Pogoda w tym roku sprawiła, że letni sezon rozpoczął się o wiele wcześniej, a na plażach turyści pojawiali się już w maju. Jak informuje "Polityka" w najnowszym wydaniu, część plaż nad Bałtykiem zaczęła działać dopiero od lipca. Powód? Brak ratowników, który odczuwalny był także w wakacje ubiegłego roku.
"Ratownicy mieli pojawić się wraz z początkiem wakacji, ale nie wszędzie udało się znaleźć chętnego, więc pływania nadal się zabrania. Zazwyczaj bezskutecznie" - czytamy w "Polityce", a taka sytuacja rodzi obawy o bezpieczeństwo nad Bałtykiem. Nierzadko turyści - mimo niebezpieczeństwa - wybierają niestrzeżone kąpieliska, co może skończyć się tragedią.
Istnieje też spore prawdopodobieństwo, że kąpieliska zamknięte ze względu na brak ratowników, w ogóle nie zostaną otwarte w tym sezonie. Z każdym tygodniem maleją szanse na to, że zgłoszą się kolejni chętni do ich pilnowania.
WOPR próbowało przeciwdziałać tej sytuacji wcześniej i już od maja poszukiwało ratowników, ale jak pokazała rzeczywistość - zgłosiło się za mało osób.
Proponowano im od 16 do 20 zł brutto za godzinę, a do tego: wodę mineralną i miejsce na polu namiotowym - to było jednak za mało.
Tymczasem kandydat musi mieć ukończony kurs ratownictwa wodnego i z pierwszej pomocy - koszt to około 2,5 tys. zł. "Polityka" ocenia, że ci, którzy takie kursy ukończyli, wybierają pracę poza Polską, gdzie zarobią więcej.
Wolne etaty nad Bałtykiem nie dotyczą jedynie ratowników wodnych - na Pomorzu Gdańskim pojawiło się ponad tysiąc miejsc pracy, ale miejscowi pracodawcy mają problemy z zapełnieniem tych etatów. Głównie ci, którzy największe obroty notują w wakacje: hotelarze i właściciele lokali gastronomicznych.
Sytuacji nie ratują też Ukraińcy, którzy, jak Polacy, coraz mniej chętnie podejmują pracę za minimalną stawkę godzinową (13,70 zł brutto za godzinę).