BARTOSZ FIAŁEK*: Pytanie, co to znaczy, że fatalnie się pan czuje...
Bo co innego, jeśli ma pan silny ból gardła, a co innego, jeśli pan gorączkuje do 40 st. C albo ma ból w klatce piersiowej.
Przy takich objawach, to raczej dzwoni pan po karetkę i przyjeżdża na SOR.
Przede wszystkim musiałby pan trafić na SOR, w którym organizacja pracy jest bezpieczna i dla pacjentów, i dla lekarzy. Po drugie, w miejscu, do którego by pan trafił powinni być ludzie faktycznie przygotowani do pracy na SOR-ze, a więc posiadający kwalifikacje merytoryczne i odpowiednie doświadczenie. SOR to pole walki, warunki najtrudniejsze z możliwych, więc muszą tam pracować najodpowiedniejsi ludzi. Nie mówię tylko o lekarzach, ale o całym personelu, czyli także ratownikach medycznych czy pielęgniarkach. Po trzecie, musiałby pan trafić na SOR, w którym personel będzie w liczbie wystarczającej do obsługi pacjentów zgodnie z aktualną wiedzą medyczną. Tu znów nie mówię tylko o lekarzach, bo często brakuje nawet sanitariuszy, przez co nie można wykonać błahego badania typu USG jamy brzusznej, bo nie ma człowieka, który by pacjenta na to USG zawiózł. Jeśli te trzy warunki będą spełnione, wciąż nie ma pan gwarancji, że na 100 proc. przeżyje, bo niektórym pacjentom po prostu nie da się pomóc i umierają, ale jest duże prawdopodobieństwo, że zostanie pan odpowiednio zaopatrzony – albo wyleczony, albo przyjęty do szpitala.
Sporo, bo wielu rzeczy na SOR-ach brakuje.
Wymieniłem je właśnie dlatego, że nie są spełnione. Może nie we wszystkich szpitalach w całej Polsce – bez wątpienia są w naszym kraju SOR-y dobrze zorganizowane – ale na pewno w szpitalu, w którym ja pracowałem na SOR-ze, zanim mnie wyrzucono z dyżurów na SOR-ze za moją działalność związkową na rzecz lekarzy i pacjentów.
Generalnie SOR-y mają dziś w Polsce bardzo złą opinię. Mało kto chce tam pracować. Niektórzy, jak np. medycy ratunkowi czy lekarze, mają zapisany obowiązek dyżurowania w SOR w programie szkolenia, więc po prostu muszą tam być. Jeśli lekarz nie musi pracować na SOR-ze, to unika SOR-u jak ognia.
Trzy powody – marne pieniądze, fatalna organizacja pracy, gigantyczna i w 100 proc. osobista odpowiedzialność.
Pełniący dyżur z umowy o pracę lekarz w trakcie szkolenia specjalizacyjnego za powszedni, trwający blisko 16,5 godziny dyżur otrzymuje 500-700 zł netto. Za weekendowy lub świąteczny, który jest całodobowy – 200-300 zł więcej. Dyżury można pełnić również na podstawie umowy cywilnoprawnej, ale z uwagi na klauzulę nie można ujawniać jej zapisów, w tym tych dotyczących wynagrodzeń.
Na braku ludzi, krańcowym wycieńczeniu tych, którzy już tam są i olbrzymiej liczbie pacjentów.
Odpowiem na swoim przykładzie. Na SOR-ze miałem 16,5- oraz 24-godzinne dyżury. W drugiej połowie takiego dyżuru z każdą minutą moja sprawność jako lekarza maleje, a wraz z nią maleją szanse na to, że odpowiednio pomogę ludziom, którym powinienem pomóc. A tych ludzi jest mnóstwo, nierzadko 40 na jeden dyżur. To zarówno interwencje błahe, jak i reanimacje czy zgony. Wszyscy na mojej głowie, bo – jak wspomniałem – braki kadrowe to nasz chleb powszedni. Wie pan, mogę być dobry, ale nie jestem robotem, nie pomogę tym ludziom tak, jak wiem, że bym mógł, mając odpowiednie warunki pracy, tak, jak wiem, że powinienem. Jadę na cienkiej granicy między życiem i śmiercią części z tych ludzi. Tych najcięższych przypadków.
Do tego dochodzi jeszcze odpowiedzialność, o której też już wspomniałem. Za każdy błąd na SOR-ze – nawet wynikający z kwestii organizacyjnych, a nie moich niewłaściwych decyzji czy działań – w 100 proc. odpowiadam ja, bo to ja pełnię dyżur. Nie szef oddziału, dyrektor szpitala czy minister zdrowia. Ja, czyli ten żołnierz na pierwszej linii frontu. Dlatego boimy się brać te dyżury. Po prostu wiemy, że jeśli coś się stanie, zostaniemy ze wszystkimi konsekwencjami sami.
Ciężko mówić tutaj o solidarności zawodowej, ponieważ często dyrektorzy nie są nie tyle lekarzami, co nawet osobami związanymi z branżą medyczną. Mam to szczęście, że mnie, gdy pracowałem na SOR-ze, żadna tragedia się nie przytrafiła. Dlatego nie musiałem sprawdzać na własnej skórze, co zrobiłaby dyrekcja mojego szpitala. Ale z mojego doświadczenia oraz opowieści kolegów i koleżanek „po fachu” mogę powiedzieć, że generalnie dyrekcjom szpitali nie zależy na chronieniu lekarzy.
Przykładów nie musimy szukać daleko. Głośna sprawa 39-latka z Sosnowca, który do szpitala trafił z mocno opuchniętą i siną nogą, z której sączył się płyn z krwią. Mężczyzna zmarł, być może dlatego, że z powodu błędów organizacyjnych nie udzielono mu pomocy na czas. Nie mnie to oceniać. I co? Dyrektor szpitala powiedział, że faktycznie zdarzenie miało miejsce, on będzie to wyjaśniać, prokuratura też, koniec tematu. Jeśli tylko się uda, znajdą kozła ofiarnego i nie zostawią na nim suchej nitki. I dyrekcja szpitala, i prokuratura. Jeśli prokuratura wskaże winnego, to dyrekcja tylko ucieszy się, że ma problem z głowy. Odetnie się od lekarza i zamknie niewygodną sprawę.
100 proc. zgody. Oczywiście są też bardzo dobrzy dyrektorzy, którzy dbają o odpowiednią organizację pracy i komfort pracowników. Jednak w większości, to na czym zależy dyrekcji w terminologii medycznej nazywa się „ciągłość diagnostyczo-lecznicza pacjentów”. Oczko w głowie dyrektorów szpitali. Mają, za przeproszeniem, w dupie, czy na dyżurze będzie siedzieć lekarz specjalista, rezydent czy stażysta. Na SOR-ach pracują głównie młodzi lekarze tuż po studiach, którzy zostali do tego zmuszeni przez przełożonych. Często groźbą, a nie prośbą. Gdyby warunki tam były atrakcyjne, to dyżury na SOR-ze zaklepaliby dla siebie specjaliści, bo z racji doświadczenia i stażu pracy oni zawsze mają pierwszeństwo w kwestii wyboru dni dyżurowych i miejsca dyżuru. SOR to odcinek, na który nikt nie chce trafić, więc wysyła się „młodych”. Grunt, żeby była obsada dyżurowa, wtedy dyrekcja ma problem z głowy. Martwić musi się dyżurujący. A błąd to w zasadzie kwestia czasu, bo na SOR-ze większość lekarzy jest przemęczona lub skrajnie przemęczona. Szef SOR-u w moim szpitalu często brał dwa dyżury z rzędu. Czyli był tam 48 godzin ciągiem. To jest niewyobrażalna dawka pracy i stresu.
Powiem za siebie. Nigdy nie miałem dwóch dyżurów z rzędu na SOR-ze. Ale już po 24 godzinach pracy, wychodząc do domu, czułem, że kolejnym pacjentom, których bym przyjmował mógłbym po prostu zagrażać, a nie pomagać. To znaczy, że moje zdolności percepcji i myślenia są w wyraźny sposób ograniczone. A wciąż mówimy o jednym dyżurze. Po dwóch dobach na SOR-ze, w mojej ocenie, nie sposób logicznie myśleć i podejmować optymalnych decyzji. Zostają automatyzmy. To może wystarczyć, kiedy trafiają się proste przypadki, których na szczęście jest większość. Ale jeśli przywiozą trudnego pacjenta diagnostycznego – taki przypadek wymaga szybkiego i trzeźwego myślenia, a nie automatyzmów – muszę liczyć, że będę mieć szczęście i nie zrobię mu krzywdy.
Wcześniej takie przypadki także się zdarzały – zresztą nadal się zdarzają – ale nie zawsze były nagłaśniane. Wie pan, kiedy apelujemy w mediach, że w systemie jest za mało pieniędzy i że brakuje w nim ludzi, to nie po to, żeby zrobić na złość przełożonym czy ministerstwu. Robimy to dlatego, że wiemy, jakie to przyniesie skutki. W krótszej i dłuższej perspektywie. SOR-y to jeden z przykładów tego, jak braki finansowe i kadrowe odciskają piętno na polskim systemie ochrony zdrowotnej. Prawda jest taka, że ludzie nie chcą wchodzić do branży ratunkowej, żeby za takie pieniądze brać na siebie tak wielką odpowiedzialność i tak olbrzymią ilość pracy. Z kolei ci ludzie, którzy już są w systemie, często mają na koncie osiem dyżurów w miesiącu, więc kolejnych wziąć nie mogą, bo cały miesiąc spędziliby w pracy. I koło się zamyka.
Próby to dobre określenie. Bo jako lekarze próbujemy o tym mówić, prosić o pomoc, ale zazwyczaj to walenie głową w mur. Kilka lat dyżurowałem na SOR-ze, a do tego jestem przewodniczącym szpitalnej organizacji związkowej i osobiście wielokrotnie zgłaszałem przełożonym uwagi moje i moich kolegów na temat tego, co dzieje się na SOR-ach. Jest coś takiego jak Księga Raportów Lekarskich. To taka książka, w którą wpisuje się, jak wyglądał dyżur. Nie zliczę, ile razy widziałem w niej notatki typu: „Dyżur nie do ogarnięcia” albo „Zbyt mała liczba personelu zagraża zdrowiu i życiu pacjentów, bo nie jesteśmy w stanie obsłużyć wszystkich w należyty sposób”.
Najczęściej, przepraszam za kolokwializm, dyrekcja miała to gdzieś. To, oczywiście, przykład z mojego szpitala, ale od kolegów i koleżanek wiem, że w ich szpitalach sytuacja jest bliźniaczo podobna. Z uwagi na pełnioną przeze mnie funkcję, dostaję bardzo dużo maili, SMS-ów, informacji na forach internetowych czy w mediach społecznościowych od innych lekarzy. Piszą: „Bartek, u siebie mam sytuację dokładnie taką jak ty”, „Bartek, u nas też jest dramat”, „Bartek, my też boimy się pracować na SOR-ach”. Właśnie pod wpływem takich wiadomości napisałem mini-poradnik o tym, jak uniknąć pracy na SOR-ze.
Chyba nie znam lekarza, który chciałby pracować na SOR-ze. Tym bardziej teraz, bo rozpoczęło się polowanie na czarownice i te czarownice są głównie na SOR-ze. Ciężko pracuje się w momencie, kiedy jest się na świeczniku i wszyscy patrzą ci na ręce, czekając, aż popełnisz błąd i będzie można to wykorzystać. Teraz to SOR-y są na świeczniku i wiadomo, że pacjenci są przez to znacznie bardziej wyczuleni na wszystko. A niektórzy pacjenci są po prostu roszczeniowi i niezależnie od tego, jak zostali potraktowani – i tak napiszą skargę. Potem lekarz ma problemy z szefostwem, nawet jeśli nie zawinił. Praca na froncie – a SOR można porównać do wojennego frontu – jest najgorsza i najtrudniejsza. Prawo jest przeciwko lekarzom, teraz także nastroje społeczne są przeciwko lekarzom, więc nie dziwię się, że większość moich kolegów i koleżanek boi się dyżurów na SOR-ze. Zostawali lekarzami nie po to, żeby ktoś ciągał ich po prokuraturze, tylko po to, żeby ratować ludzkie życie.
Zresztą nawet dla dyrekcji szpitali SOR-y to problem, bo generują skargi, pozwy i zainteresowanie mediów, którego każdy dyrektor wolałby uniknąć. SOR-y to dziś gorący kartofel, którym każdy się przerzuca. Ostatnio w mediach widziałem dobry tytuł do artykułu o tym, co dzieje się na SOR-ach. Autor napisał, że SOR-y stały się niebezpieczne i dla pacjentów, i dla lekarzy. To chyba najlepsza puenta tej całej historii. Bo prawda o SOR-ach jest taka, że czasami choćby lekarz nie wiem, jak się starał, to w tak skonstruowanym systemie po prostu nie jest w stanie pomóc drugiemu człowiekowi.
To prawda. Tylko pamiętajmy, że tak rozumiany szpital nie dotyczy lekarzy, pielęgniarek czy ogólnie personelu, ale dyrektorów z politycznego nadania albo samych polityków sprawujących pieczę nad ochroną zdrowia. To nie jest tak, że lekarzowi nie zależy na pacjencie, bo szpital nie dostał pieniędzy z NFZ. To raczej decydentom nie zależy na pacjencie.
Tak, czytałem. Można powiedzieć, że z Piotrem opisaliśmy dwie strony tego samego medalu, bo ja opublikowałem taki mini-poradnik dla lekarzy o tym, jak nie dać się zmusić do pracy na SOR-ze.
Myślę, że Piotr trochę przesadził, bo ujął to prawie tak, jakby na SOR-ze zabijano ludzi. Lekarze nie zabijają na SOR-ach. Bądźmy szczerzy – jeśli jest z panem naprawdę źle i nie pojedzie pan na SOR, to najpewniej pan umrze. Pacjenci, o których ostatnio słyszeliśmy nie zmarli dlatego, że przyjechali do szpitala na SOR. Umarli dlatego, że zapewne nie zostali zaopatrzeni we właściwą pomoc medyczną. Jednak miażdżąca większość ludzi, którzy trafiają na SOR jest tam „wyciągana” i otrzymuje odpowiednią pomoc. Błędy zdarzają się zawsze, ale mamy w Polsce taką narodową cechę, że zawsze musimy znaleźć winnych. Nie możemy oczekiwać od człowieka, a lekarz przecież też jest człowiekiem, że nigdy nie popełni błędu. Lekarz nie jest bogiem, popełnia błędy. Problem w naszym systemie ochrony zdrowia polega na tym, że błędy nie są zgłaszane. Jest strach, że jak się wyda, to będzie po kolei: powództwo cywilne, prokuratura, media i publiczny lincz.
Po pierwsze, na SOR powinni trafiać ludzie, którzy naprawdę się do tego kwalifikują. Duża część osób, które trafiają na SOR mogłaby równie dobrze skorzystać z Nocnej i Świątecznej Pomocy Zdrowotnej, pójść na drugi dzień do POZ albo nawet przyjąć odpowiednie, powszechnie dostępne leki. Ale idą na SOR. Nie chodzi nawet o to, że utrudniają pracę lekarzom, ale po prostu zagrażają innym pacjentom. Tym, którzy znaleźli się na SOR-ze, bo jest z nimi naprawdę źle. Jak mówiłem, kiedy mam 40 pacjentów na dyżurze, to zajęcie się wszystkimi jak należy jest niemożliwe. Gdyby było ich na przykład dziesięciu, jako lekarz mógłbym pomóc im znacznie bardziej.
Druga kluczowa rzecz to uczciwe i jasne przekazywanie lekarzom swoich objawów, swojego stanu klinicznego. Niestety często jest tak, że ludzie trafiający na SOR chcą uzyskać przeprowadzenie konkretnego badania, którego nie uzyskali wcześniej z powodu kolejek do specjalisty albo braku tych świadczeń w koszyku świadczeń gwarantowanych w ramach POZ. Żeby otrzymać to badanie wymyślają odpowiadające mu objawy, wprowadzając lekarza w błąd. Lekarz zaczyna diagnozować coś, na co pacjent nie jest chory. Łatwo się domyślić, do czego to prowadzi.
* Bartosz Fiałek – rocznik 1988; absolwent studiów medycznych na Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu; w zawodzie od 2014 roku; obecnie realizuje V rok szkolenia specjalizacyjnego w trybie rezydentury w dziedzinie reumatologii w Klinice Reumatologii i Układowych Chorób Tkanki Łącznej Szpitala Uniwersyteckiego nr 2 im. dr. Jana Biziela w Bydgoszczy
Jesteś lekarzem, ratownikiem medycznym albo pielęgniarką i chcesz podzielić się swoją historią o pracy na SOR? Napisz do autora => lukasz.rogojsz@agora.pl