Mogłoby dojść do tragedii, gdyby nie strażnik gminny, który wracał akurat z pracy. Zadzwonił na straż pożarną i okazało się, że służby nie wiedzą nic o konieczności interwencji. - Ludzie stoją na ulicy i zdjęcia robią, filmiki kręcą. Od razu zadzwoniłem po straż a oni mówią, że pierwsze słyszą o pożarze. Byli na miejscu w dwie minuty - mówił pan Juliusz "Gazecie Lubuskiej".
Nie czekał na przyjazd straży - sam wbiegł na górę i zaczął alarmować mieszkańców. Zadymianie było jednak bardzo duże. Strażacy dołączyli chwilę później, wyprowadzili kobietę, dwa koty i ugasili pożar.