Spowiedź polskiego rolnika. "Musimy podjechać ciągnikiem z beczkowozem, z gnojem. Dopiero wtedy traktują nas poważnie" [WYWIAD]

- Rolnik musi podjechać ciągnikiem z beczkowozem, z gnojem. Dopiero wtedy traktują go poważnie - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Paweł Rogucki, rolnik z Podlasia. - Tylko, czy to jest taka wielka przyjemność wozić ze sobą zawsze beczkowóz i gnój, kiedy chce się cokolwiek w tym państwie załatwić? - pyta.

GAZETA.PL, ŁUKASZ ROGOJSZ: Na finiszu kampanii samorządowej wydawało się, że rolnicy są oczkiem w głowie obecnej władzy. W najlepsze trwała wojna między PiS-em a PSL o wpływy na polskiej wsi. Kampania za nami, wybory też, a rolnicy protestują. Niedawno zablokowali autostradę A2 na trasie Warszawa – Łódź.

PAWEŁ ROGUCKI*: Rządziło PiS, rządziło PSL, teraz znowu rządzi PiS i nie widać żadnej zmiany. Jestem patriotą, nie jestem ani za PiS-em, ani za PSL. U nas na prowincji nie trzeba partii, trzeba normalnego człowieka, który będzie pomagał – i wsi, i miastu.

Ale obiegowa opinia jest taka, że PiS i PSL to dwie absolutnie najsilniejsze partie na polskiej wsi.

Po wyborach samorządowych widzimy, że PiS wybrało wioskę, a wioska wybrała PiS.

Obecna sytuacja rolników i to, że nie jesteście w stanie porozumieć się z rządem jakoś zmienia postrzeganie PiS-u na wsi?

Kiedy rządziła Platforma z PSL, protestowaliśmy z powodu strat spowodowanych przez dziki. Za rządów PiS-u – z powodu deszczu nawalnego i dwukrotnie z powodu suszy. Wie pan co? Nie ma żadnych zmian. Zmieniają się parlamentarzyści, zmieniają się ministrowie, ale dla ludzi nie ma żadnej zmiany. Z roku na rok jest coraz gorzej.

W kampanii samorządowej i premier Morawiecki, i ministrowie jego rządu, i prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz wizytowali polską prowincję i zabiegali o jej poparcie. Mieliście poczucie, że jesteście języczkiem u wagi?

Nie, bo to wszystko było ustawione. I premier, i ministrowie jeździli w swoje kąty. Dlaczego żaden z nich nie przyjechał na Podlasie, żeby stanąć twarzą w twarz z rolnikami i powiedzieć, że pomogą nam z dzikami, suszą czy deszczem nawalnym?

Wszystkie gospodarskie wizyty polityków to ustawki?

Oczywiście. Nie chcę mówić, że każdy z tych polityków jest zły, ale niech przyjadą na Podlasie i powiedzą, co dla nas zrobili. Za 2017 rok mam spisany protokół i udokumentowane 56 proc. strat. Powinienem otrzymać dzięki temu pomoc rządową, a nie dostałem nic. Musiałem iść do banku i wziąć kredyt, żeby rodzinę utrzymać. O tym żaden polityk nie mówił w kampanii.

Czujecie się wykorzystywani przez polityków?

Rolnik zawsze był i zawsze będzie oszukiwany.

Dlaczego?

Bo tak jest. Bo każda partia, która rządziła, mówiła, że będzie lepiej, że państwo pomoże nam w potrzebie, że trzeba więcej protokołów robić, jeśli chcemy dostawać pomoc finansową. My od lat te protokoły robimy, wszystko mamy udokumentowane, a pieniędzy jak nie było, tak nie ma.

Mimo tego PiS i tak jest najpopularniejszą partią wśród wiejskich wyborców.

Nie mam pojęcia, jak to możliwe. Ale jeśli nic nie zmienią, to będą dostawać coraz mniejsze poparcie na wsi. Ile można dawać się oszukiwać?

Protestujący na A2 rolnicy domagali się zdecydowanych działań rządu ws. afrykańskiego pomoru świń (ASF). Nieskuteczność w walce z wirusem była jednym z głównych powodów dymisji poprzedniego ministra rolnictwa. Teraz rolnicy domagają się głowy Jana Krzysztofa Ardanowskiego?

Nie wiem, czy ewentualna dymisja cokolwiek da, bo ministrowie się zmieniają, a każdy następny mówi to samo, co poprzednicy. W 2016 roku mieliśmy poważne szkody wyrządzone przez dziki, była też susza. Minister Ardanowski był wtedy w opozycji, stał razem z nami na protestach i mówił, że wie, jak nam pomóc.

A nie wie?

Nie wie i opowiada bajki na komisjach sejmowych. „Protokoły robić i będą wypłaty” – powtarza. Ja często bywam na sejmowej komisji rolnictwa, więc miałem okazję powiedzieć mu w twarz, że opowiada bajki. Mam spisane protokoły za dziki za 2014 i 2015 rok, za deszcz nawalny za 2017 roku i za suszę za 2016 i 2018 roku. Wszystkie niewypłacone, chociaż wnioski złożone do Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Odpowiedzi brak. Pieniędzy jak nie widziałem, tak nie widzę. A takich ludzi jak ja są setki, tysiące.

Co na to minister Ardanowski? Jak się tłumaczy?

Opowiadał nam, żeby przygotowywać protokoły, składać wnioski do KRUS-u o umorzenie składek, a do gminy o umorzenie podatku rolnego i czynszu dzierżawnego. To wszystko ładnie brzmi, ale jest bzdurą i wie to każdy rolnik.

To znaczy?

Umorzyłem składkę KRUS, ale przecież ten czas nie będzie mi się liczyć do emerytury. Podatku rolnego żadna gmina nie umorzyła, bo nie mam zadłużenia. Żeby mieć zadłużenie, trzeba być bankrutem i dopiero wtedy możliwe jest umorzenie. Ale nawet wtedy to jest wyłącznie kwestia dobrej woli wójta czy burmistrza. To nie jest tak, że minister mówi, że wójt coś umorzy i to się nazajutrz dzieje.

Ministerstwo Rolnictwa gra na czas?

Dla mnie to próba skłócenia miasta z wsią. Do tego prowadzi mówienie, że rolnicy dostaną po 1 tys. zł do hektara z tytułu suszy, o ile zniszczenia z danej uprawy wyniosły co najmniej 70 proc. Byłem delegatem gminnym izby rolniczej w komisji „suszowej” i te szacunki to kropla w morzu potrzeb. Może 1 proc. całości.

Nie rozumiem. Skąd takie różnice?

70 proc. zniszczeń gwarantuje 1 tys. zł od hektara, jeśli rolnik był ubezpieczony. Jeżeli nie posiada ubezpieczenia, dostanie 500 zł od hektara. Natomiast, jeśli procent zniszczeń będzie niższy, na przykład 69,99 proc., to kwota maleje do 250 zł od hektara. Proszę mi powiedzieć, jaka to różnica: 69,99 czy 70 proc.? To oszustwo i krętactwo w biały dzień.

Spór o to między rolnikami i ministerstwem trwał przez całą jesień. Nic się nie zmieniło?

Ten spór dopiero się rozkręca, nasza sytuacja jest dramatyczna i pogarsza się z każdym miesiącem. Podam przykład. W tamtym roku pszenica ozima dawała 7,5-8 ton z hektara, czyli wychodziło 4,5-5 tys. zł brutto. W tym roku to było 2,7-3 tony, czyli 1,5 tys. zł. Pan minister mówi teraz, że da nam za to 500 zł od hektara. Czy mnie te 500 zł ratuje? Nie, w żaden sposób mnie nie ratuje. Te 500 zł starczy na otarcie łez.

Czyli, tak jak zapowiadali rolnicy z A2, będą kolejne protesty?

Tak. To był dopiero początek. Na jesieni powychodziły dziki i porobiły kolejne szkody. A co robi rząd? Mydli ludziom oczy. I żeby była jasność: mydli oczy ludziom z miasta, bo wioska wie, o co chodzi. Nas się tak łatwo nie oszuka, bo wiemy, jaka jest nasza sytuacja. Wiemy, że nie ma żadnych zmian. Minęła wiosna, potem lato, jesień i co? I nic!

Nie nic, tylko weźmiecie sprawy w swoje ręce. Rolnicy wciąż mają opinię jednej z dwóch grup zawodowych – obok górników – która potrafi postawić na swoim i dać się we znaki każdej władzy.

Skończy się falą protestów, bo po dobroci i po partnersku nie można się z tym rządem dogadać. Zobaczymy, czy ta mobilizacja będzie bardzo duża. Choćby taka jak w 2015 roku, kiedy jechaliśmy na Zakręt (miejscowość pod Warszawą, w której protestowali rolnicy – przyp. red.). Wówczas rolnik z ośmiu hektarów ziemi miał dwanaście ton ziarna kukurydzy. To oznacza bankructwo gospodarstwa. Jeśli rząd nie zmieni swojego podejścia, to będzie pełna mobilizacja, ciągniki i jedziemy. Rolnik nie ma innego wyjścia. Jak jedzie samochodem do urzędu spokojnie załatwiać sprawy, to nigdy ich nie załatwi. Rolnik musi podjechać ciągnikiem z beczkowozem, z gnojem. Dopiero wtedy traktują go poważnie.

Czyli od czasów Andrzeja Leppera niewiele się zmieniło i wciąż jedyną skuteczną metodą działania jest ostry protest?

Mamy co jakiś czas spotkania w urzędzie wojewódzkim. Kiedy zajedziesz jak człowiek samochodem, usiądziesz i chcesz porozmawiać, to i tak cię oszukają, i tak. Jak zajedziesz tym ciągnikiem z beczkowozem, to jest inna śpiewka. Tylko, czy to jest taka wielka przyjemność wozić ze sobą zawsze beczkowóz i gnój, kiedy chce się cokolwiek w tym państwie załatwić? Ale chyba tak już trzeba. Nie widzę dla swoich dzieci przyszłości w gospodarstwie, na roli. Gospodarstwo rolne nie działa tak, że ktoś się rodzi i w dwadzieścia lat stawia gospodarstwo. Cztery pokolenia muszą odbudowywać zniszczone gospodarstwo, żeby dało się na nim normalnie zarabiać. To nie ziemniak, że posadzisz na wiosnę i na jesień wykopiesz.

Wśród znajomych, przyjaciół, rodziny również panuje przekonanie, że dla młodego pokolenia nie ma przyszłości w rolnictwie?

Każdy, kto mieszka w mojej gminie i okolicach powie panu to samo. Na komisjach sejmowych opowiadałem panom ministrom, jak od 2014 roku funkcjonuje moje gospodarstwo. Protokół za dziki w 2014 roku – 0 zł odszkodowania. Protokół za dziki w 2015 roku – 0 zł odszkodowania. Protokół za suszę w 2016 roku – 0 zł odszkodowania. Protokół za deszcz nawalny w 2017 roku – 0 zł odszkodowania. A w tym roku znowu susza i znowu żadnych pieniędzy nie udało się odzyskać. Przecież moje gospodarstwo powinno leżeć na łopatkach. Nie leży, bo ciągle biorę kredyty i potem przedłużam ich spłatę. Ile tak można żyć?

Kredytem spłacacie kredyt?

Tak, bierze się kredyt, żeby zaraz oddać pieniądze za poprzedni. Byle tylko przeżyć. W 2014 roku, jak mieliśmy straty w dzikach i protestowaliśmy w Zakręcie, minister Sawicki przyznał 62 tys. zł na gospodarstwo. Udało się przeżyć. W 2016 roku dotknęła nas susza i dostaliśmy po marne parę złotych na gospodarstwo. Rok później deszcz nawalny i znowu zero pomocy. W tym roku znowu susza. To ja się pytam, co komuś pomoże 250 czy 500 zł do hektara, jak ma 10 ha ziemi? To 2,5-5 tys. zł za doszczętnie zniszczone gospodarstwo! W zeszłym roku z hektara za zboże dostawało się 5 tys. zł, w tym – 1,5 tys. zł. To przecież nawet jak dorzucić te 250-500 zł, nie ma pan połowy kwoty z zeszłego roku. Kto to dołoży? Kto pomoże przeżyć?

Jak radzicie sobie z długami? Kredytów nie można brać w nieskończoność, skoro nie ma się dochodów. Wyprzedajecie ziemię, domy, sprzęt?

Jak pan wyprzeda ziemię, skoro cała ziemia jest pod hipoteką banku? Jak nie spłacasz kredytu, to i tej ziemi nie masz, nim się obejrzysz. Sam znam gospodarstwa, które tak zbankrutowały. Bank kładzie rękę na naszym majątku, zabiera ziemię, wygania z domu rodziny i jest po gospodarstwie.

Eksmisje?

Oczywiście. Zabierali ciągniki, maszyny rolnicze, w końcu ziemię.

Co się potem dzieje?

Nikogo to nie obchodzi. Bank wygania ludzi z domu, a ci muszą iść. Idą i płaczą. W końcu wracają do matki, do ojca, bo co innego mają zrobić? Jedyny ratunek dla nich taki, że rodzina ich do siebie przyjmie. Wie pan, jeden kiepski rok można doinwestować, wziąć kredyt, przetrwać. Ale tutaj na Podlasiu co roku mamy to samo. Sam znam rodzinę, która miała 100 hektarów upraw kukurydzy, ale dziki zniszczyły im wszystko. Nie skosili nic i poszli z torbami. Innych wykończyły susze czy nawałnice.

Tego najbardziej boi się Polski rolnik – klęsk żywiołowych?

Zdecydowanie. Co roku jakaś niespodzianka – jak nie deszcz, to susza; jak nie susza, to wymarznięcia; jak nie wymarznięcia, to deszcz nawalny. Nikt nam nie pomaga się po tym pozbierać. Musimy sami stanąć na nogi, potem orzemy, siejemy, a na końcu i tak przychodzą dziki i niszczą uprawy. Państwo umywa od tego ręce, bo dać 250 zł dopłaty do hektara to realnie patrząc żadna pomoc. W 2014 i 2015 roku, jeśli rolnik miał 35-50 proc. strat, to otrzymywał 1 tys. zł odszkodowania z ubezpieczeniem. Teraz przy 70 proc. dostaje 250-500 zł. Co roku ten próg idzie w górę, a przyznawane kwoty spadają. Tylko nikt nam nie powiedział, tak na zdrowy chłopski rozum, jakie gospodarstwo będzie w stanie dalej funkcjonować, jeśli ma 70 proc. strat w uprawach. Żadne! Już przy 50 proc. ma pan śmierć gospodarstwa. Dlaczego nie mówi się, że w zeszłym roku kilogram bydła opasowego kosztował 9,60 zł, a w tym roku te same byczki o tej samej wadze idą za 7,90 zł. A nie ma ich czym karmić. Druga sprawa – na komisji minister mówił, że będzie można odroczyć spłaty kredytów z 2016 roku, które braliśmy, żeby ratować nasze gospodarstwa po dotkliwej suszy. Tyle że żaden bank nie chce się na to zgodzić, bo to są kredyty na warunkach banku, a nie Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa czy ministerstwo. To wszystko bujda i kłamstwo.

Klęska żywiołowa to dla rolnika wyrok śmierci?

Jak klęska żywiołowa przejdzie przez gospodarstwo, to, za przeproszeniem, dziad. Nie ma do czego wracać. Kredyt wisi nad człowiekiem, wszystko jest zniszczone, państwo da może 1-2 tys. zł, ale co to pomoże? Tu potrzeba 100-200 tys. zł, żeby je podnieść na nogi. Jeśli wszystkie uprawy zostały zniszczone w 100 albo nawet w 80 proc., to trzeba zobaczyć, ile chłop ma kredytu i na co ten kredyt wziął. Bo przecież nie na dziewczynki czy hulankę. Jeśli wziął na rolnictwo, to trzeba mu pomóc, żeby to swoje gospodarstwo utrzymał. Tylko w Polsce takich delikwentów się likwiduje, zamiast im pomagać.

Skala zniszczeń jest faktycznie tak duża, że po klęsce żywiołowej z gospodarstwa nie ma już czego zbierać?

Jak 70-80 proc. gospodarstwa – dom, obora, plony – jest zniszczone, to trzeba iść do banku i błagać ich o kolejny kredyt. A przecież jak rolnik już ma nabranych tych kredytów kilka i wszystko jest pod hipotekę, to kolejnego nie dostanie. Bądźmy szczery, gotówką nikt już tutaj nie obraca i rząd doskonale o tym wie. Jak nie zbierzesz plonów, to nie masz pieniędzy. Upadasz. Proste.

Wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy z prowincją mają niewiele wspólnego, patrzy na rolników w bardzo uproszczony sposób – dom, stodoła, pole, traktor, kombajn. Tak wygląda wasze życie?

Powiem panu na swoim przykładzie. Wstaję rano, żegnam się, jem śniadanie, idę do obory i myślę przed wejściem do niej, czy żyją wszystkie zwierzęta, czy nie żyją, czy któreś nie zdechło, czy któregoś coś nie zabiło. Dalej – czy maszyny wszystkie są na podwórku, czy nikt niczego nie ukradł, czy huragan niczego nie wywalił, czy zbiory żadne nie wymarzły. Miasto w zimę cieszy się, jeździ na nartach, a my myślimy: o, zboże ozime wymarznie, rzepak wymarznie. Przejdzie zima, nastanie wiosna, to z kolei wszyscy martwimy się, czy uprawy nam nie wymokną, jak dobrze posiać zboże. Codziennie rolnik jest w bardzo dużym stresie. Nie ma tu lekko. Mówi się „Rolnik śpi, jemu rośnie”, ale to bzdura. To przysłowie trzeba odwrócić do góry nogami.

A samo prowadzenie gospodarstwa? Ile osób potrzeba, żeby prowadzić małe gospodarstwo – takie, z którego można po prostu utrzymać swoją rodzinę?

Ja swoje gospodarstwo obrabiam sam, bo moja żona pracuje zawodowo. A przecież musiałem je postawić na nogi od zera, bo dziesięć lat temu wszystko się spaliło. Został tylko dom. Także to jest powolne konanie. Z roku na rok coraz gorzej. Nie można rozwinąć swojego gospodarstwa. Prosty przykład – ropa nie tak dawno kosztowała 3,50 zł za litr, a teraz już ponad 5 zł. Osiem ton pszenicy kosztowało w zeszłym roku 600 zł; w tym za te 600 zł dostajemy trzy tony. Jak rolnik może się w takich warunkach rozwijać? Nie rozwija się, tylko dziadzieje.

Dziadzieje? Polski rolnik żyje dziś biednie?

Każdy je taką samą łyżką – i rolnik, i nie-rolnik, i minister. Tylko każdy w innym stresie. U nas stres jest przeogromny. Zjada nas, wykańcza.

Mało kto pomyślałby, że rolnictwo jest tak stresującą profesją.

Ale jest! Rolnik myśli: tu wymokło, tam zdechło, gdzieś indziej wymarzło. To nie jest praca przy taśmie – osiem godzin i do domu. Rolnik nie wychodzi z pracy, non-stop żyje w stresie o swoje gospodarstwo. Ciągle musi wszystkiego doglądać – pole, obora, kurnik, stajnia. Takie to jest życie rolnika. Wcale nie takie piękne i ładne jak w „Rolnik szuka żony”. Praca na roli a to, co pokazują w telewizji, to dwa różne światy.

* Paweł Rogucki – rocznik 1981; z wykształcenia rolnik, od osiemnastu lat prowadzi gospodarstwo rolne w Rostołtach na Podlasiu; hoduje bydło opasowe (40 sztuk rocznie), uprawia kukurydzę (30 ha) i zboże (30 ha)

Jesteś rolnikiem lub rolniczką i chcesz opowiedzieć, jak wyglądają realia polskiej wsi, jakie są problemy polskiej prowincji? Napisz do autora – lukasz.rogojsz@agora.pl.

Gazeta.pl to nie tylko polityka i gospodarka, ale też tematy lokalne, poruszające problemy mniejszych społeczności, bliższe ludziom. Poświęć trzy minuty i pomóż nam lepiej zrozumieć, o czym chcesz czytać. Kliknij tutaj, żeby rozwiązać krótką ankietę.

Zobacz wideo
Więcej o: