Miał zgnieść polskich obrońców jak muchy, a tylko się pogrążył. Schleswig-Holstein był jednym wielkim zawodem

Pancernik Schleswig-Holstein jest jednym z najlepiej znanych Polakom symboli II wojny światowej. Świtem 1 września 1939 roku wystrzały z jego dział miały być pierwszym aktem katastrofalnego konfliktu. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że tak naprawdę nie były pierwsze. Cała kariera tego okrętu była zaś jednym wielkim zawodem i klapą.

Schleswig-Holstein przybył do portu Wolnego Miasta Gdańsk 25 sierpnia, oficjalnie z "wizytą kurtuazyjną". Nieoficjalnie jego dowódca Gustav Kleikamp miał rozkaz rozpocząć następnego dnia o 4:45 ostrzał Westerplatte – jedynej placówki polskiego wojska na terenie miasta.

Hitler zawahał się jednak na chwilę - po udzieleniu 25 sierpnia przez Wielką Brytanię gwarancji bezpieczeństwa dla Polski. Rozkaz ataku odwołano w ostatniej chwili. Wahanie było jednak krótkie. Szybko termin rozpoczęcia wojny przełożono na godzinę 4:45 1 września.

Kapitan Keikamp rozkaz wykonał i ogłuszającymi salwami dział swojego okrętu zapisał się w historii. Dla okrętu był to jednak początek kolejnej klapy. Historia pancernika jest ich pełna i stanowi pasmo rozczarowań.

Już w trakcie budowy był przestarzały

Okręt zbudowano w ramach wielkiego programu rozbudowy kajzerowskiej floty na początku XX wieku. Zamówiono go w 1904 roku, a do służby trafił w cztery lata później. W tym krótkim czasie doszło do rewolucji w budownictwie okrętowym i Schleswig-Holstein (oraz pięć jego bliźniaczych okrętów typu Deutschland) stał się przestarzały, jeszcze zanim podniósł banderę. Był ostatnim tak zwanym "pre-drednotem" zbudowanym w Niemczech.

Sens istnienia odebrał mu przyjęty do służby w 1906 roku brytyjski pancernik Dreadnought o rewolucyjnej konstrukcji. Był szybszy, lepiej opancerzony i lepiej uzbrojony niż wszystkie inne ówczesne okręty. Różnica była tak duża, że w bezpośrednim starciu pancerniki w rodzaju Schleswig-Holsteina nie miałyby szans. Niemcy i inne państwa musieli na gwałt zacząć budować okręty nowego rodzaju, nazywane od tego brytyjskiego "drednotami". Wszystko, co było wcześniej, przestało się liczyć.

Schleswig-Holstein w okresie międzywojennymSchleswig-Holstein w okresie międzywojennym Bundesarchiv

Schleswig-Holstein w momencie wybuchu pierwszej wojny światowej był więc nowy, ale nie nowoczesny. Sześcioletni okręt miał znaczenie drugorzędne. Kilka razy wysyłano go w morze, ale nigdy nie zrobił nic istotnego. Podczas największej bitwy morskiej I wojny światowej, bitwy jutlandzkiej w 1916 roku, jego największym osiągnięciem było w sumie przypadkowe trafienie ciężkim brytyjskim pociskiem, który spowodował uszkodzenia i śmierć kilku marynarzy. Sam Schleswig-Holstein nie otworzył ognia ze swoich głównych dział, bo nigdy nie dostrzegł ważnych okrętów wroga.

Do końca wojny nie wychodził już w morze. Został rozbrojony i przerobiony na hulk – czyli pływające koszary. Był tak mało istotny, że nawet nie został zagarnięty przez zwycięską Ententę. Pokonanym Niemcom pozwolono zachować Schleswig-Holsteina oraz siedem innych pre-drednotów, ponieważ przedstawiały znikomą wartość.

Stary okręt do drugorzędnych zadań

W okresie międzywojennym z braku konkurencji kilkunastoletni okręt znacznie zyskał na wartości. Niemcy uznali, że z zostawionych im pancerników warto utrzymać w służbie tylko Schleswig-Holsteina i bliźniaczego Schlesiena. Poddano je modernizacji i ten pierwszy został okrętem flagowym Reichsmarine, co było szczytem jego kariery. Przez cały okres międzywojenny okręt pełnił głównie funkcje szkoleniowe. Zwłaszcza, że w 1933 roku do służby trafił pierwszy nowy duży okręt, krążownik Deutschland, który przejął funkcję okrętu flagowego. Do 1939 roku nowa Kriegsmarine miała już szereg nowoczesnych pancerników i krążowników, przy których Schleswig-Holstein nie miał już praktycznie żadnego znaczenia.

Głównie z tego powodu stary pancernik wysłano pod Westerplatte. Wartościowe okręty Niemcy skierowali do ewentualnej walki na Morzu Północnym z flotami Francji i Wielkiej Brytanii. Na Bałtyk trafiły bardzo skromne siły. Dodatkowo Schleswig-Holstein został wyznaczony do dość ryzykownej misji, która mogła mieć sens tylko wobec słabości uzbrojenia obrońców Westerplatte. Jednym z filarów przeżywalności wszystkich okrętów była i jest zdolność do manewrowania. Stojąc nieruchomo w ciasnym kanale gdańskiego portu Schleswig-Holstein byłby dla silniej uzbrojonych obrońców łatwym celem i zostałby na pewno mocno pokiereszowany. Polacy nie mieli jednak odpowiednich do tego dział.

Dodatkowo pancernik był projektowany do toczenia do walk na dystansach kilkunastu kilometrów. Natomiast Schleswig-Holstein ostrzeliwał Westerplatte nawet z odległości kilkuset metrów, co w wypadku takich okrętów było niespotykane. Istotnie przyczyniło się to do tego, że jego udział w walkach o polską pozycję był mało skuteczny.

Niemieccy marynarze pod jedną z dwóch wież artylerii głównej pancernikaNiemieccy marynarze pod jedną z dwóch wież artylerii głównej pancernika Bundesarchiv

Mierne efekty

Niemcy zakładali, że cztery potężne działa kalibru 280 mm wystrzeliwujące ważące ponad 300 kilogramów pociski, wsparte kilkunastoma mniejszymi działami, ostrzeliwując Westerplatte z minimalnej odległości dosłownie zmiotą polskich obrońców nawałą ognia. Okazało się jednak, że jest wręcz przeciwnie. Po przeleceniu kilkuset metrów pociski trafiały płasko w ziemię, wybuchając bardzo efektownie i wywołując wielkie eksplozje, ale bardzo mało efektywnie – powierzchownie. Ich wybuchy były przeważnie za słabe, aby zniszczyć polskie bunkry i umocnienia. Dodatkowo snujące się po okolicy dymy z wystrzałów i pożarów poważnie utrudniały załodze pancernika celowanie na nienaturalnym dla niej minimalnym dystansie.

Ogólnie - efekty nawały ogniowej z okrętu miały zaskakująco mały wpływ na Polaków i istotnie przyczyniło się to do odparcia przez nich niemieckich natarć 1 września. Drastycznie odmienny efekt miał nalot kilkudziesięciu bombowców nurkujących Ju-87 Stuka z 2 września, zarządzony po bardzo rozczarowującym pierwszym dniu walk. Wywołał on poważne straty i zdruzgotał morale obrońców, prawie doprowadzając do kapitulacji. Bomby, choć mniejsze od pocisków pancernika, spadając wbijały się w ziemię i dopiero wtedy wybuchały, powodując znacznie większe zniszczenia w okolicy. Były też zrzucane z większą celnością.

Skutki działań pancernika były tak słabe, że po pierwszym września przez kolejne dni w ogóle nie ostrzeliwał Westerplatte. To zadanie przejęła artyleria lądowa. Okręt strzelał do znacznie odleglejszych celów w rejonie Gdyni. Dopiero siódmego września został wyholowany na Zatokę Gdańską i z nieco większej odległości wsparł ostatnie, finalne natarcie na Westerplatte. Przytłoczeni nawałą ognia artylerii oraz pancernika, nie mający żadnej nadziei na zwycięstwo, wyczerpani i z kończącymi się zapasami, Polacy skapitulowali.

Podczas całej bitwy pociski z pancernika nie osiągnęły wiele. Zdecydowana większość ofiar po stronie polskiej to efekt wybuchów bomb i walki z niemiecką piechotą.

Po Westerplatte pancernik jeszcze kilka razy ostrzeliwał polskie pozycje w rejonie Gdyni i na Helu. Wystrzelił prawie całe zapasy amunicji do dział kalibru 280 mm, ale bez spektakularnych efektów. Polacy zazwyczaj wspominali jego ostrzał jako uciążliwy, ale mało celny. Nieporównywalnie bardziej bali się bombowców Ju-87.

Fragment Westerplatte po walkach. Początkowo Schleswig-Holstein otworzył ogień z odcinka Martwej Wisły widocznego po lewej stronie zdjęciaFragment Westerplatte po walkach. Początkowo Schleswig-Holstein otworzył ogień z odcinka Martwej Wisły widocznego po lewej stronie zdjęcia Bundesarchiv

Kres bez fajerwerków

Reszta wojennej kariery okrętu była jeszcze mniej spektakularna. W 1940 roku pancernik brał udział w zajęciu Danii, ale nie otworzył ognia. Później już na stałe zacumował w Gdyni, przemianowanej na Gotenhafen, gdzie służył za hulk szkolącym się załogom okrętów podwodnych. W 1944 roku zamontowano mu dodatkowe działka przeciwlotnicze i pełnił też funkcję dodatkowego punktu obrony przed samolotami.

Kres nadszedł w nocy z 18 na 19 grudnia 1944 roku, kiedy Brytyjczycy przeprowadzili ciężki nalot na gdyński port. Ugodzony kilkoma bombami pancernik osiadł na dnie. Już w 1945 roku wycofujący się z miasta Niemcy dodatkowo zdemolowali wrak materiałami wybuchowymi.

Nie zniechęciło to jednak Rosjan, którzy w 1946 roku podnieśli pancernik z dna i prowizorycznie naprawionego przeholowali do Tallina. Szybko stwierdzili, że remont nie ma sensu, więc przeznaczyli wrak na cel do ostrzeliwania podczas ćwiczeń. Przeholowano go na mieliznę na Zatoce Fińskiej i przez kolejne dekady systematycznie okładano pociskami oraz bombami. Resztki zdemolowanego wraku w latach 60. ostatecznie zniknęły pod falami.

W ten sposób skończyła się historia Schleswig-Holsteina, który bez krótkiego epizodu 1 września byłby zapewne zupełnie zapomniany. Choć mit o oddaniu "pierwszych strzałów w II wojnie światowej" też jest dyskusyjny. Dzisiaj popularna jest teza, że kilka minut wcześniej niemieckie bomby spadły na miasto Wieluń. Pominąwszy fakt, że dla ponad miliarda ludzi żyjących w Azji, II wojna światowa zaczęła się nie w 1939 roku, ale od japońskiej inwazji na Chiny w 1937 roku.