Młodzi, zdolni, wykluczeni. Oni nie mieszczą się w wizji państwa dobrobytu wg PiS-u [5 HISTORII]

Są (wciąż) młodzi, nie mają dzieci, zamieszkują duże miasta i metropolie. Zazwyczaj pracują w wolnych zawodach i usługach lub są przedsiębiorcami. Politycznie najbliżej im do centrum. Łączy ich jednak coś jeszcze - w swoich propracowniczych i prosocjalnych działaniach rząd jakby ich nie dostrzegał.
Zobacz wideo

"Zupełnie nowym elementem polityki państwa mogą być natomiast wyższe podatki dla osób bezdzietnych, które mają zwiększyć efekt demograficzny polityki prorodzinnej państwa. Choć podobnie jak program 500+ efekty przyniosą dopiero za 20 lat, te wyższe podatki trzeba by wprowadzić już teraz" - podała poniedziałkowa "Rzeczpospolita".

Wydawało się, że to kolejna w tej kadencji zapowiedź powrotu dobrze znanego z minionej epoki bykowego, czyli podatku od bezdzietności. Jednak gdy w mediach rozpętała się burza związana z możliwym opodatkowaniem singli, MSWiA szybko wydało oficjalny komunikat: "Na obecnym etapie minister Elżbieta Witek podjęła decyzję, że nie będą prowadzone jakiekolwiek prace nad pomysłem opodatkowania osób bezdzietnych".

Dementi ministerstwa zamyka tę konkretną sprawę (przynajmniej do jej kolejnego "wypłynięcia"), ale nie rozwiązuje szerszego problemu. Mianowicie tego, że mamy w Polsce grupę osób, która de facto nie jest w żadnej mierze adresatem prosocjalnej i propracowniczej polityki rządu. To ludzie młodzi, ale już nie studenci. Nieźle sytuowani finansowo, ale z pewnością jeszcze nie bogaci. Bezdzietni, ale z planami założenia rodziny w przyszłości. Zatrudnieni w usługach, wykonujący wolne zawody, prowadzący własną działalność gospodarczą. Mieszkają w dużych miastach i metropoliach. Politycznie umiarkowani, określają siebie jako centrum. Poniżej przedstawiamy kilka historii takich osób.

Krzysztof*, 36 lat, przedsiębiorca

Krzysztof jest typem self-made mana. Pragmatyk, samodzielny, zaradny. Od kilku lat prowadzi własny biznes, w ramach którego często ma styczność z państwowymi instytucjami i całą armią urzędników. Pozwolenia, rozliczenia, wnioski. Dużo roboty, dużo zachodu.

Mimo tego wobec machiny państwa nie ma specjalnych oczekiwań - jak to liberał. Poza jednym - żeby reguły gry były przejrzyste, a państwo nie utrudniało życia.

Wiem, że nie jestem w grupie społecznej, która ich interesuje. Jestem obytym w świecie i wykształconym przedsiębiorcą, który prowadzi biznesy na szczeblu międzynarodowym. Wiedzą, że nie mają mnie czym zwabić, a do tego grupa takich jak ja jest za mała, żeby o nią walczyć

- stwierdza nie bez dumy.

Zapewnia, że wszelkie swoje interesy prowadzi stuprocentowo legalnie i z dbałością o najmniejszy nawet formalny detal. Tak, żeby nikt nie mógł się do niczego przyczepić.

Być może niechcący, ale rząd tworzy retorykę, że każdy przedsiębiorca to potencjalny złodziej. Na potęgę powstają nowe przepisy, które mają na celu uszczelnienie systemu, ale ich autorzy nie wiedzą, że potwornie utrudniają życie także uczciwym przedsiębiorcom

- mówi nam Krzysztof.

Po stronie minusów wylicza coraz wyższe koszty księgowości (niezbędnej w przeprowadzeniu biznesu przez pole minowe nowych regulacji) oraz diametralną zmianę podejścia urzędników do obywatela. - Zawsze byli bardzo pomocni, a dzisiaj boją się pomóc czy pójść na rękę, bo państwo wszystkim dokręca śrubę, a oni nie chcą problemów z szefostwem - zauważa.

Krzysztof ma narzeczoną, która pracuje w wielkiej międzynarodowej korporacji. Mieszkają razem. Jak mówi, stereotypy na temat par takich jak oni kompletnie rozmijają się z rzeczywistością dnia codziennego. - Ogromna większość społeczeństwa żyje w przekonaniu, że ludzie tacy jak moja partnerka przychodzą rano do pracy, cały dzień piją kawę i pod koniec miesiąca dostają wysoką pensje. Za to o takich jak ja panuje przekonanie, że całymi dniami wypoczywamy w domu, raz w miesiącu pojedziemy napić się z kimś wódki albo po prostu pogadać i później w magiczny sposób podpisujemy lukratywne kontrakty. Potem wracamy wylegiwać się w naszym wypasiony domu albo mieszkaniu, a kontrakt wykonują wykorzystywani pracownicy, podczas gdy my tylko liczymy zyski - opisuje.

I dodaje, że to jeden wielki stek bzdur. On jest ciągle w drodze (samochód, pociągi, samoloty) i pracuje od świtu do nocy. Jego partnerka - wciąż walczy z coraz wyższymi celami miesięcznymi i kwartalnymi, przez co jest permanentnie znerwicowana. Jeśli ich nie spełni, wyleci. Dla firmy liczy się tylko zysk. Kto go nie generuje, odpada. Wycieńczający tryb życia doskwiera też Krzysztofowi, który ostatnio dowiedział się, że ma poważne problemy z sercem i musi przystopować. Trafił pod obserwację lekarzy. - Wszyscy jednak widzą tylko to, co chcą widzieć, włącznie z rządem mojej ojczyzny. Mają ładne mieszkanie i niezły samochód, więc trzeba ich jeszcze docisnąć podatkowo, żeby była kasa na tych, którzy niespecjalnie zainteresowani są pracą i łatwo kupić ich wyborcze głosy za kolejne programy socjalne - przyznaje.

To dlatego niedawno, za namową partnerów biznesowych, jedną ze swoich firm przeniósł do innego państwa unijnego. Tam, jak mówi, podejście do przedsiębiorcy jest o 180 stopni inne, a rządzącym zależy, żeby przedsiębiorcy dobrze się czuli i mogli rozwijać swoje interesy.

Jest pewien poziom bólu, po przekroczeniu którego masz zwyczajnie dość. W kraju, do którego przeniosłem firmę, podatki wcale nie są niższe, ale tam mam pełny komfort pracy. Dlatego mogę nawet oddawać państwu więcej. Tyle że w zamian chcę być traktowany jak człowiek, doceniany za to, co robię, a nie czuć się jak potencjalny złodziej i kryminalista

- zapewnia.

Marta, 28 lat, marketing

Marta niedługo skończy 29 lat. Pracuje w dziale marketingu jednego z dużych koncernów na polskim rynku. Skończone wyższe studia na kierunku humanistycznym na jednej z najlepszych polskich uczelni. Otwarta, przebojowa, zorganizowana. Swoją karierę zaczęła rozwijać na długo przed otrzymaniem dyplomu. Polska polityka? Ciągłe burze w szklance wody, przerost formy nad treścią. Ogranicza się do głosowania w wyborach.

Wobec państwa nigdy nie miała szczególnych oczekiwań, ale jej spojrzenie na tę kwestię ostatnio się zmieniło. Powód? Próba wzięcia kredytu na resztę życia w celu kupienia własnego M okazała się wojną totalną z wielką, biurokratyczna machiną banków i państwa. - Zawsze myślałam, że zakup własnej nieruchomości to ogromne wydarzenie. Miałam nadzieję, że w tak ważnej decyzji i trudnym procesie ktoś mnie wesprze, że są mechanizmy, które pomagają przejść przez to bezboleśnie. Nic bardziej mylnego - mówi z żalem.

W czasach, w których młody Polak rzadko może pozwolić sobie na zaciągnięcie kredytu hipotecznego - wymóg 20 proc. wkładu własnego to luksus niedostępny dla większości śmiertelników - Martę szczególnie zirytowała konieczność zapłaty 2 proc. podatku od wartości nieruchomości.

Dlaczego mam zapłacić 2 proc. podatku, jeżeli na zakup mieszkania biorę kredyt na 30 lat oprocentowany tak, że po tych 30 latach oddaję do banku ponad 160 proc. wartości wziętej pożyczki?!

- zżyma się i dodaje, że rząd nie potrafił zrobić nic, żeby poprawić sytuację mieszkaniową młodego pokolenia, która z roku na rok jest coraz gorsza.

Czasami myślę, że więcej dostałabym od państwa, gdybym zarabiała mniej, miała kilkoro dzieci i mieszkała na prowincji. Mam wrażenie, że wszystkie programy typu 500 plus nakierowane są na pomoc każdemu, tylko nie mnie

- przyznaje. Po chwili dodaje, że mit o pięknym życiu młodych ludzi z wielkich miast to jedno z największych kłamstw naszych czasów. - Brak jakiegokolwiek wsparcia ze strony państwa i pozostawienie samym sobie tych, którzy sobie radzą, to nie jest solidny plan na przyszłość. Problem w tym, że nie nagradzamy ludzi za ich ambicję i ciężką pracę, tylko nagradzamy (a jako państwo, paradoksalnie, tak naprawdę pogrążamy) ludzi na bezrobociu - podkreśla. Jak mówi, dotyczy to zwłaszcza młodych matek, które zachęcane są do wypadania z rynku pracy na rzecz tradycyjnej roli gospodyni domowej.

Andrzej, 30 lat, sektor publiczny

Andrzej niedawno dobił do trzydziestki. Zawodowo aktywny od dekady. Skończone studia na czołowej polskiej uczelni, doktorat na ostatniej prostej. Przez lata wykonywał wolny zawód, w zeszłym roku otrzymał ciekawą propozycję z sektora publicznego. Skorzystał. Został prezesem miejskiej spółki w małym, 20-tysięcznym miasteczku. Duża zmiana. Nowe miejsce pracy oznaczało też nowe miejsce zamieszkania. W Warszawie Andrzej zostawił całe swoje dotychczasowe życie. Planował wracać do stolicy na każdy weekend, ale w praktyce udaje mu się to może raz w miesiącu. Poglądy polityczne: zawiedziony wyborca PiS-u.

A a propos PiS-u, to dopiero w nowym mieście Andrzej naprawdę zobaczył, w czym tkwi sekret popularności partii władzy. Przywrócenie podmiotowości wielu ludziom, poczucie wspólnoty, namacalna zmiana jakości życia dzięki programom socjalnym. Ale "dobra zmiana" na polskiej prowincji ma też swoją mniej chlubną stronę. - Zawodowo srogo dało mi się to we znaki. Model przyjęty przez PiS tworzy praktycznie nienaruszalną kastę socjalną. Nawet jeśli pod względem prawnym masz rację, to nic nie możesz im zrobić, np. w kwestii ściągalności długów. Płaca minimalna wolna od egzekucji, 500 plus tak samo i możesz tylko zakląć pod nosem - opisuje Andrzej.

Dzieli się też pewną refleksją: - Patrząc na to z bliska, codziennie, masz wrażenie, że celem PiS-u jest wykształcenie sobie wyborców, wręcz ich fizyczne wyhodowanie. Taki system niewolnictwa państwowego.

Andrzej, absolwent politologii, nie ma złudzeń, że to zabieg czysto polityczny, obliczony na wymierne korzyści przy urnach.

Mają zdefiniowany model wzorcowego Polaka: katolik, co najmniej dwójka dzieci, heteroseksualny, religijny, konserwatywny

- wylicza. I dodaje:

Ale prawda jest taka, że druga strona forsuje dokładnie odwrotny model człowieka - światowy, singiel, otwarty na inność, zwolennik świeckości.

Na działania PiS-u w obszarze inżynierii socjalnej się nie oburza, chociaż jej skutki wielokrotnie go irytowały. - Każdy model pomocy społecznej kogoś promuje, taka specyfika tej polityki - mówi.

Jednak, jak twierdzi, tego rodzaju polityka będzie mieć swoje odbicie w relacjach społecznych, bo konflikty nie dotyczą już polityki czy wartości, ale coraz częściej kwestii ekonomicznych. Ścierają się interesy płatników netto i brutto systemu. - Wcześniej naturalnie też wiedziałem, że więcej wkładam do systemu, niż z niego wyjmuję, ale wiedziałem również, że ten, kto zarabia gorzej, też coś wkłada do wspólnego garnka. Teraz tacy jak ja robią za kucharzy i tragarzy na uczcie tych, którzy nie pracują, bo przykładowo na wsi czy w małym miasteczku bardziej opłaca zajmować się dziećmi, niż pracować, gdy ma się niskie kwalifikacje - tłumaczy.

Irytuje go też przesadny zachwyt nad sztandarowym programem PiS-u - "Rodzina 500 plus". Jak mówi, nie ma w nim waloru demograficznego, a jedynie socjalny. - Dla pary, w której dwie osoby zarabiają np. po pięć tys. zł "na rękę", to żaden interes, a przecież wśród takich ludzi przede wszystkim trzeba wspierać dzietność, bo to zwłaszcza w dużych miastach jest z nią problem - argumentuje. I podaje przykład ze swojego życia: - Z moją byłą myśleliśmy kiedyś o dziecku. Wtedy 500 plus na pierwsze dziecko jeszcze nie przysługiwało, ale i tak uznaliśmy, że nie byłoby to dla nas żadnym argumentem. Nie pokryłoby nawet kosztów zawieszenia działalności na około rok, nie mówiąc już o kosztach związanych z samym dzieckiem.

Agnieszka, 28 lat, PR

Agnieszka jest kilka lat po studiach, swoją karierę zawodową od początku związała z branżą PR-ową. Kompetentna, obowiązkowa, samodzielna. Nie lubi, gdy ktoś wchodzi jej w życie z butami, ale też sama nie lubi prosić o pomoc i żalić się na cokolwiek. Bezdzietna i niezamężna, ale w przyszłości może się to zmienić.

Kiedy pytam ją, czy jako młoda, wykształcona i z dużego miasta czuje się pozostawiona na uboczu przez lubujące się w programach socjalnych państwo, bez wahania odpowiada:

Tak naprawdę nie liczę od państwa na żadne gratyfikacje, sama poradzę sobie i bez tego.

Jej sytuacja jest o tyle łatwiejsza, że przynajmniej ma już mieszkanie. Własnościowe, kupione dzięki finansowej pomocy rodziców. To istotny wyróżnik na tle rówieśników, którzy w większości mieszkania wynajmują, odbijając się od progu 20 proc. wkładu własnego, który trzeba przeskoczyć, żeby otrzymać kredyt hipoteczny.

W temacie pomocy państwa Agnieszka podkreśla, że i tak opłaciło młodym Polakom studia, "co w Europie jest ewenementem". - Ich jakość to inna sprawa - śmieje się.

Dopytuję o inne bolączki jej rówieśników - niskie emerytury i "śmieciówki". - Chyba już ustaliliśmy, że nasze pokolenie nie wierzy w emerytury, więc tutaj nawet umowa o pracę nie pomoże - mówi. - Problem ze "śmieciówkami" dla mnie osobiście będzie realny, jak będę chciała mieć dziecko - dodaje i uzasadnia, że dotychczas to ona decydowała, czy i kiedy zmieni pracę. A nawet gdyby zdarzyło się tak, że to ją by wylali, szybko zatrudniłaby się gdzie indziej.

Żartuje, że nawet nie zdawała sobie sprawy, jaka jest bezproblemowa. Jednak po chwili namysłu nawet ona znajduje obszar, w którym chętnie otrzymałaby wsparcie od państwa.

Tak szczerze, to jedyne realne wsparcie, które faktycznie by mi się przydało od państwa, to np. możliwość uzyskania jakiejś dotacji na rozkręcenie własnego biznesu

- przyznaje. - Tam, gdzie patrzyłam, warunkiem jest status bezrobotnego. A wolałabym jednak na starcie nie podejmować takiego ryzyka. Lepsze byłoby pracowanie i powolne rozkręcanie czegoś własnego w czasie wolnym - mówi.

Aleksander, 33 lata, media

Aleksander ma 33 lata, jak na swój wiek wygląda dość młodo. Jest dziennikarzem, w branży od niespełna dekady. Typ: zdolny, ale uparty. Przekonania polityczne: centroprawica. Sam mówi o sobie, że jest przedstawicielem wiecznie zapomnianej grupy, która nigdy na nic od obecnego rządu liczyć nie może.

Mieszkam w Warszawie, więc połączenia PKS-owe mnie nie dotyczą. Zwolnienie z podatku też, bo już ładnych parę lat minęło od 26. roku życia. W świetle prawa jestem kawalerem, więc łapię się na "bykowe"

- wylicza, nawiązując do "piątki Kaczyńskiego" i nieoficjalnych informacji o podatku dla kawalerów.

Do śmiechu jednak z pewnością mu nie jest. Z narzeczoną dopiero co szykowali się na ślub, ale stracił pracę i plany wzięły w łeb. Razem ze ślubem oddaliła się perspektywa długo wyczekiwanego dziecka. Na razie celem jest własne M, ale i tutaj jest trudno. - Nie mamy własnego mieszkania, więc narzeczona weźmie kredyt i kupimy kawalerkę, bo nie chcemy mieszkać w jednej z dalekich dzielnic, gdzie łatwiej byłoby o większy metraż. Z kolei ja szykuję się z kolegami do otwarcia własnej działalności - mówi. Po chwili dodaje z przekąsem:

Obecny rząd zapowiadał pomoc "młodym parom", budując dla nich mieszkania, ale nie zapowiada się na realizację tej obietnicy. Program "Mieszkanie plus" leży.

Aleksander nie jest przeciwnikiem programów socjalnych "dobrej zmiany", ale jego zdaniem sporo rzeczy jest do poprawy. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby pomagać rodzinom z dziećmi, program "Rodzina 500 plus" jest potrzebny, ale niemądre jest dawanie tych pieniędzy również ludziom bogatym - mówi.

Zauważa też, że z perspektywy rządzących mamy dwie kategorie obywateli. Ci z dziećmi, najlepiej więcej niż jednym, cieszą się dużo przychylniejszym spojrzeniem elit władzy i zawsze mogą liczyć na pomoc państwa. Ci bez dzieci liczyć mogą tylko na siebie. - To niesprawiedliwe, bo para, która nie jest jeszcze gotowa na narodziny dziecka - czy to mentalnie, czy ze względów finansowych - jest w tej sytuacji niejako stawiana pod ścianą i na swój sposób szantażowana rząd: "Będziecie mieć dziecko, to pomożemy, a jeśli nie, to radźcie sobie sami, a my jeszcze od was wyciągniemy pieniądze dzięki nowym podatkom".

* Personalia bohaterów zostały na ich prośbę zmienione. Dane do informacji redakcji.

Masz podobne doświadczenia lub przemyślenia do bohaterów naszego tekstu? A może zgoła inne? Tak czy inaczej, jeśli chcesz się nimi z nami podzielić, pisz na adres: listydoredakcji@gazeta.pl

Więcej o: