Wieszał portrety polityków, pracuje w sądzie. "Były obawy, ale nie można było pytać o poglądy"

Jeden z uczestników demonstracji, na której wieszano portrety polityków, pracował dla ministerstwa sprawiedliwości - ujawniono kilka dni temu. Ministerstwo zaznacza, że był on jedynie pracownikiem sądu na delegacji. Teraz działacz Ruchu Narodowego dalej pracuje w sądzie.
Zobacz wideo

W 2017 roku grupa działaczy nacjonalistycznych zorganizowała w Katowicach pikietę wymierzoną w europosłów Platformy Obywatelskiej. Na symbolicznych szubienicach powiesili oni zdjęcia polityków. Akcja wywołał oburzenie, ale cześć polityków ją bagatelizowała. Prokurator generalny Zbigniew Ziobro mówił, że demonstracja mu się "nie podoba", ale też sugerował, że opozycja sama jest sobie winna, a "akcja wywołuje reakcję". 

Jednym z uczestników pikiety był Jacek Lanuszny, działacz nacjonalistyczny, który należał do stowarzyszenia Duma i Nowoczesność i pojawił się w głośnym reportażu "Superwizjera" o neonazistach, którzy "świętowali urodziny Adolfa Hitlera". W piątek "Gazeta Wyborcza" opisała innego uczestnika demonstracji. Okazało się że mężczyzna w szaliku na twarzy, którzy trzymał szubienicę ze zdjęciem Michała Boniego, to pracownik sądu, który przez pewien czas był delegowany do ministerstwa sprawiedliwości. Pracował tam, gdy brał udział w demonstracji. Później zakończono jego delegację. 

Pracownicy ministerstwa tłumaczyli, że nie był on pracownikiem resortu Ziobry. 

"Wskazana w artykule osoba jest/była pracownikiem sądu, a nie MS. Był na krótko delegowany, jednak delegacja została niezwłocznie wycofana po wpłynięciu informacji o jego pozazawodowej działalności, w lutym 2018 roku" - pisał na Twitterze Sebastian Kaleta, warszawski radny i były rzecznik ministra sprawiedliwości. "Jakub Kalus pracował w SR w Gliwicach od 2013 roku. Nie był pracownikiem MS, był jedynie delegowany" - pisał z kolei  Witold Cieśla, także pracownik ministerstwa sprawiedliwości. 

"Nie można go było pytać o poglądy"

Teraz portal TVN24.pl opisuje nowe informacje nt. uczestnika demonstracji. Po tym, jak ministerstwo zdecydowało się wycofać jego delegację, wrócił on do sądu w Gliwicach. Tam pracował do września, po czym przeniósł się do sądu apelacyjnego w Katowicach. Potwierdził to rzecznik sądu. Wyjaśniał, że były wtedy braki kadrowe, a sędziowie nie wiedzieli o jego zaangażowanie w akcje grup nacjonalistycznych. 

Anonimowy informator TVN24.pl mówił, że zgoda prezesa sądu w Gliwicach na przeniesienie asystenta była nietypowa, bo w wielu sądach panowały braki kadrowe. - Być może chciał się go pozbyć albo nasz prezes go przekonał - mówił. - Były obawy, że może być problemowy, ale nie można go było pytać o poglądy - powiedział o nim pragnący zachować anonimowość sędzia.  

Miał on powiadać dość dobrą opinię w sądzie, jednak został raz wezwany na rozmowę dyscyplinującą. Chodziło o wywiad, w którym jako działacz Ruchu Narodowego krytykował decyzję sądu ws. rozwiązania marszu nacjonalistów w Katowicach.

TVN24 podaje, że pracownik sądu nie zgodził się na rozmowę przed publikacją materiału. 

 
Więcej o: