam pojęcia o działaniach wojennych i ówczesnej rzeczywistości.
Zdarzało mi się kilka razy w życiu ocenić czyjeś postępowanie krytycznie. Po jakimś czasie dopiero dochodziło do mnie, że ta osoba podjęła decyzję w sytuacji dla mnie odległej, niezrozumiałej, której nie doświadczyłam. I nie mam prawa jej osądzać.
Widzimy wszechobecny znak Polski Walczącej, hasła takie jak "63 dni chwały" i "Pamiętamy" umieszczane na samochodach, na koszulkach, na murach. Mam wrażenie, że niektóre osoby, które noszą na ubraniach takie symbole, chcą przez to powiedzieć "z Polakami się nie zadziera, mamy silny charakter", "jesteśmy nieco szaleni", "jesteśmy dumni".
W tym wszystkim gubi się kontekst śmierci tysięcy cywilów i żołnierzy, zniszczonych dóbr kultury, architektury.
Bo marzą, by być częścią dużej sprawy. Wydaje mi się, że oni wręcz pragnęliby zmierzenia się z tego rodzaju doświadczeniem, jak Powstanie Warszawskie.
Oczywiście, że nie. Myśli się o 63 dniach chwały, a nie o 63 dniach cierpienia, powolnej utraty nadziei, zadawania pytań, czy było warto, grzebania ludzi na podwórkach.
W polu widzenia nie mieszczą się już za to kwestie, takie jak ludzkie wnętrzności rozrzucone po okolicy, rozstrzelane dzieci, łażenie po kanałach wypełnionych odchodami. Temat powstania spłaszcza się i kompresuje do tego, że dobrze być herosem, który ma swoje miejsce w pieśni.
Nie dla mnie.
Dla mnie polega na tym, żeby chodzić na wybory...
To mieści się także w moim pojęciu patriotyzmu. Patriotyzm to również sprzątanie po psie, mówienie "dzień dobry" sąsiadom w windzie. Czuję się obywatelem świata, ale nie jest mi wszystko jedno, czy jestem Polką, Czeszką czy Niemką. Dlatego chcę pisać piosenki po polsku, uczyć moje dzieci poprawnej polszczyzny.
To nic złego. Byłoby jednak dobrze, gdybyśmy nie ograniczali się tylko do okazjonalnego podnoszenia dumnie głowy. Patriotyzm to także codzienne gesty.
Myślę, że tak.
Mam nadzieję, że zrobiłabym to, co ludność cywilna: przyłączyłabym się do powstania. Trudniej jest odpowiedzieć na pytanie, jaką decyzję podjęłabym jako osoba decydująca o jego wybuchu.
Czuję ulgę, że nie muszę być w takiej sytuacji, że mnie to nie dotyczy.
"Bardzo mi przykro, że twój świat był tak okrutny. Dziękuję ci za to, że mogę żyć w Warszawie. Rozumiem twoją miłość do niej, do życia, do nadziei, do wolności. Podziwiam twój wybór. Będę pamiętać".
*Marta "Marika" Kosakowska (ur. 1980 r.). Wokalistka, autorka tekstów. Ma na swoim koncie pięć albumów studyjnych. Największą rozpoznawalność przyniosły jej utwory takie jak m.in. "Moje serce" i "Masz to". Sporą popularność zawdzięcza także prowadzeniu trzech edycji programu "The Voice of Poland" w TVP2. Była jedną z artystek uczestniczących w projektach muzycznych "Morowe Panny" i "Panny Wyklęte". Przez wiele lat kojarzona z muzyką reggae i dancehall, obecnie stawia na elektronikę, avant-pop.