ANNA STĘPIEŃ*: Zupełnie mnie to nie dziwi. U mnie też obawy są duże.
Przede wszystkim konsekwencji ze strony środowiska. To, co robią, zwłaszcza w ostatnim czasie, lekarze-rezydenci godzi w interesy pewnych grup w naszej branży. Starsi koledzy "po fachu" czują się zagrożeni i wykorzystują swoją dominującą pozycję w branży, żeby z tym zagrożeniem, czyli z nami, walczyć. Inna obawa dotyczy samego miejsca pracy – placówki, przedsiębiorstwa, zakładu. Już w trakcie protestu lekarzy-rezydentów dyrektorzy szpitali wyciągali wobec nas konsekwencje.
Przeróżne. Od upomnień, poprzez kary pracownicze...
Zabranie premii, brak zgody na wyjazdy na staże lub szkolenia.
Nie prowadziłam statystyki, ale z tego, co wiem od znajomych z branży – konsekwencje były, są i, ogólnie rzecz ujmując, lepiej nie wychylać głowy, bo może się zrobić nieciekawie.
Bo już mi nie zależy.
Mało.
Widzę, że się nic nie zmienia i nawet szansy na zmianę specjalnie nie ma. Dano mi też jasno do zrozumienia, że nie mam szans na zatrudnienie w obecnym miejscu pracy. Dlatego nie czuję się do niego przywiązana. Moje plany nie są już związane z Polską. Odliczam czas.
Do wyjazdu zagranicę, do Niemiec. Tam będę kontynuować pracę w zawodzie.
Na serialowej sali operacyjnej aktorów wspierają prawdziwe instrumentariuszki, by działania chirurgów wyglądały wiarygodnie Źródło: TVN
To prawda, ale i tak nadal się boję. Fakt, że mam miejsce, do którego teoretycznie mogę uciec daje mi odrobinę więcej odwagi, niż mają moi koledzy i koleżanki, którzy takiego planu B nie mają. Oni zapuścili w Polsce korzenie – mają rodziny, mieszkania, kredyty. Wiedzą, że jeśli coś powiedzą i to nie spodoba się ich przełożonym, są spaleni w środowisku. Przy czym środowisko nie oznacza tutaj danego szpitala. Środowisko oznacza przeprowadzkę na drugi koniec Polski i to najlepiej tak, żeby nikt o tym nie wiedział.
Naprawdę.
Podam przykład mojego kolegi, który podpadł i musiał przeprowadzić się z jednego województwa do drugiego, przy czym to drugie nie było sąsiednim województwem, tylko regionem na drugim końcu kraju. Dyrektorzy szpitali potrafią zadzwonić do byłego miejsca pracy i wypytywać się o przeszłość danego lekarza. To oznacza, że nie można się pozbyć raz "przyklejonej" łatki. Te łatki "przyklejają" przełożeni i, proszę mi wierzyć, często nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością.
Niezależnie od stopnia rozwoju zawodowego dotyka to każdego z nas. Znam osoby, które musiały zmienić specjalizację i przenieść się do innego województwa. Zemsty przełożonych bały się tak bardzo, że o przenosinach nie powiedziały nikomu ze swojego oddziału. Bo nawet na oddziałach, poza nielicznymi wyjątkami, raczej nie ma między nami zaufania.
Na szczęście tak. Akurat ja nie mogę narzekać.
Liczba obowiązków lekarza w ciągu dyżuru w zestawieniu ze stawką za każdy dyżur jest śmieszna. Ale jest, jak jest. Jako rezydenci musimy w trakcie specjalizacji wyrabiać dyżury, bo taki mamy obowiązek. Każdy przyjmuje to za oczywistość. Ja staram się już nie myśleć o pieniądzach. Kiedyś przeliczyłam, ile dostaję za godzinę dyżuru i aż zrobiło mi się przykro. (śmiech) Od tego czasu już nie liczę. Po co się denerwować?
Nasza pensja jest ustalona ustawowo. Wiemy, ile dostajemy za 168 godzin "podstawy". Ale to, ile każdy z nas dostanie co miesiąc, zależy od wielu czynników. Nowa ustawa podzieliła nas na sześć grup: lekarzy specjalizacji deficytowych i niedeficytowych, lekarzy do drugiego roku specjalizacji i po drugim roku specjalizacji oraz lekarzy z bonem lojalnościowym i bez niego. To sprawia, że "widełki" są bardzo szerokie – od 3 do 6 tys. zł brutto za etat. Reszta pensji zależy od liczby godzin dyżurowych przepracowanych w swojej jednostce macierzystej. A to, ile dostaje się za godzinę dyżurową zależy od wysokości "podstawy", więc rozstrzał znów jest spory.
Cóż... No, tak to wygląda. Najgorsze, że rezydentura to także czas nauki, a nie wszystkiego można nauczyć się w szpitalu. Konieczne są dodatkowe kursy, szkolenia. Koszt jednego to mniej więcej 2-3 tys. zł. Nikt nam tego nie refunduje, często musimy jeździć na nie w czasie własnych urlopów, bo innej opcji nie ma. Jako grupa zawodowa, która z natury jest bardzo ambitna, oczywiście to robimy. Nasi znajomi spoza świata medycyny robią wielkie oczy, gdy o tym słyszą, ale dla nas to oczywiste, bo zwróci się nam i naszym pacjentom.
GRAŻYNA MARKS
Mamy długi jak każdy – kredyt na samochód, kredyt na mieszkanie, kredyt gotówkowy. Ale u nas nie jest problemem, żeby sobie dorobić, bo teoretycznie nie ma żadnych ograniczeń, co do tego, ile można pracować. Brakuje Ci pieniędzy, to bierzesz dodatkowy dyżur. Dalej brakuje? To kolejny i kolejny.
Zdecydowanie śrubowanie rekordów. Innej opcji nie ma.
Najłatwiej znaleźć pracę w Podstawowej Opiece Zdrowotnej (POZ) i w Nocnej Pomocy Lekarskiej (NPL), bo tam jest największe zapotrzebowanie.
Nie chcą i nie mają takiego obowiązku. Dlatego w pewnym momencie ich obowiązki przerzucono na szpitale. A szpital, konkretnie dyrektor szpitala, przerzuca to na młodych lekarzy. Robi spotkania z rezydentami i obwieszcza im, że jeśli chcą skończyć specjalizację, to poleca robić dyżury w NPL. Młody człowiek szybko reflektuje się, że jednak będzie je robić, bo nie dość, że zarobi, to jeszcze skończy specjalizację.
Tutaj sytuacja zależy od miejsca, w którym się pracuje. W moim obecnym szpitalu każdy dyżur mam podwójny, czyli pracuję w duecie z lekarzem-specjalistą, który mnie nadzoruje. Ale już w poprzednim miejscu pracy było dokładnie tak, jak pan mówi – zero nadzoru. Tyle że nikogo to już nie dziwi. Historie, które opowiadają koledzy i koleżanki z innych miejscowości potrafią zjeżyć włos na głowie.
Na porządku dziennym są sytuacje, że na oddziale zabiegowym samotnie dyżuruje niedoświadczony lekarz-rezydent. Teoretycznie ma możliwość kontaktu telefonicznego ze specjalistą, ale jest powiedziane albo dane do zrozumienia, że lepiej nie dzwonić, jeśli nie chce się mieć kłopotów. Coś takiego na ostatnich latach rezydentury może jeszcze by tak nie bulwersowało, ale na pierwszych? Co innego czytać o czymś w książce albo słuchać na zajęciach, a co innego, kiedy masz przed sobą cierpiącego lub umierającego pacjenta, gigantyczną presję i sekundy na decyzję. A zostajesz z tym wszystkim zupełnie sam.
Tak i dowodzą tego wyroki sądowe, które zapadają w sprawach lekarzy-rezydentów. Ponosimy całą odpowiedzialność za błędy organizacyjne szpitala czy nieodpowiednie przydzielanie do dyżurów. To, że lekarz-rezydent podejmuje dyżur, którego z różnych względów nigdy nie powinien wziąć, to często wcale nie jest jego suwerenna decyzja. Po prostu dostaje propozycję nie do odrzucenia i musi się zgodzić.
Zależy od systemu organizacyjnego szpitala. Czasami jest to sam ordynator, innym razem kierownik oddziału, a jeszcze innym "tylko" szef specjalizacji.
LUKASZ ANTCZAK
Te młode osoby często są pełne empatii – chcą się wdrożyć do zawodu, pomóc zespołowi, spełnić wszystkie oczekiwania, które wobec nich są. A przełożeni doskonale wiedzą, jak to wykorzystać. I to nawet jeśli "ofiarą" jest rezydent, który ma za sobą dwa, góra trzy, miesiące specjalizacji.
Biorą Cię pod włos. Słyszysz, jak szybko się uczysz, jaki masz potencjał, jakie nadzieje są w tobie pokładane. Mimo tego masz wątpliwości, przecież jesteś kompletnie "zielony". Wtedy słyszysz, że zawsze możesz zadzwonić i zapytać. Potem przychodzi dyżur, a ty po jednym, czy drugim telefonie dostajesz jasny komunikat: przestań wydzwaniać albo pożałujesz.
Oczywiście. Bo co mają zrobić? Boją się. Następnego dnia i tak są reperkusje. Rano na odprawie twój szef równa ciebie i twoje decyzje z poprzedniej nocy z ziemią, kompletnie nie przejmując się, jaka była sytuacja na oddziale, ile było pracy, ilu pacjentów, jak ciężkie przypadki. Nie ma większego upokorzenia i stresu dla młodego lekarza.
Nie mogę tego opowiedzieć.
Aż tak. Takie rzeczy nigdy nie powinny wydarzać się w szpitalach. Pacjenci nie powinni o tym wiedzieć.
Myślę, że mówienie o nich wcale nie sprawia, że następuje poprawa. Sama wielokrotnie mówiłam głośno o kilku zdarzeniach w swoim miejscu pracy i...
Te osoby, które powinny, słyszą, ale nie reagują. Tworzy się zaklęty krąg, z którego nie ma wyjścia.
Jeśli młody lekarz dostaje umowę o pracę, to jego zakres obowiązków jest jasno określony i poza tym zakresem nie powinien już niczego robić. Tylko w rzeczywistości młody lekarz pracuje też jako sekretarka, salowa i dyżurny dziesięciu innych oddziałów. To powoduje stresy, konflikty i liczne niebezpieczne sytuacje. Ale na górze wszystkim, z dyrektorami szpitali na czele, jest wygodnie z tym, że mają obstawę dyżurową bez konieczności podpisywania kolejnych umów na dyżury dla kolejnych oddziałów. A że to nielegalne? Detal.
Siedem sal wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt operacyjny, a także kamery i komputery do znieczulenia - nowy blok operacyjny w Górnośląskim Centrum Medycznym w Katowicach-Ochojcu prezentuje się imponująco KAMILA KOTUSZ
Dyrektor szpitala nie naraża niczyjego życia. Przecież on ma obstawę dyżurową, więc za wszystko odpowiada lekarz, który się na to godzi. A jeśli się nie zgodzi, to dostanie odpowiednie kary, o których, oczywiście, nikt nigdy na zewnątrz się nie dowie.
Jeśli młodemu lekarzowi zależy na konkretnej specjalizacji w konkretnym szpitalu, to zniesie dla niej wszystko. Proszę mi wierzyć, po jednej wychowawczej rozmowie z przełożonym jest w stanie zaakceptować absolutnie wszystko.
Dostaje pan proste pytanie: "Chce pan skończyć tę specjalizację? Jest pan przekonany, że po jej ukończeniu znajdzie pan pracę? Bo jestem w stanie sprawić, że nawet jeśli zda pan końcowy egzamin, to nikt nigdzie pana nie zatrudni".
Ja. W poprzednim miejscu pracy.
Nie, zgłosiłam uwagi co do mojego szkolenia, miejsca specjalizacyjnego. W odpowiedzi dostałam pytanie, czy w ogóle wiem, po co tu jestem i czy coś mi się nie pomyliło.
Można.
Można.
Tak, są osoby, które tak dyżurują. Najczęściej specjaliści, jak ja to nazywam, starszego pokolenia. Ja bym tak nie potrafiła. 24 czy w skrajnych przypadkach 36 godzin to maksimum, co jestem w stanie z siebie dać, żeby w miarę sprawnie funkcjonować i myśleć na tyle logicznie...
TOMASZ PIETRZYK
Otóż to. Ale tak nie powinno się pracować. Wszystkie badania naukowe wskazują, że dyżury 24-godzinne są bardzo złe, a wszystko co robimy ponad ten limit jest już skrajnie niebezpieczne.
Z wytrzymaniem fizycznie takiego trybu pracy przez kilka lat nie ma problemu. Gorzej, jak robi się z tego sposób na życie. Wtedy człowiek momentalnie się wypala. Na krótszą metę pomaga duża adrenalina, która towarzyszy naszej pracy. Do tego kawa, energetyki.
Takie przypadki znam tylko z opowieści znajomych znajomych. W tej chwili w naszym środowisku jest na tyle duża samoświadomość, że jeśli ktoś nadużywałby narkotyków, zwłaszcza w pracy, od razu zostałby zgłoszony do Naczelnej Izby Lekarskiej.
Jeszcze nie wiem, jaki był efekt tych zgłoszeń, ale myślę, że tak. Problem w tym, że teoretycznie jest kilku zarządzających tą ochroną zdrowia, a w praktyce nikt nie jest odpowiedzialny. Mamy ministra zdrowia, Okręgowe Izby Lekarskie, dyrektorów szpitali, kierowników oddziałów i kierowników specjalizacji. Niby wszystko można wszystkim zgłaszać, ale rzadko przynosi to efekt.
Tylko te osoby prawie nigdy nie pracują tych 400-500 godzin w jednym miejscu pracy. A jeśli jest kilku pracodawców, to PIP w żaden sposób nie zainterweniuje. To po pierwsze. Ograniczeniem jest też to, że PIP może kontrolować tylko pracowników, czyli osoby zatrudnione na umowę o pracę. Osoby zatrudnione na podstawie umów cywilno-prawnych mogą robić, co chcą. Albo co chce pracodawca. W każdym razie zgłaszanie do instytucji kontrolnych obciążeń czasowych w naszym zawodzie jest bezcelowe.
Te instytucje mówią wprost, że się tym nie zajmują i że to nie ma sensu. Jak to celnie ujął były już minister Radziwiłł, lekarz sam powinien określić stan swojego zdrowia i swojej percepcji i potem zdecydować, czy jest w stanie pracować w większym wymiarze godzin.
Tak.
Nie ma takiej możliwości. Dla dyrektorów szpitali liczy się pracownik, który jest tani, czasami nawet głupi i taki, na którego jest jakiś hak. Taki ktoś sam się nie zwolni, a dyrektor szpitala ma osobę do wykazu pracowników. Taki lekarz nie musi mieć szczególnych kompetencji.
JAKUB PORZYCKI
Nasza branża coraz szybciej degeneruje i powoli umiera. Kto tylko może, ucieka zagranicę, bo tam lekarz ma lepiej. Już dziś jest potężny problem kadrowy w szpitalach, bo nie ma kim obsadzać dyżurów. Dla dyrektorów szpitali nie liczy się więc jakość usług, tylko to, żeby był ktoś do ich świadczenia. To, czy działania takiej osoby przynoszą negatywne skutki, to już sprawa drugo- albo i trzeciorzędna. Dla porządku sporządza się protokół, ale nic poza tym. Nie ma żadnych konsekwencji, jedziemy dalej. Konsekwencje są wyłącznie dla niepokornych, czyli ludzi, którzy...
Którzy przede wszystkim znają swoje prawa, a to bardzo się nie podoba. Dyrektorzy szpitali i szefowie oddziałów wolą, żeby było tak jak do tej pory – że jeden lekarz obstawia kilka oddziałów. Z ich punktu widzenia to był i bardzo często wciąż jest złoty interes. Tyle że korzystne jest to wyłącznie dla nich, bo i dla lekarza, i dla pacjentów już z pewnością nie. Ale nikt się tym nie przejmuje, bo ważny jest system, a nie pacjent. O lekarzach nawet nie wspominając.
Faktycznie brzmi znajomo. Tyle że niektórzy już nawet tego jednego celu nie mają.
Ciężko mówić mi za całe środowisko, bo wiele zależy od konkretnego zawodu medycznego, ale nie można wiecznie mieć pustego baku i jechać na oparach.
Jasne, że rozmawiamy. Bez tego pewnie byśmy oszaleli. Ładnie określił to mój kolega ze studiów. Powiedział, że jak spotyka się grupa lekarzy, to mamy grupę terapeutyczną – każdy wylewa swoje żale, opowiada o swoich słabościach.
Czasami rozwiązujemy konkretne przypadki. Zwłaszcza, jeśli ktoś ma w danej sprawie większą wiedzę albo sam już przeszedł podobną sytuację. Ale najczęściej chodzi o psychiczne oczyszczenie – ja powiem, że mi źle, ty powiesz, że tobie źle, a potem dojdziemy do wniosku, że jeśli wszędzie jest podobne bagno, to może nie powinniśmy narzekać, bo i tak nie ma gdzie uciec.
Przy 300-400 godzinach pracy w miesiącu nie ma czegoś takiego jak życie prywatne. Przy 240, czyli absolutnym minimum w naszym zawodzie, otwiera się małe okienko, ale i tak trzeba mieć mnóstwo szczęścia i determinacji, żeby się udało. Niezależnie od tego, czy partner jest lekarzem, czy jest spoza środowiska. Paradoksalnie, gdy jest spoza branży, to nawet gorzej, bo nie ma szans, żeby zrozumiał, że piąty raz w tygodniu musisz mieć nadgodziny i znów się nie zobaczycie. A dla nas to norma, bo funkcjonujemy zupełnie poza prawem pracy. W większych miastach jest cień nadziei, że ktoś zgłosi to do PIP, Inspekcja przyjdzie i przynajmniej na jakiś czas zrobi z tym porządek. W mniejszych miejscowościach można liczyć co najwyżej, że szpital dogada się z PIP, a za wszystko oberwie lekarz-rezydent, który sprawę zgłosił.
To smutna i bolesna strona naszego zawodu. Chcąc godnie zarabiać – a przynajmniej adekwatnie do tego, jaką wiedzę mamy oraz ile czasu i wysiłku wkładamy w pracę – takie są skutki uboczne. Tym bardziej, że przecież jeździmy zagranicę na szkolenia, sympozja, konferencje i widzimy, w jakich warunkach i za jakie pieniądze pracują tam lekarze. Wśród zagranicznych kolegów podobnie do Polski traktowane są tylko Bułgaria i Rumunia. Na międzynarodowych konferencjach nawet stawki za uczestnictwo mamy niższe od innych.
Marsz dla protestujących lekarzy rezydentów w Gdańsku (fot. Bartosz Bańka/AG) Marsz dla protestujących lekarzy rezydentów w Gdańsku (fot. Bartosz Bańka/AG)
Ta grupa chorób psychicznych częściej dotyka osób wykształconych. Do tego dochodzi balast w postaci 24-godzinnych dyżurów, olbrzymie obciążenie psychiczne i fizyczne, a z drugiej strony – duża ambicja i niechęć do odpuszczenia czegokolwiek. Gdy zderzasz się z systemem, to prowadzi do wielkich rozczarowań. Także miała rację, bez dwóch zdań. Dlatego często dochodzi też u nas do samobójstw czy po prostu śmierci z przemęczenia.
Chodzi o zgony na dyżurach. Poza tym, jeśli ktoś wraca do domu po kilkudziesięciu godzinach pracy, zasypia za kółkiem i ginie w wypadku, to też jest przecież śmierć ze zmęczenia.
Nasza sytuacja jest bardzo specyficzna. Chociaż pracujemy w systemie niemalże niewolniczym, to lubimy swoją pracę. Wielokrotnie narzekamy na kwestie organizacyjne, jakość kształcenia czy katorżniczą liczbę przepracowanych godzin, ale sam zawód wciąż lubimy. Osoby, które poznały inne życie, poza medycyną, odchodzą z tego zawodu. Ale to pojedyncze przypadki. Rozmawiając o zmianach, myślimy raczej o zmianie miejsca pracy albo kraju. Ale nie o odejściu z medycyny, bo to dla nas niepojęte.
Coś w tym jest. Musisz bardzo lubić tę pracę, żeby w niej wytrzymać. Obciążenia są po prostu za duże.
Jest wysoki poziom empatii. To, że człowiek rzeczywiście czuje się potrzebnym i pomaga innym potrafi wiele wynagrodzić.
Wszystko zależy od tego, jaki ktoś ma swój wewnętrzny poziom empatii, a także od tego, jaką ma zdolność do jej utrzymania w niesprzyjających warunkach. Bo inna jest empatia na samym początku pracy w tym zawodzie, a inna po kilku czy zwłaszcza kilkunastu latach.
Na samym początku jest gigantyczna euforia nieopierzonego żółtodzioba. Potem, tak myślę, pasja też jest, bo bez niej nie wyobrażam sobie wytrwania w tym zawodzie.
Tak, ale pod warunkiem, że jestem dobrze wynagradzana.
Myślę, że tak. Patrząc na siebie, czy kolegów i koleżanki, na to, w jakich warunkach pracujemy, wiem, że musimy mieć w sobie niesamowitą pasję, że to kontynuujemy.
* Anna Stępień – rocznik 1987; z wykształcenia lekarka; w zawodzie od sześciu lat; obecnie w trakcie specjalizacji z chirurgii ogólnej; pracuje w jednym ze szpitali powiatowych.
Jesteś lekarzem lub lekarką, pracujesz w służbie zdrowia i chcesz opowiedzieć, co się w niej dzieje? Napisz do autora – lukasz.rogojsz@agora.pl.
Gazeta.pl to nie tylko polityka i gospodarka, ale też tematy lokalne, poruszające problemy mniejszych społeczności, bliższe ludziom. Poświęć trzy minuty i pomóż nam lepiej zrozumieć, o czym chcesz czytać. Kliknij tutaj, żeby rozwiązać krótką ankietę.