Na początku 2018 roku, krótko po wejściu w życie niesławnej ustawy o IPN, poseł PiS Andrzej Melak wymyślił, że określenie "polskie obozy śmierci" powinno się wyrugować również z twórczości historycznej. Poseł podzielił się ze światem opinią o twórczości Zofii Nałkowskiej, która tego - zakazanego według zamysłu ustawodawców - określenia użyła ponad 70 lat temu w cyklu "Medaliony". Należy przypomnieć, że Nałkowska, jako członkini Międzynarodowej Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, absolutnie nie próbowała przypisywać tych przewin narodowi polskiemu. Obozy w twórczości Nałkowskiej były "polskie" geograficznie, tak jak "niemieckie" były te, które ulokowano na terenach Trzeciej Rzeszy:
Nie dziesiątki tysięcy i nie setki tysięcy, ale miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach śmierci. Oprócz szeroko znanych miejscowości, jak Majdanek, Oświęcim, Brzezinka, Treblinka, raz po raz odkrywamy nowe, mniej głośne.
Żydom aresztowanym we Włoszech, w Holandii, w Norwegii i w Czechosłowacji Niemcy obiecywali doskonałe warunki pracy w obozach Polski, uczonym zapewniano stanowiska w instytutach badań naukowych.
Od więźniów, powracających teraz do Polski z obozów niemieckich, z Dachau i Oranienburga, dowiadujemy się nowych szczegółów, które uzupełniają naszą wiedzę o faktycznym stanie rzeczy.
Poseł Melak wyjaśniał, że zdaje sobie sprawę z intencji autorki, ale czytający książkę uczniowie i nie-Polacy "mogą to źle zrozumieć". - Koniecznie trzeba tam zawrzeć dopisek, że obozy były niemieckie, że to Niemcy je stworzyli na terenie Polski. Chodzi o prawdę. To może być komentarz historyka, czy innego eksperta. Ważne, żeby to podkreślić - oceniał.
Zdaniem posła ludzie są po prostu za głupi, żeby zrozumieć niecałe pięć stron opowiadania Nałkowskiej. Melak chciał, by sprawą zajęły się ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Edukacji Narodowej, ale zdaje się, że na deklaracjach skończył - wśród interpelacji sejmowych posła nie ma żadnej, która dotyczyłaby poprawiania "Medalionów".
Instytut Pamięci Narodowej poszedł o krok dalej i postanowił nie tyle dodać wyjaśnienie, a po prostu zmienić słowa Zofii Nałkowskiej. W 76. rocznicę powstania w getcie warszawskim IPN opublikował materiał filmowy z getta po rekonstrukcji cyfrowej. Jest to skądinąd bardzo ciekawe i mało znane nagranie w bardzo dobrej jakości, co jest rzadkością jeśli chodzi o warszawskie getto. Nieco ponad dwuminutowe nagranie przedstawia charakterystyczną kładkę nad ulicą Chłodną, przepędzanych ludzi, rzędy wychudzonych, bosych dzieci i kilka innych ujęć codziennego życia warszawskich Żydów.
Tenże film rozpoczyna się klatką ze zdaniem:
Ludzie (Niemcy) ludziom zgotowali ten los / People (Germans) doomed people to this faith - Zofia Nałkowska.
Słowa "Niemcy" i "Germans" zapisano na czerwono, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto był oprawcą, katem, potworem. Oczywiście nie trudno się domyślić, że u Nałkowskiej te słowa nie padły. Nie mogły paść, bo też po części o tym traktuje opowiadanie "Dorośli i dzieci w Oświęcimiu". Nałkowska szkicowała jak konstruowano obozy - miały być miejscem eksterminacji, ale też przynosić zyski, przez pracę więźniów i zagrabiony im majątek. "Tak zamyślona i zrealizowana impreza była dziełem ludzi. Oni byli jej wykonawcami i jej przedmiotem. Ludzie ludziom zgotowali ten los" - pisała.
I wyjaśniała dalej, kim byli ci ludzie. Opisała tych, którzy przed Komisją Badań Zbrodni Niemieckich opowiadali o swoich doświadczeniach, żywych i samotnych, ocalonych od śmierci "wbrew wszelkiej nadziei" i "wcale na to nie licząc". Opisała też tych, którzy tę krzywdę wyrządzali, hitlerowców, którzy bili po nerkach na śmierć, miażdżyli krtanie, topili w kadzi, uderzali gumą, zakończoną ołowiem, dusili gołymi rękami:
Ale i ci, którzy własnymi rękami wykonywali ten precyzyjny plan mordu i grabieży, byli także ludźmi. I ludźmi byli ci, którzy rozszerzali ramy rozkazów, którzy mordowali ponad przepisaną normę z amatorstwa.
Niewątpliwie byli to ludzie, którzy mogli to robić, ale robić tego nie musieli. Zawczasu jednak uczyniono wszystko, by wydobyć z nich i uruchomić te siły, które drzemią w podświadomości człowieka i które - nie zbudzone - mogłyby nigdy nie dojść do głosu.
Te siły uruchamiano systemem wychowawczym - werbowano przestępców, morderców i złodziei, a następnie - jak pisze Nałkowska - "otaczano ich wrodzone instynkty szczególną pieczą" i ustawą zakazywano zarzucania członkom partii czynów z ich przeszłości. Zwyczajną młodzież uczono sadyzmu, zaciągano do wojska niewykształconych mieszkańców wsi, bardziej podatnych na indoktrynację, podczas szkoleń kilka razy w tygodniu urządzano pogadanki m.in. o segregacji rasowej, nad- i podludziach. Szczególnemu treningowi ideologicznemu poddawano Odziały Trupiej Główki, które odpowiadały za zarządzanie obozami.
Nałkowska pokazała degradację człowieczeństwa, życie w świecie, w którym reguły gry ustalali naziści. Dlatego też na koniec przytoczyła opowieść Bertholda Epsteina, żydowskiego lekarza, którego umieszczono w Auschwitz i nakazano asystować doktorowi Mengele. Epstein szedł przez oświęcimski obóz i zobaczył dwoje dzieci, więźniów, grzebiących w piasku. Gdy spytał, co robią, odpowiedziały, że bawią się w palenie Żydów. A przecież nie byli małymi nazistami, po prostu tak wyglądał ich świat.
Gdyby Zofia Nałkowska żyła kilka lat dłużej, być może usłyszałaby o eksperymencie Stanleya Milgrama. Psycholog wychodził z założenia, że Niemcy, jako naród, mają szczególnie silne skłonności do podporządkowywania się autorytetom i stąd posłuszeństwo wobec rozkazów, które doprowadziły do ludobójstwa. Potwierdzić swoją tezę chciał w kontrowersyjny, jak na dzisiejsze standardy naukowe, sposób - zainscenizował rodzaj laboratorium, do którego zapraszał ochotników, którzy mieli się wcielić w rolę pomocnika naukowca. Podstawiona przez Milgrama osoba badana miała zapamiętywać podawane pary słów, a gdy ich nie pamiętała - była rażona prądem wyzwalanym przez ochotnika, który wcześniej pomagał przywiązać badanego do krzesła i zamontować elektrody. Fikcyjny naukowiec nakazywał ochotnikowi razić prądem, najpierw o napięciu 45 V, który ochotnik sam sprawdził i określił jako bolesny, aż do napięcia dziesięciokrotnie wyższego.
Fikcyjna osoba badana krzyczała z bólu, błagała, by ją wypuścić, mówiła, że ma chore serce, a mimo to ochotnik aplikował coraz silniejszy prąd, ponieważ naukowiec mówił, że to konieczne. Psychiatrzy szacowali, że do napięcia 450 V dojdzie jeden z około tysiąca ochotników. Doszło aż 65 procent. Próbowali oszukiwać, twierdzili, że to najgorsze co w życiu przeżyli, ale presja na podporządkowanie się autorytetowi była silniejsza, nawet od ludzkiej śmierci - fikcyjny badany w pewnym momencie milknął, co mogło oznaczać, że nie żyje. Jednocześnie ci ochotnicy, którzy najgorzej znieśli eksperyment, byli po roku badani przez psychiatrów i okazało się, że u nikogo to doświadczenie nie wywarło trwałego śladu na psychice. Pierwotnie Milgram po badaniu w USA miał ten sam eksperyment przeprowadzić w Niemczech, ale amerykańskie wyniki zweryfikowały jego tezę - zrozumiał, że to nie Niemcy, a po prostu ludzie mają ogromną skłonność do posłuszeństwa wobec autorytetów.
Podobne wnioski niósł jeszcze bardziej kontrowersyjny eksperyment Philipa Zimbardo, który opłacił amerykański departament nadzorujący Marynarkę Wojenną, by dowiedzieć się więcej o problemach na linii strażnik - więzień. W zaimprowizowanym więzieniu 12 ochotników zostało więźniami, a 12 - strażnikami. Ci ostatni szybko rozpoczęli prześladowania fikcyjnych więźniów, choć dobrze wiedzieli, że to tylko badanie i osoby po drugiej stronie krat nie są nawet o nic oskarżone. Eksperyment zakończono po sześciu z planowanych czternastu dni, bo terror wciąż narastał - strażnicy szczuli więźniów na siebie nawzajem, zabierali im materace, umieszczali w ciemnym schowku, a nawet kazali symulować akty seksualne. Wniosek Zimbardo był prosty - ludzie bez żadnych sadystycznych skłonności, umieszczeni w specyficznych warunkach, mogą niemal natychmiast wcielić się w rolę oprawcy (i ofiary).
Zimbardo o swoich badaniach przypomniał, gdy na jaw wyszło, że w więzieniach CIA strażnicy torturowali więźniów (jak dziś wiemy - często niewinnych). Strażnicy, niscy w hierarchii, tak jak więźniowie będący w stresie i izolacji, zachęceni przez dowódców zaczęli sami wymyślać coraz to bardziej brutalne techniki tortur. Więźniowie byli gwałceni, wywieszani przez okno za związane z tyłu ręce, strażnicy ustawiali z nagich więźniów "piramidy", jeździli na nich, jak na koniach, smarowali ekskrementami. Do historii przeszły zdjęcia uśmiechniętych funkcjonariuszy pokazujących kciuki do góry nad zwłokami jednego z więźniów.
Gdyby Nałkowska znalazła się w komisji ds. zbrodni w więzieniu Abu Ghraib, mogłaby znów napisać, że to "ludzie ludziom zgotowali ten los". Zwykli ludzie, jakich możemy spotkać na ulicy - rezerwiści, pracownica fabryki, członek obsługi pizzerii, technik laboratoryjny. Nałkowska mogłaby też napisać, że za sprawą odpowiednich warunków ludzie mogą stać się nieludzcy, albo - posługując się cytatem z Marka Edelmana - zauważyć, że "nienawiść dużo łatwiej wzbudzić, niż skłonić do miłości, bo nienawiść jest łatwa, a miłość wymaga wysiłku i poświęcenia". Ale to nie byłyby dobre hasła propagandowe dla IPN-u.
To wyjątkowo smutne, że IPN do prowadzenia swojej ideologicznej wojny wykorzystuje właśnie rocznicę wybuchu powstania w getcie, zamiast poświęcić ten dzień na wspomnienie bohaterstwa ludzi, którzy szli na pewną śmierć, ale chcieli - jak mówił Edelman - "nie dać się zarżnąć", "wybrać sposób umierania". Dla Mordechaja Anielewicza, przywódcy Żydowskiej Organizacji Bojowej, ten akt samoobrony był "marzeniem życia", dla Warszawy, ale też dla całej okupowanej Europy był pierwszym miejskim powstaniem. A jednak w miasto nie zatrzymuje się na dźwięk syren, pamięć o bohaterach nie jest obiektem masowego kultu, na samym terenie dawnego getta chmara białych kołnierzyków omija szerokim łukiem wolontariuszy z papierowymi żonkilami, a przy pomniku Ewakuacji Bojowników Getta Warszawskiego, w miejscu wyjścia z kanału, którym z płonącego getta uratowała się garstka powstańców, w dniu rocznicy leżą tylko dwa "oficjalne" wieńce. To ludzie ludziom zgotowali ten los.
Korekta: Pierwotnie napisałam, że w dniu rocznicy wybuchu powstania w getcie w Warszawie nie wyją syreny, a jednak - jak zwrócono mi uwagę - od dwóch lat 19 kwietnia uruchamiany jest system alarmowy. Za błąd przepraszam, a tym, którzy przyczynili się do tego symbolicznego upamiętnienia - dziękuję.