Lena Gontarek, Gazeta.pl: Tytuł pracy doktorskiej, nad którą pan pracuje, to "Bezdomność - świadomy wybór czy skutek i konieczność?". Jaka jest odpowiedź na to pytanie?
Paweł Ilecki: Z moich badań, ale i doświadczenia wynika, że bezdomność to tak naprawdę nigdy nie jest świadomy wybór. Bo kto by wybrał to, żeby spać na kartonach na dworcu, marznąć, żebrać, być brudnym, śmierdzącym? Bezdomność to skutek bardzo wielu przesłanek. I może ona spotkać każdego.
Jakie to przesłanki?
Co człowiek, to inna historia i inne przyczyny. Współpracuję z fundacją “Po drugie” Agnieszki Sikory. Pojawiają się tam bardzo młodzi ludzie, 18-19 lat, którzy wychodzą z domów dziecka czy zakładów poprawczych już z krzyżowym uzależnieniem, od alkoholu, dopalaczy, narkotyków. Te osoby bardzo często trafiają na ulicę, bo mają tzw. cechy wykluczające. Oprócz uzależnień mogą to być np. depresja czy inne choroby psychiczne.
Ale najpewniej nie tylko uzależnienia doprowadzają do takiej sytuacji.
Powodem bezdomności staje się też przemoc w rodzinie, czasem błędne decyzje finansowe. Człowiek zaciąga kredyt, potem zdarza się coś, co uniemożliwia jego spłatę, przez jakiś czas korzysta z pomocy przyjaciół czy znajomych, a potem, chcąc nie chcąc, trafia na ulicę. Co więcej, ludzie różnie reagują na traumę. Według mnie większość osób bezdomnych, czy to tych uzależnionych od alkoholu, czy nie, choruje na głęboką depresję. A im dłużej osoby przebywają w kryzysie bezdomności, tym bardziej się ona pogłębia, rośnie uczucie odrzucenia, niemożności zrobienia czegoś, co jednocześnie uniemożliwia wydostanie się z sytuacji.
Z czym zmagają się osoby bezdomne?
Przede wszystkim trudno jest im realizować nawet podstawowe potrzeby. Osoba mająca dom realizuje je w domu: spanie, mycie się, pranie, golenie, zmiana bielizny, jedzenie, gotowanie. Osoba bezdomna każdą z tych potrzeb realizuje w innym miejscu.
Jak w takim razie bezdomni sobie z tym radzą?
Muszą się wykazywać pewną zaradnością. Rodzi się alternatywna kreatywność. Trzeba się dowiedzieć, gdzie te wszystkie potrzeby można zrealizować. To wymaga mnóstwa czasu, krzątaniny, przemieszczania się. Powiedzmy w galerii handlowej jest gdzieś mało uczęszczana toaleta, to tam można się ogolić. Stamtąd mogę pojechać gdzieś, gdzie uda mi się przeprać bieliznę i zostawić ją, żeby ktoś ją wysuszył. W jednym miejscu mogę zjeść jakieś śniadanie, potem gdzie indziej wydają jakieś obiady. Są takie miejsca, które bezdomnym próbują pomóc. W tym momencie np. świetny pomysł realizuje Klubokawiarnia Życie jest Fajne, zatrudniająca dorosłych autystów, która zbiera pieniądze i rozdaje osobom bezdomnym talony do pralni samoobsługowej. Rozdają też posiłki, dają możliwość zakupienia talonu na posiłek, który potem można podarować osobie bezdomnej. Ale czasem nie ma innej możliwości, jak wyżebrać pieniądze czy jedzenie. Mówi się, że osoby bezdomne cały dzień nic nie robią. To nieprawda. Cały dzień osoby bezdomnej jest zajęty taką krzątaniną, żeby zrealizować te podstawowe potrzeby.
Czego jeszcze brakuje osobom w kryzysie bezdomności?
Poczucia bezpieczeństwa. Ludzie się czują bezpiecznie w domu, wśród rodziny czy przyjaciół. A gdzie osoba bezdomna może doświadczyć poczucia bezpieczeństwa? Praktycznie nigdzie. W każdym miejscu może zostać zaatakowana, wyrzucona tak naprawdę każdego miejsca, obudzona w środku nocy przez straż miejską czy policję. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że osoby bezdomne, które spały na klatce schodowej, były oblewane wrzątkiem przez mieszkańców lub próbowano je podpalać, żeby tylko ich wygonić. Poczucia bezpieczeństwa nie ma nigdzie. Życie osoby bezdomnej przypomina życie zająca, który chce coś zrobić, ale ciągle jest przez kogoś ścigany. To niesamowicie źle wpływa na psychikę.
Pewnie nie tylko brak poczucie bezpieczeństwa źle wpływa na psychikę...
Oczywiście. Osobom bezdomnym brakuje poczucia wspólnoty. Bardzo rzadko się zdarza, żeby wśród nich zawiązywały się jakieś głębsze przyjaźnie czy związki. Znajomości są zawierane celem realizacji jakichś potrzeb. To wspólnota interesu, a nie prawdziwa przyjaźń, jaką można zbudować. Tak się dzieje z wielu powodów. Po pierwsze chodzi o dużą mobilność osób bezdomnych. Po drugie często trafiają one do szpitali, ośrodków, są zatrzymywane przez policję, a czasem po prostu umierają. Wtedy trzeba szukać kogoś innego, z kim można współdziałać.
Paweł Ilecki gra w trzech teatrach: Teatrze Bezdomnych, Teatrze Forum i teatrze przy warszawskiej Akademii Teatralnej Fot. Archiwum prywatne
Czy jest jakaś potrzeba, którą bezdomni mogą realizować?
Tak. Potrzeba kreatywności. Ale ona realizuje się głównie wtedy, kiedy osoba bezdomna znajdzie miejsce, w którym można się zatrzymać i stworzyć namiastkę domu: pustostan czy opuszczoną działkę. Wtedy w absolutnie zaskakujący sposób może z rzeczy, które służą oryginalnie do czegoś innego, zrobić coś, co będzie jej służyć w tej udomowionej przestrzeni. Napisałem kiedyś w poznańskiej “Gazecie Ulicznej” artykuł o tym, że bezdomni mają specyficzną, ogromną chęć udomowienia przestrzeni. Zamieściłem tam nawet zdjęcia osoby, która narysowała dom na ścianie pomieszczenia, w którym spała, żeby mieć poczucie, że to miejsce, w którym czuje się bezpiecznie, które jest "jej".
Można się przyzwyczaić do bezdomności?
Wejście w bezdomność nie jest w ogóle łagodne i lekkie. Emocjonalnie to bardzo wymagające. Wyobraźmy sobie np. pierwszą noc na ulicy, na kartonach, gdzieś na dworcu. Noc wcześniej spaliśmy w domu, w łóżku, a tu nagle tego nie ma. Pojawia się poczucie zagubienia, zagrożenia. Wymaga to tzw. obrzędu przejścia, inicjacji.
Na czym to polega?
Pierwsze spanie na kartonie, pierwsze spanie na ławce, pierwsze podniesienie niedopałka z ziemi czy z kosza na śmieci. To przecież wstyd, bo ludzie patrzą, jak to zrobić? Pierwsze żebranie na ulicy. Mam po prostu podejść do kogoś i poprosić o pieniądze? Przecież tak źle wyglądam, jestem nieumyty, nieogolony… Co mam w ogóle powiedzieć? Takie pytania na początku sobie zadajesz. Ale potem następuje przełamanie, bo w którymś momencie głód czy głód alkoholowy jest tak silny, że zmusza do robienia rzeczy, o które byśmy się nie podejrzewali. To bardzo poniżające.
Pan też to wszystko przeszedł. Jest pan bezdomny od ponad 20 lat. Pomyślałby pan te 30 lat temu, że tak ułoży się pana życie?
Skąd! Wydawało mi się, że nigdy mnie coś takiego jak bezdomność nie spotka. Skończyłem elitarne studia (antropologię kulturową na Uniwersytecie Warszawskim - red.), poznałem fajną dziewczynę. Myślałem już wtedy, żeby zacząć pisać pracę doktorską, ale zdecydowaliśmy, że się pobierzemy, więc ja poszedłem do pracy do Centralnego Związku Cepelia, gdzie ona już też pracowała. Pojechaliśmy w podróż poślubną, ja awansowałem. Byłem głównym specjalistą, etnografem, jednocześnie rzecznikiem prasowym CZ Cepelia. Kupowaliśmy meble do mieszkania... Mieszkaliśmy u mojej mamy w dużym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Układało nam się.
Co się w takim razie wydarzyło?
Najpierw przyszła transformacja, zlikwidowano centralne związki, więc straciłem pracę. Wprawdzie szybko znalazłem inną, zostałem kustoszem w Ośrodku Wzornictwa Naukowego w Muzeum Narodowym, ale nie podobało mi się to. Praca w gabinecie, przy biurku, opisywanie eksponatów praktycznie przez cały dzień… Dla mnie to było zbyt monotonne, nudne. To była pierwsza duża zmiana.
Pierwsza, czyli nie ostatnia.
Potem zaczęło się coś psuć w moim małżeństwie. Okazało się, że żona poznała przedsiębiorcę, który bardziej jej odpowiadał niż nudny pan kustosz, który cały dzień siedzi za biurkiem z nosem w książkach. Rozwiedliśmy się. Sam rozwód też przebiegał w burzliwych warunkach, bo żona była już w ciąży z nowym partnerem. Trzeba było ustalić ojcostwo, pojawiła się kwestia alimentów. Ale to nie koniec. Dzień po tym, jak ostatecznie wyprowadziła się moja żona, moja mama trafiła do szpitala. Okazało się, że ma bardzo złośliwego raka. W ciągu dwóch tygodni zmarła.
Paweł Ilecki aktywnie bierze udział w działaniach na rzecz osób bezdomnych. Jest członkiem kilku organizacji charytatywnych, które działają w tym kierunku. Ostatnio pojechał do Krakowa na spotkanie z radnym Łukaszem Wantuchem. Fot. Archiwum prywatne
Nagle został pan sam.
Dokładnie. Nie mogłem spać, ciągle myślałem, gdzie popełniłem błąd, dlaczego tak mi wyszło w życiu, dlaczego się nie udało. Nie mogłem się w tym wszystkim odnaleźć. Powoli zacząłem zauważać, że jak wypiję sobie wieczorem piwo, to mi się zmienia myślenie, łatwiej mi się zasypia, bardziej optymistycznie patrzę na świat. W tej chwili wiem, że byłem wtedy w głębokiej depresji. Zamiast pójść do specjalisty, zacząłem topić smutki w alkoholu.
Co było dalej?
Nie miałem rodziny, byłem sam, a sporo wtedy pisałem artykułów dziennikarskich i naukowych do prasy, więc uznałem, że bez problemu będę w stanie wyżyć z wierszówki. I zrezygnowałem z pracy w muzeum. Początkowo udawało mi się pisać w domu, ale w końcu przestałem dotrzymywać terminów. Coraz bardziej zajmowało mnie picie. Codziennie budziłem się na kacu, myślałem tylko tym, żeby się napić. W końcu wpadłem na pomysł, że sprzedam mieszkanie, które należało w połowie do mojego brata, podzielę się z nim zyskiem i wynajmę sobie coś mniejszego. Wynająłem kawalerkę, pieniędzy zostało mi dość dużo. Ale wtedy już rządził alkohol. Już w ogóle nie pisałem, chodziłem po knajpach, piłem w domu. Upadałem coraz niżej. Zacząłem wyprzedawać meble i inne rzeczy, które były w mieszkaniu.
Kiedy ostatecznie trafił pan na ulicę?
To był listopadowy poranek w 1996 roku. Kiedy się obudziłem, do drzwi dobijał się właściciel mieszkania, któremu już od dwóch czy trzech miesięcy nie zapłaciłem czynszu. Mieszkanie było niemalże puste, bo wszystko wyprzedałem. W kieszeni miałem kilkadziesiąt złotych. Co mogłem zrobić? Zabrałem w torbę to, co mi zostało, oddałem klucze i wyszedłem na ulicę.
I co pan wtedy zrobił?
Skojarzyło mi się, że osoby, które nie mają domu, zbierają się pod Dworcem Centralnym. Poszedłem tam, a że miałem te kilkadziesiąt złotych, to zaczęliśmy razem pić.
Kolejny objaw depresji?
To faktycznie był moment, kiedy nie chciało mi się żyć. Całkowicie się załamałem, na niczym mi nie zależało. Zapomniałem zupełnie o tym, że mam w sobie jakiś potencjał, że coś umiem. Spałem na dworcach, nauczyłem się żebrać. Od osób, które koczowały na Centralnym, dowiedziałem się, gdzie się można wykąpać, przespać. Potem trafiałem do schronisk czy noclegowni, ale stamtąd mnie wyrzucali, bo piłem. Nie kojarzyłem tego, że przyczyną mojej bezdomności była z jednej strony depresja, a z drugiej - uzależnienie od alkoholu.
Co było momentem przełomowym?
Miałem kilka takich momentów podnoszenia się. Po raz pierwszy tak miałem, kiedy w 2002 roku trafiłem do noclegowni "Hades" na Żeraniu. Wszyscy na to mówili Bunkier. Dotrwałem tam do 2006 roku, do zamknięcia. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: po co mam się błąkać, kiedy wystarczy, że nie będę pił i mogę tu mieszkać. Warunki nie były dobre, noclegownia była w przejściu podziemnym, przedziały z piętrowych łóżek poprzedzielane kocami. W zimie bywało tam po 300 osób, latem około 120. To miejsce praktycznie nigdy nie spało, zawsze ktoś się kręcił, rozmawiał. Ale spodobało mi się tam. Żeby móc tam bez przerwy mieszkać i nie musieć opuszczać na dzień noclegowni, trzeba było zapłacić 150 zł miesięcznie. Dowiedziałem się tam, że koledzy jeżdżą na Bródno (dzielnica Warszawy - red.) szukać po śmietnikach jakiegoś aluminium. Poszedłem z nimi raz, drugi, ale zauważyłem, że ludzie po śmietnikach wystawiają różnego rodzaju przedmioty i sprzęty.
Wtedy się panu przypomniało, że jednak coś pan potrafi?
Tak, przypomniało mi się, że mam jakieś pojęcie o wartości przedmiotów, potrafię je wycenić. Postanowiłem, że będę próbował te rzeczy sprzedawać. Wybierałem przedmioty kolekcjonerskie, starocie. Czasem nie znalazłem nic, a czasem trafiło mi się coś za kilkadziesiąt, a nawet kilkaset złotych. Okazało się, że można z tego jakoś wyżyć. Nie bogato, ale na opłacenie noclegowni, przejazdów wystarczy. Zacząłem w końcu trochę odkładać, kupiłem po jakimś czasie rower, żeby móc jeździć, a nie chodzić po śmietnikach. Zacząłem więcej oszczędzać, miałem własny stragan na pchlim targu. Zaczęliśmy nawet tworzyć grupę “Antykwariusze z Hadesu” - ktoś się specjalizował w telefonach komórkowych, ktoś w książkach, ja w starociach. Cztery lata nie piłem.
Ale jednak się pan złamał.
W 2006 roku w ciągu jednego dnia zamknięto tę noclegownię ze względów prawnych, a nas wszystkich stamtąd wyrzucili. Wszystko straciłem. Nie miałem gdzie zabrać wszystkich rzeczy, które zgromadziłem, zostało mi tylko trochę pieniędzy. Nie miałem gdzie się podziać. Wytrzymałem dosłownie kilka godzin i zacząłem znowu pić. Trafiłem na ulicę, przeżyłem kolejne załamanie. Chciałem się zapić, ale trwało to tylko cztery-pięć miesięcy. W końcu wróciła do mnie myśl, że przecież cztery lata nie piłem i wytrzymałem. Poszedłem na detoks, terapię, zacząłem sobie szukać jakiegoś nowego kierunku w życiu.
I na jaki wpadł pan pomysł?
Stwierdziłem, że zostanę terapeutą uzależnień. Pomieszkiwałem trochę w hostelu, potem znalazłem dorywczą pracę w ochronie. Mało płatną, ale lepsze to niż nic. Agencja ochrony miała hotel, w którym zamieszkałem jako pracownik. W 2007 roku odkryłem Internet, udało mi się zaoszczędzić i kupiłem pierwszy laptop. Po 16 godzin potrafiłem nad nim siedzieć, bo musiałem wszystkiego się nauczyć. Cały czas kontynuowałem terapię, przeszedłem terapię nawrotów, warsztaty rozwoju osobistego.
I tu zaczyna się dość zaskakujący fragment pana historii.
Odkryłem, że w Internecie można pisać i zacząłem to robić. Najpierw to były jakieś felietony na blogu na "Newsweeku". Później zaproponowano mi współpracę z "Newsweekiem" i zacząłem pisać dla nich o trudnych tematach: Żydach w Polsce, dyskryminacji. Poznałem Wojciecha Lemańskiego, Dariusza Libionkę. Po jakimś czasie odezwała się do mnie Superstacja, zaprosiła kilkakrotnie jako eksperta antropologa kultury do programu. A potem zaproponowali mi prowadzenie raz w tygodniu programu "Gość o Poranku".
Paweł Ilecki stara się aktywizować i angażować w swoje działania inne osoby w kryzysie bezdomności Fot. Archiwum prywatne
Ci ludzie wiedzieli, że jest pan bezdomny?
Nie przyznawałem się do tego. Ani do tego, że jestem uzależniony od alkoholu. Mówiłem o tym, co pozytywne, a o problemach ani słowa. Obawiałem się, że zalałaby mnie fala hejtu. Że zostałbym odrzucony. Miałem znajomych, których to spotkało. A po jakimś czasie pieniądze, które zacząłem zarabiać, zaczęły mi wystarczać na utrzymanie, więc mogłem zrezygnować z pracy w ochronie. Znowu wszystko zaczęło się wyprostowywać. Przez Internet poznałem kobietę, zaiskrzyło, w końcu zamieszkaliśmy razem, wzięliśmy psa ze schroniska. Ale w którymś momencie przyszedł kolejny kryzys. Powtórka z rozrywki.
Co się stało tym razem?
W telewizji mi podziękowali, bo oglądalność programu spadła. Z samego pisania nie za bardzo miałem na życie. Przyjaciółka poznała kogoś innego, więc musiałem się od niej wyprowadzić. Rozstałem się z psem. Wylądowałem z jakimś wynajętym pokoju. I znowu - równia pochyła. Sięgnąłem po pierwsze piwo. Zacząłem pić, to przestałem pisać, starać się o cokolwiek. Znów czułem, że do niczego się nie nadaję. Próbowałem sobie to życie ułożyć na różne sposoby i za każdym razem odnosiłem porażkę. I znów wylądowałem na ulicy, gdzie koczowałem 1,5 roku. Spałem w krzakach, pustostanach, opuszczonym garażu. Żebrałem dzień w dzień, dzień w dzień piłem ogromne ilości piwa.
Nic dobrego pana wtedy nie spotkało, co dałoby jakąś nadzieję?
Nie powiem, były wtedy też jakieś pozytywne wydarzenia. Poznałem dziewczynę, z którą do dziś się przyjaźnię. Jak spałem wtedy na ulicy, to ona zaprosiła mnie na Wielkanoc. Byłem i jestem nadal pełen podziwu, że brudnego, śmierdzącego, zarośniętego, obcego faceta zaprosiła do siebie do domu. Zachowała w tajemnicy przed swoimi znajomymi, że jestem bezdomny, pozwoliła mi się wcześniej wykąpać, ogolić, przebrać, przygotowała ubrania. To było piękne, ale też pokazało mi, że można żyć normalnie, a ja nie mam na to szans. Czy to warto jeszcze raz próbować? Chyba nie.
I wtedy próbował Pan popełnić samobójstwo.
Udało mi się ukraść środki nasenne. Zawsze koczowałem przy PKP Włochy w krzakach i w jednym sklepie kupowałem piwo. Tego dnia kupiłem litr wódki. Zrobiłem to tam po raz pierwszy, bo wcześniej przestałem pić wódkę, bo dostawałem po niej drgawek, deliriów. To mnie chyba uratowało. Sprzedawczyni była zaskoczona, że poprosiłem właśnie o wódkę, wyjrzała za mną i zobaczyła, że połykam tabletki i przepijam alkoholem. Zadzwoniła po pogotowie, przyjechały służby. Reszty nie za bardzo pamiętam, bo już odpływałem. Ale wiem, że miałem nadzieję, że to już koniec, że nie będę musiał dłużej walczyć.
Ale to nie był koniec.
Obudziłem się w szpitalu, pod kroplówką, z bolącym przełykiem po płukaniu żołądka. Byłem zły, że mnie odratowali. Ale wtedy wszystko zaczęło się naprawdę zmieniać. Okazało się, że byłem w szpitalu psychiatrycznym, więc zacząłem mieć spotkania z psychologiem, psychiatrą, zajęcia motywacyjne, rozmowy… Oni zaczęli mnie wyciągać z dna. Lekarze naprawdę chcieli mi pomóc. Wystarali się dla mnie o miejsce w domu Wspólnoty Chleb Życia siostry Chmielewskiej w Warszawie. Po dwóch miesiącach tam trafiłem. Nie miałem żadnych planów na życie, dużo czytałem, myślałem, trzymałem się na uboczu. Odnowiłem kontakt z dziewczyną, która mnie zaprosiła na święta. Ona przysłała mi paczki z książkami, potem w odwiedziny, przywiozła laptop, telefon z internetem. Spędzałem na tym cały mój czas. Miałem myśl, że skoro mnie odratowali to trzeba coś robić. Ale nie wiedziałem co.
Ktoś wskazał panu drogę?
Poniekąd. Poznałem księdza, który na moim Facebooku zobaczył, że jestem antropologiem kulturowym, publicystą. Zaczęły się narady z siostrą Chmielewską, co by ze mną zrobić. I w końcu załatwili mi miejsce w pensjonacie św. Łazarz Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie 6 czerwca 2017 roku dotarłem. Tam najpierw zacząłem się zajmować kawiarenką, potem biblioteką. Zaczęliśmy prowadzić do niej zbiórkę książek i tak powstała Bezdomna Biblioteka.
Piotr Ilecki angażuje się w działalność naukową, prowadzi seminarium ze studentami, bierze udział w konferencjach poświęconych bezdomności Fot. Tomasz Piotrowski / APS
W którymś momencie zapragnął pan pójść krok dalej.
Pamiętam, wysłali mnie z Misji na konferencję o ekonomii społecznej na UKSW. Byłem tam jako magister antropologii kulturowej. I tam jeden z księży profesorów powiedział, że problem osób bezdomnych polega na tym, że są wykluczone internetowo. Ja się wtedy przyznałem, że jestem ponad 20 lat bezdomny i nie mogę żyć bez internetu. "To pan magister jest bezdomny?" - spytał mnie ten ksiądz. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się we mnie myśl, że mógłbym coś zrobić dla wizerunku osób bezdomnych, które są zawsze postrzegane jako niewykształcone, brudne, śmierdzące, niezaradne. A przecież ja mam tylu kolegów w pensjonacie, którzy wcale tacy nie są. Są wykąpani, ogoleni, zadbani, pracują, uczą się, a ciągle są w kryzysie bezdomności, często z powodu niedomogów systemu.
I to tak pojawił się pomysł na doktorat?
Na tej konferencji spotkałem m.in. prof. Ryszarda Szarfenberga i Martę Czapnik-Jurak. Zaczęliśmy rozmawiać i to oni mi zaproponowali, abym przyjrzał się bezdomności od strony badawczej. Przekonywali mnie, że będę mógł pokazać dysonans, jak są postrzegane osoby bezdomne i jakie są naprawdę. I stworzyć prawdziwy obraz osób bezdomnych: że to ludzie, którzy mają potencjał, którzy mogą być wspaniałymi pracownikami, partnerami życiowymi, którzy mogą coś tworzyć. Pomyślałem, że może uda mi się sprawić, żeby na bezdomnego patrzeć jak na człowieka, a nie jak na brudnego, wypitego, śmierdzącego intruza. On w tej chwili taki jest, ale jak mu pomożemy, to może być taki sam jak ja czy inni koledzy, którzy z tej bezdomności wychodzą. Każdy kryzys ma początek i koniec, ale wyjście z bezdomności jest tak trudne, że mało kto bez pomocy daje radę.
Dlaczego tak jest?
Jest mnóstwo barier, które to powodują. Większość osób bezdomnych ma zadłużenia. Teoretycznie sprawę w jakiejś części rozwiązuje upadłość konsumencka, ale bezdomni nie wiedzą, jak się do tego zabrać, a obawiają się kontaktu z urzędami, instytucjami, prawnikami, sądami, ośrodkami pomocy. Boją się, że zostaną odrzuceni. Wyjście z bezdomności utrudnia też to, jak funkcjonuje system. Załóżmy, że osoba bezdomna idzie do pracy na umowę zlecenie. Po dwóch miesiącach komornik zabiera mu wypłatę. I co ma zrobić? Jeśli wynajął mieszkanie to po tych dwóch miesiącach nie ma z czego zapłacić czynszu. I co z tego, że on haruje po 12 godzin, żeby cokolwiek odłożyć? Przez takie sytuacje ludzie wracają na ulice.
Powroty na ulice są często związane również z uzależnieniami.
Głód, który się pojawia u osoby uzależnionej, jest tak silny, że walka z nim wydaje się bezsensowna. Osoby uzależnione nie wybierają bezdomności, ale komfort picia. Trudno ludziom sobie uświadomić, że dla pijącego alkoholika alkohol jest priorytetem. Nic innego nie istnieje, tylko konieczność napicia się alkoholu. Alkoholik na głodzie, jak narkoman, zrobi wszystko, żeby zdobyć następną porcję alkoholu.
Paweł Ilecki pisze pracę doktorską na temat 'Bezdomność - świadomy wybór czy skutek i konieczność' Fot. Archiwum prywatne
Pan się nie obawia, że po raz kolejny upadnie, kiedy przyjdzie następny kryzys?
Kiedyś budowałem swoje życie wokół ludzi albo miejsca. Teraz buduję je wokół idei. Jest mi teraz obojętne, gdzie mieszkam. Dziś w pensjonacie, niedługo w Domu Pomocy Społecznej. Jak coś nie wyjdzie, to jakoś się ułoży, bo ideę mogę realizować wszędzie. Ta moja idea to zmiana percepcji społecznej osób bezdomnych. I to się cały czas toczy do przodu. Wstaję o 4.00 rano, żeby mieć chociaż te 2-3 godziny, żeby móc pracować nad doktoratem. Czytam, piszę, prowadzę badania, uczestniczę w konferencjach, seminariach. Wszędzie, gdzie jestem, mówię o tym, że jestem osobą bezdomną, uzależnioną od alkoholu.
Ludzie się dziwią, że bezdomny jest doktorantem?
Bardzo często. Dziwią się, że mam publikacje, znam języki, umiem obsługiwać komputer. Znam osoby, które są w różnych fazach kryzysu bezdomności, a są ślusarzami, kierowcami MZK, muzykami, architektami, aktywnymi dziennikarzami. Tak wygląda świat osób bezdomnych, którym udzielono odpowiedniej pomocy. Dlatego istnieje potrzeba, żeby im pomagać. I to nie tylko tym, które trafiają do ośrodków i które proszą o tę pomoc, bo większość osób bezdomnych żyjących na ulicy boi się tego, bo są uzależnione, mają depresję czy inną chorobę psychiczną.
Jaki wpływ ma społeczeństwo na to, jak trudno jest wyjść z bezdomności?
Ogromny. Podejmowane jest mnóstwo błędnych decyzji dotyczących bezdomności, bo większość osób decyzyjnych nie ma o tym najmniejszego pojęcia. Decyzje podejmowane są odgórnie, bez konsultacji. Co więcej, w sieci czy w mediach pojawiają się często napastliwe komentarze nawołujące do przemocy wobec bezdomnych czy ich wykluczenia. W jednym z teatrów, w którym gram, wystawiliśmy spektakl, w którym używamy kilku oryginalnych komentarzy z Internetu. Mówią o strzelaniu do bezdomnych gumowymi kulami, polewaniu wrzątkiem śpiących na klatkach, podpalaniu, zamykaniu w obozach. Takie podejście wynika z faktu, że uważamy osoby bezdomne za obce, nic o nich nie wiemy. Im więcej się dowiemy, tym łatwiej będzie przełamać tę barierę dyskryminacji. Dlatego właśnie chcę o tym pisać i mówić.
Paweł Ilecki - ma 66 lat. Jest doktorantem Uniwersytetu Warszawskiego, przygotowuje się pod kierunkiem prof. dr hab. Ryszarda Szarfenberga do otwarcia przewodu doktorskiego na Uniwersytecie Warszawskim na temat "Bezdomność - świadomy wybór, czy skutek i konieczność". Jest rzecznikiem prasowym polskiego oddziału Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu, członkiem organizacji ATD "Czwarty Świat". Jest Żywą Książką w Żywej Bibliotece, uczestniczy w projektach pomocy osobom ubogim i bezdomnym, takich jak Otwarta Kuchnia Miejska. Gra w trzech teatrach: Teatrze Bezdomnych, Teatrze Forum i teatrze przy Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Od 36 lat jest uzależniony od alkoholu, nie pije od trzech lat. Ma II grupę inwalidzką i zespół Aspergera. Od ponad 20 lat jest bezdomny. Mieszka w pensjonacie św. Łazarz Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej. Niedługo przeprowadzi się do jednego z warszawskich domów pomocy społecznej.