Sterta martwych kurczaków za płotem fermy w Sierakowie. Właściciel wini pracownika z Ukrainy

Na fermie drobiu w Sierakowie niedaleko Szczecina wyrzucano martwe kurczaki za płot. Fundacja Viva! zapewnia, że nie był to incydent, a regularna praktyka. Na dowód pokazuje nagrania zebrane podczas miesięcznego śledztwa.

W czwartek fundacja Viva! wraz z policją i inspekcją weterynaryjną wkroczyła na teren fermy drobiu w Sierakowie (woj. zachodniopomorskie). Jej pracownicy zamiast utylizować martwe zwierzęta, wyrzucali je za płot. Pracownicy fundacji zapewniają, że nie był to odosobniony przypadek.

- Dochodzenie rozpoczęliśmy na początku maja. Przez miesiąc obserwowaliśmy tę fermę, aby udokumentować, że nie jest to pojedynczy przypadek, a regularna praktyka - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Łukasz Musiał z fundacji Viva!, który brał udział w śledztwie. Dodaje, że podczas każdego z kilkunastu wyjazdów aktywistom udało się nagrać stertę martwych zwierząt leżących tuż za płotem fermy.

Ferma drobiu w Sierakowie. Martwe zwierzęta wyrzucano za płot

Na nagraniach widać martwe, rozkładające się zwierzęta, nad którymi lata chmara much. Aktywiści nagrali też dziki i ptaki, które jadły rozkładające się kury.

Tylko w czwartek wedle wyliczeń policji i weterynarza pod płotem leżało około stu zwierząt. Jak podkreśla Musiał, aktywiści podczas wyjazdów obchodzili teren fermy, ale nie spędzali  tam całego dnia. Tłumaczy, że wyrzucanych przez płot zwierząt mogło być znacznie więcej.

 
Chodzi o zwierzęta w całym cyklu hodowlanym: od piskląt po duże kury. Pośród tych stert znaleźliśmy też cztery żywe zwierzęta. W czwartek spod sterty martwych kurczaków wykopaliśmy dwa pisklęta. W pewnym momencie interwencji jedna z aktywistek zauważyła, że jedno pisklę rusza nogą, więc przesuwaliśmy te zwłoki, żeby go wyjąć

- relacjonuje Łukasz Musiał.

Pod koniec dnia, kiedy technicy zakończyli czynności, zapytaliśmy, czy możemy jeszcze poszukać. Osobiście znalazłem jeszcze jednego żywego pisklaka. Był strasznie wyziębiony. Trafił do weterynarza pod specjalną lampę, która daje ciepło. Dostał kroplówkę, zastrzyki w kolana. Na chwilę obecną jest u nas, też pod lampą. Na razie wszystko jest z nim dobrze. Samodzielnie je i pije. Podczas kolejnej wizyty sprawdzimy, czy nie ma jakiejś choroby zakaźnej

- mówi Musiał.

Wyjmowanie żywego kurczaka ze sterty martwych zwierząt:

Pierwszego pisklaka, który był w gorszym stanie, przejęła inspekcja weterynaryjna ze Szczecina.

Mirek (bo tak ma na imię drugie uratowane pisklę), które trafiło do fundacji Viva!. Ma się dobrze i samodzielnie je, co widać na poniższym nagraniu.

Fundacja Viva! przekazała nagrania policji

- Na fermie doszło do ewidentnego znęcania się nad zwierzętami, poprzez wyrzucanie jeszcze żywych kur przez płot, żeby umierały powoli z wycieńczenia, głodu lub zjedzone przez dziki i ptaki. Mamy więc tutaj do czynienia też z zagrożeniem epidemiologicznym oraz z niedopełnieniem obowiązku utylizacji zwierząt - tłumaczy Łukasz Musiał.

Fundacja Viva! wysłała zawiadomienie na komisariat w Policach o podejrzeniu popełnienia przestępstwa na fermie w Sierakowie. Do zgłoszenia dołączono wszystkie nagrania i zdjęcia.

Jak fundacja Viva! trafiła na fermę w Sierakowie? Łukasz Musiał przekonuje, że był to przypadek.

- Nie mieliśmy wcześniej żadnej informacji na temat tej fermy. Czasami obserwujemy różne miejsca i sprawdzamy, jak są traktowane zwierzęta, czy nie dochodzi do nieprawidłowości. Po prostu pojechaliśmy, skontrolować tę fermę i w ten sposób odkryliśmy, co się na niej dzieje - tłumaczy.

Właściciel: wina pracownika

Bezskutecznie próbowaliśmy dodzwonić się do Wojciecha Kaszubskiego, właściciela fermy drobiu w Sierakowie. Udało się to jednak wcześniej TVN24. W rozmowie z reporterką Kaszubski przekonywał, że to wina pracownika z Ukrainy, który „podjął samodzielną decyzję”. - Nie chciało mu się wyrzucić do chłodni. Mówił, że pod płotem są dziki, to zjedzą. Jest to karygodne - powiedział i dodał, że podwładny zostanie ukarany.

Co Łukasz Musiał myśli o tłumaczeniach właściciela?

Nie ma tutaj mowy, że był to incydentalny przypadek. Niektórzy zarzucają nam, że nie zareagowaliśmy od razu. Właśnie dlatego. Wiemy, jak ciężko jest wywalczyć w sądzie prawa zwierząt, jak trudno cokolwiek udowodnić, żeby sprawa nie została umorzona. Dlatego tak wyglądają nasze dochodzenia: zbieramy jak najwięcej dowodów, żeby pokazać, że to nie jest incydent, a regularna praktyka. Gdybyśmy mieli tylko nagrania z czwartku, to tłumaczenia typu "pracownik wyrzucił" przeszłyby w sądzie. Wina spadłaby na podwładnego, zostałby przekwalifikowany i sprawa zostałaby umorzona. A tu mamy nagrania z miesiąca, które są solidną podstawą do poważnej sprawy sądowej. Udowadniają, że to była regularna praktyka

- tłumaczy Musiał.

Zgodnie z obowiązującym prawem, pracownicy ferm drobiu codziennie dobijają słabsze lub schorowane kurczaki. Następnie muszą wynieść je do chłodni. Gdy ta jest pełna, jej zawartość wywozi się do firmy utylizującej.

Zaledwie miesiąc temu opisywaliśmy przypadek fermy drobiu w Sidłowie, gdzie również dochodziło do nieprawidłowości.

"To tak jak Hitler do Oświęcimia wysyłał. Tak samo i ty tu wysyłasz". Dramatyczne warunki na fermie kurczaków

Więcej o: