Sadura: Klasa średnia próbuje wypchnąć ze szkół "gorsze" dzieci. To wszystkim zaszkodzi

- Trzeba skłonić rodziców z klasy średniej, by poprzestali na wystarczająco dobrej szkole rejonowej, zamiast poszukiwać szkoły najlepszej. Ta pogoń wcale nie sprzyja poprawie jakości nauczania - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Przemysław Sadura, socjolog z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Od redakcji: Szanowni Czytelnicy, w naszym cyklu "Klasa średnia chce się grodzić" dyskutujemy o tzw. miksie społecznym. Czy to istotne, by na jednej klatce schodowej sąsiadem zamożnego prawnika mogła być kasjerka z Biedronki? Czy to ważne, aby ich dzieci chodziły do jednej szkoły? 

DZIŚ rozmowa z badaczem polskich szkół Przemysławem Sadurą, który przestrzega przed niektórymi pomysłami zamożniejszych rodziców (wywiad znajdziecie poniżej). A po południu opublikujemy kontrowersyjny tekst prof. Janusza Majcherka: "Tak, możemy być ze sobą razem, ale w galeriach handlowych".

W ŚRODĘ wywiad z architektem Wojciechem Koteckim, który projektuje w Warszawie osiedle z uwzględnieniem zasady miksu społecznego (czyli mieszania ludzi o różnym poziomie zamożności i z różnych środowisk) oraz tekst idolki klasy średniej Katarzyny Grygi (autorki słynnego „Listu przeciwko ekoterrorystom”). 

W CZWARTEK rozmowa naszej dziennikarki Wiktorii Beczek z... mamą o tym, dlaczego miks społeczny starszemu pokoleniu kojarzy się z PRL-em. 

Chcemy też publikować Wasze polemiki i listy na ten temat. Czekamy na nie pod adresem: listydoredakcji@gazeta.pl 

***

Weronika Bruździak-Gębura, Gazeta.pl: Czy w polskich szkołach istnieją klasy, gdzie uczą się dzieci prezesów banków i te kasjerki z Biedronki?

Przemysław Sadura*: Być może są, ale ja takich nie widziałem. Podejrzewam, że jest ich niewiele. Prezesi banków mogą zapłacić za szkołę prywatną, nawet taką, gdzie czesne jest astronomiczne. Ale nie rozmawiajmy o klasie wyższej, finansowej elicie. Istotniejsze jest to, żeby klasa średnia nie uciekała na masową skalę z publicznego systemu edukacji.

Dlaczego?

- Bo jeżeli klasa średnia ucieka z publicznych szkół, to zostają w nich ubodzy i stają się one usługą dla ubogich. A świadczenia dla ubogich zawsze były ubogie i nędzne, cytując Richarda Titmussa, badacza systemów welfare state i polityki społecznej.

Chodzi o to, żeby w systemie publicznym zachować jak najwięcej dzieci z klasy średniej, bo zapewniają one w klasach miks społeczny.

To takie ważne?

- Z badań wynika, że mieszanie się dzieci pod względem poziomu ich kapitału kulturowego i wiedzy służy przede wszystkim tym, którzy mają go mniej. Ale jednocześnie nie szkodzi tym, którzy mają go więcej. Segregacja jest niekorzystna społecznie. Mieszanie jest dużo lepsze.

Poza tym rodzice z klasy średniej są grupą, która chętniej angażuje się w życie szkoły i wywiera presję. Trzymają rękę na pulsie, kontrolują to, jak szkoła pracuje i wymuszają jej właściwe działanie. Niejednokrotnie zdarza, że nawet w dobrej szkole trafi się nauczyciel, któremu może się nie chcieć albo który może mieć akurat gorszy moment. Prędzej zobaczy to rodzic z klasy średniej. Wyłapie, że ostatnio polonistka przestała zadawać jakiekolwiek zadania albo sprawdzi, jaki jest poziom sprawdzianów, które robi i prędzej zwróci uwagę na to, że coś tutaj nie gra. Ma większą wiedzę, a także śmiałość, by pójść do szkoły i interweniować. Obecność rodziców z klasy średniej jest korzystna, bo wymusza właściwe działanie systemu publicznego.

Czy rodzice z polskiej klasy średniej chcą, by ich dzieci chodziły do klasy z dziećmi niższych klas społecznych?

- Nie chcą.

Wystarczy spojrzeć na poziom solidarności społecznej i zaufania między ludźmi w Polsce. Z tym nigdy nie było dobrze, ale po 1989 roku transformacja doprowadziła do erozji i tak już mocno nadwątlonego zaufania. Gdy w sondażach pyta się Polaków, czy ludziom można ufać, to skłonność do ufania innym deklaruje zaledwie kilkanaście procent badanych. Średnia unijna jest prawie trzykrotnie wyższa, a w krajach skandynawskich takie zaufanie, które jest też wyrazem poczucia solidarności ze współobywatelami, deklaruje około 70 proc. badanych. To jest przepaść.

zdj ilustracyjnezdj ilustracyjne GRZEGORZ CELEJEWSKI

I jak to się przekłada na szkoły?

- W naszych wyborach, nie tylko szkolnych, ale i wszystkich innych, podstawowym kryterium jest egoistyczne postrzeganie własnego interesu. To jest w zasadzie jedyne kryterium, które jest brane pod uwagę. Przy niskim zaufaniu do państwa i instytucji publicznych, a więc również do szkoły, rodzice z klasy średniej, jeżeli mają tylko taką możliwość, będą wybierać szkoły, które są selektywne, czyli te, które wybierają najlepszych.

Rodzice wierzą, że w ten sposób ich dziecko zyska.

Może mają rację?

- Nie. Bo dzieci żyją wtedy w bąblu, do którego przyzwyczailiśmy się przez media społecznościowe. Wśród przyjaciół na Facebooku nie mamy wielu osób różniących się od nas statusem ekonomicznym czy poziomem kapitału kulturowego. Ale systemu szkolnego nie powinno się organizować według tego, jak sformatowane są media społecznościowe.

W sytuacji, kiedy rodzice z klasy średniej w dość drapieżny sposób rywalizują o jak najlepsze miejsca w jak najlepszych szkołach, co można jakoś zrozumieć, bo jest to w pewnym sensie racjonalne działanie na poziomie indywidualnym, to jednak rolą państwa jest postawić temu granicę i wyegzekwować funkcjonowanie takiego systemu, który zapewnia powszechną szkołę, miesza środowiska i wymusza przestrzeganie zasady rejonizacji.

Klasa średnia nie chce rejonizacji.

- Nie chce. I omija ją na wszelkie sposoby, żeby np. dzieci posłać do szkoły w innej dzielnicy jeśli ta szkoła ma wyższą pozycję w rankingach. W ten sposób powstają szkoły z "dobrymi" dziećmi i szkoły z tymi, którzy uczą się gorzej. Jeśli państwo pozwoli, by ten proces zaszedł zbyt daleko, będzie to miało rujnujące skutki społeczne. Ponieważ taki system nie tylko reprodukuje nierówności społeczne, ale wręcz je zwiększa.

Obecnie duża część socjalizacji jest prowadzona w instytucjach, głównie w szkołach, bo rodzina nie jest już jedynym i najważniejszym miejscem, gdzie ten proces się odbywa. Jeżeli będzie on dokonywał się w takich bąblach, czyli szkołach dla najlepszych, dobrych, średnich i przeciętnych, gdzie każdy będzie funkcjonował tylko w swoim środowisku, to zbudujemy system, który będzie eskalował różnice klasowe, kulturowe i ideologiczne. Może też doprowadzić do tego, że przybiorą one formę nieznaną w naszym społeczeństwie, czyli system kastowy, gdzie od samego początku dzieci z tych dobrych i gorszych domów nie będą miały ze sobą żadnego kontaktu. Bo jeśli nie spotkają się w szkole, to niby gdzie mieliby się spotkać? Przecież tym bardziej nie spotkają się na rynku pracy czy w mediach społecznościowych, gdzie odbywa się duża część życia społecznego. Tylko szkoła jest w stanie budować więzi, które powodują, że mamy do czynienia ze społeczeństwem, a nie grupą jednostek.

Dlaczego to jest tak ważne, by dzieci z różnych środowisk miały ze sobą kontakt?

- Z wielu powodów. Przyjrzyjmy się umiejętnościom współpracy. Od lat obserwuję na uczelni jak kolejne roczniki studentów coraz gorzej radzą sobie ze wszystkimi zadaniami, które wymagają współpracy. Tym bardziej z osobami, które żyją w innych światach, są spoza naszej bajki, spoza naszego bąbla. Taka umiejętność rozwija też empatię, sprawia, że potrafimy zrozumieć sytuację innych, wczuć się w nią. Funkcjonowanie w grupie jest tym lepsze, im bardziej potrafimy spojrzeć na sytuację oczami innych. Dzieci uczą się wytrzymywać różnice, czyli radzić sobie z frustracją. Rozwój takich umiejętności wymaga, żebyśmy mieli odpowiednio dużo kontaktów z innymi. Zarówno izolacja fizyczna, gdy dzieci z różnych grup społecznych trafiają do innych szkół czy klas, jak i indywidualizacja, czyli prowadzenie procesu nauczania w ten sposób, że stawia się przede wszystkim na rywalizację i porównywanie między sobą, a nie wspólne projekty, utrwala anomię społeczną. Utrudnia jakiekolwiek działania wspólne.

Na poziomie rynku pracy widać, że biznes inwestuje w skłanianie pracowników do współpracy i uczenia ich tej kompetencji, bo to nasza słaba strona. Trudno się temu dziwić, skoro tak a nie inaczej funkcjonuje polska szkoła, i to od lat.

Jeśli Jaś po ukończeniu tych wszystkich "lepszych" szkół zostanie managerem w międzynarodowej firmie transportowej, a jego podwładnym będzie kierowca Staś, to czy ten pierwszy będzie w stanie w ogóle zrozumieć potrzeby tego drugiego, jeśli w szkole nie miał do czynienia z osobami z innych grup społecznych?

- Pewnie będzie miał z tym duży problem. To nie tylko kwestia umiejętności przestawienia się na trochę inne postrzeganie świata, ale też głębokie poczucie przynależności do tego samego społeczeństwa i tego, że znalezienie wspólnego języka jest koniecznością. Nie da się być dobrym managerem, gdy nie rozumie się potrzeb innych, zwłaszcza swoich pracowników. Wtedy zdajemy się na konieczność poszukiwania pośredników albo zbyt szybko wchodzimy w konflikt, kiedy to wcale nie jest potrzebne.

Problem przed którym stoi polska szkoła, to jak skłonić rodziców z klasy średniej, by poprzestali na wystarczająco dobrej szkole lokalnej, zamiast poszukiwać szkoły najlepszej. Ta pogoń wcale nie sprzyja poprawie jakości nauczania. Zamiast tego zwiększa rywalizację między szkołami szkodząc idei publicznej szkoły powszechnej. Bo szkoły prywatne to jedna możliwość. Druga, jaką mają rodzice z klasy średniej, to wybieranie najlepszych szkół w systemie publicznym.

Czyli unikanie rejonizacji.

- Tak. To było dobrze widoczne przy okazji wyboru gimnazjów, czyli przed reformą PiS. Powstały wtedy gimnazja lepsze i gorsze, między innymi przez naciski rodziców szukających szkół podnoszących poprzeczkę. Mimo że oficjalnie nie można było robić selekcji, to robiło się ją na przykład tworząc szkoły z rozbudowanym systemem języków obcych. Ich znajomość jest dobrym miernikiem kapitału kulturowego, a dzieci z wyższej klasy średniej statystycznie lepiej radzą sobie z językami. Do tych szkół trafiała więc wyselekcjonowana młodzież, podobnie jak do liceów z maturą międzynarodową czy do szkół z programami autorskimi.

Państwo w żaden sposób nie starało się egzekwować zasady rejonizacji. Obserwowałem to zjawisko w Wielkiej Brytanii, gdzie rodzice z klasy średniej, przyciśnięci kryzysem, który uszczuplił ich dochody i nie pozwalał tak swobodnie korzystać ze szkół prywatnych jak niegdyś, próbowali znaleźć lepsze szkoły w ofercie szkolnictwa publicznego omijając zasady rejonizacji. Robili to na przykład przeprowadzając się do obwodów lepszych szkół, tworząc fikcyjne związki albo biorąc fikcyjne rozwody. Państwo stanowczo walczyło z tym procederem. Były nawet przypadki, że wykorzystano ustawy antyterrorystyczne, by inwigilować rodziców, którzy zmieniają obwód szkolny w czasie naboru. To oczywiście była przesada, ale pokazująca jednak stanowczość działania państwa w tym obszarze. Stanowczość, której w Polsce zabrakło w przypadku gimnazjów.

Wciąż tak jest?

- Oczywiście. Teraz to zjawisko widać w przypadku wielkomiejskich podstawówek. Realizuję obecnie badania w jednej z dzielnic Poznania. Wśród kilku szkół z tej dzielnicy największy odsetek dzieci z rejonu, który miała jedna z podstawówek, to było 40 proc. Wszystkie inne miały jeszcze mniejszy udział dzieci z dzielnicy. To pokazuje jak działa zasada rejonizacji w przypadku szkół podstawowych, a raczej jak nie działa. Rodzice wybierają szkoły podstawowe ze względu na opinie innych rodziców, swoje doświadczenia, wyobrażenia, wyniki egzaminów, ale też wygodę dojazdów. Dzisiaj standardem w dużych miastach jest wybieranie szkół podstawowych przez klasę średnią, a nie posyłanie dzieci do rejonowych placówek.

Dla mnie jako socjologa najbardziej irytujące jest to, że mamy do czynienia z ewidentną pułapką społeczną, z której trudno wyjść. Rozumiem rodziców z klasy średniej, bo na poziomie indywidualnym ich działania są racjonalne, ale szkodzą całości. Spójrzmy na to na przykładzie transportu w dużym mieście. Wiemy, że gdybyśmy masowo przesiedli się na transport publiczny czy rowery, to wszyscy dojechalibyśmy do pracy szybciej. Zniknęłyby korki, nie byłoby smogu. A gdyby ktoś z nas w wyjątkowej sytuacji musiałby naprawdę szybko pojechać, to wtedy biorąc samochód czy taksówkę pojechałby w tempie ekspresowym. Ale ponieważ autobusy stoją w korkach, a rowerzyści wędzą się w spalinach, to wsiadamy do tego samochodu, bo daje minimum komfortu. Decyzja, by wsiąść do auta, jest indywidualnie racjonalna, tylko prowadzi do nieracjonalnych skutków społecznych.

I co z tym robić?

- Do końca nie wiadomo. Bo co możemy? Przekonywać wszystkich, by zostawili samochody i przesiedli się do autobusów? Ciężko, bo część przekonamy, ale większości nie. Narzucić wszystkim ten sposób i zakazać wjazdu samochodów do centrum? Można to zrobić, ale to z kolei spowoduje duże niezadowolenie społeczne i odbije się niekorzystnie w czasie wyborów na tych, którzy te decyzje wdrożyli.

Podobnie jest z wymuszaniem mieszania społecznego i zapobieganiem segregacji w przypadku edukacji. Samo przekonywanie i udowadnianie, że mieszanie jest korzystne, raczej niczego nie zmieni. Trzeba by postawić granicę i to wymusić, ale to też nie może być zbyt drastyczne działanie, bo w ogóle zniechęcimy rodziców do systemu publicznego. A masowa ucieczka klasy średniej do systemu szkół prywatnych byłaby totalną katastrofą dla systemu publicznego. Jedynym rozwiązaniem jest więc działanie, które zwiększa poziom szkół i przygotowanie wszystkich placówek do zaspokojenia potrzeb klasy średniej oraz zaufanie klasy średniej do szkół publicznych. Czyli stworzenie sytuacji, w której jako rodzic z klasy średniej mam poczucie, że moja szkoła rejonowa jest szkołą wystarczająco dobrą.

zdj ilustracyjneŁUKASZ ANTCZAK

Wystarczająco dobrą?

- Ten standard obowiązuje w Skandynawii. Zaufanie do państwa i systemu edukacyjnego powoduje, że ja wiem, że szkoła rejonowa jest szkołą wystarczająco dobrą, na podobnym poziomie co inne, więc nie ma sensu, bym stawał na głowie i szukał innej. Sztywne zakazy należy wprowadzać dopiero po osiągnięciu tego stanu. Czyli najpierw marchewka, później kij. Inaczej tej walki się nie wygra. Klasa średnia ma zawsze możliwość zagłosowania nogami, czyli mówiąc językiem Alberta Hirschmana, jeśli niemożliwa jest krytyka, to zawsze można wybrać rozstanie. Uciec i zostawić system samemu sobie.

A nie jest tak, że u nas te nierówności są znacznie większe niż na Zachodzie?

- Nie wydaje mi się. Nasze społeczeństwo jest tak naprawdę dużo mniej zróżnicowane klasowo niż na przykład społeczeństwo brytyjskie. Jesteśmy dużo bardziej egalitarni. Brytyjski system edukacji, pomijając podstawówki, w dużo większym stopniu reprodukuje nierówności społeczne niż polski. Niepokojący jest kierunek zmian oraz procesy zachodzące w największych aglomeracjach.

Dlaczego więc i komu opłaca się, by dzieci z niższych klas społecznych chodziły do klas z dziećmi z klasy średniej?

- Opłaca się całemu społeczeństwu. Badania pokazują, że dzieci z niższych klas społecznych bardzo na tym skorzystają - szybko będą dorównywać do poziomu dzieci z klasy średniej. A przecież różnica w wyjściowym poziomie jest niezawiniona, bo część dzieci urodziła się w rodzinach o mniejszym kapitale kulturowym, mniej wykształconych, niemających nawyku czytania. Dzieci z klasy średniej od urodzenia dorastały w domach, które otwierały przed nimi dodatkowe możliwości. Jeżeli więc dzieci z obydwu grup trafią do jednej klasy, to te, które w niezawiniony sposób mają mniejszy kapitał kulturowy, zyskają dodatkowe możliwości rozwoju. Wpływ grupy rówieśniczej, czyli peer learning, jest dużo skuteczniejszy niż odgórny przekaz nauczyciela.

Z kolei dzieci z klasy średniej nie stracą albo stracą bardzo niewiele, co nie będzie miało wpływu na ich dalsze kariery, a zyskają doświadczenie rozwijania się w zróżnicowanym środowisku, które jest w miniaturze, w soczewce odzwierciedleniem tego, czym jest całe społeczeństwo. To doświadczenie ma niebagatelne znaczenie w świecie, w którym w coraz większym stopniu żyjemy w odizolowanych od siebie bąblach. Ci, którzy będą mieli doświadczenie rozwijania się w zróżnicowanym społeczeństwie, co pokazują też badania dotyczące innych miksów, będą bardziej kreatywni, innowacyjni, empatyczni. Zyskają miękkie kompetencje i doświadczenie, którego nie da się później w żaden inny sposób nadrobić. Z punktu widzenia całego społeczeństwa jest to więc ewidentnie korzystne.

A jak odbierają to uczniowie? Czy ci lepsi chcą przebywać z tymi gorszymi, którzy nazywają ich „kujonami”, a ci drudzy z tymi pierwszymi, którzy nazywają ich „półgłówkami”?

- Animozji między uczniami, którzy uczą się lepiej, a tymi, którzy gorzej, jest wiele i były od zawsze. W dorosłym życiu będzie podobnie. Szkoła jest symulatorem życia społecznego. Osoby, które odniosą błyskotliwe kariery, nie będą spotykali na swojej drodze tylko entuzjastów i klakierów. Będą mieli też wielu krytyków, być może będą musieli mierzyć się nawet z falą hejtu.

Zaczęliśmy myśleć o wychowaniu dzieci tak, jakby chodziło o usuwanie im spod nóg wszelkich przeszkód. Zapominamy jednak, że dzieci rozwijają się też przez zwiększanie umiejętności akceptacji frustracji. Jak mają radzić sobie z emocjami, jeśli nie doświadczą ani nudy, ani lęku? Nie może być tak, że wszystkie bajki będą kończyły się happy endem, a braci Grimm będziemy znali tylko i wyłącznie w jakichś disneyowskich wersjach. Życie szkolne ma nas przygotować do dorosłego życia, nauczyć nas społecznego poruszania się po świecie. Przecież o to zawsze chodziło i nadal chodzi. Być może rodzice z klasy średniej w kulturze dzieciocentrycznej o tym zapomnieli.

Czy można mieć pretensje do rodziców lepiej uczących się dzieci z klasy średniej, że nie chcą, by w klasie ich dziecka był uczeń opóźniający naukę?

- To zależy. Mogę zrozumieć rodziców z klasy średniej, którzy chcą wybrać jak najlepiej dla swoich dzieci, ale jeśli próbują zawłaszczyć, skolonizować część systemu publicznego oraz wyrugować i wypchnąć z niego dzieci z rodzin o niższych kompetencjach, to tego nie rozumiem. Minimalny poziom solidarności powinien obowiązywać nas wszystkich. Chcąc dla naszego dziecka jak najlepiej powinniśmy jednocześnie pamiętać, że nie jest ono pępkiem świata. Dla nas ma być najważniejsze, ale dla świata nie jest i nigdy nie będzie. Wydaje mi się, że szkoła i państwo powinny egzekwować mieszanie społeczne, bo rodzice wszystkich dzieci ze wszystkich środowisk na tym skorzystają. Klasie średniej przyda się lekcja radzenia sobie z frustracją, tym bardziej, że jest jej coraz więcej w życiu, również politycznym.

Obecnie polski system edukacyjny wyrównuje szanse, czy zwiększa nierówności społeczne?

- Dzisiaj edukacja radzi sobie z wyrównywaniem szans trochę gorzej niż kilka lat temu. W dobie reformy PiS wydaje się, że zrobiliśmy krok w niewłaściwym kierunku, a właściwie nawet dwa. Po pierwsze, cofając reformę obniżającą obowiązek szkolny, która zapewniała wcześniejszy kontakt ze szkołą i dawała możliwość osiągnięcia w krótkim czasie stuprocentowego uprzedszkolnienia nawet wśród dzieci trzyletnich, co było bardzo korzystne z punktu widzenia zmniejszania nierówności społecznych. Reforma PiS to cofnęła. Drugi błąd to likwidacja gimnazjów. One mimo wszystkich wypaczeń systemu wyrównywały szanse. Lepiej poprawiać to, co działa nieefektywnie, a nie wywracać cały system do góry nogami.

A tak w ogóle jaka jest polska szkoła? Dobra, słaba?

- Jeśli chodzi o merytorykę i przekazywanie wiedzy, jest coraz lepsza. Polscy uczniowie w badaniach międzynarodowych takich jak PISA wypadają coraz lepiej ze wszystkich przedmiotów. Ale jest też druga strona medalu. Zdecydowanie gorzej wypadamy pod względem umiejętności wykorzystania wiedzy w praktyce. Najgorzej, jeśli nie fatalnie, pod względem sense of belonging, czyli poczucia przynależności do szkolnej społeczności i satysfakcji z chodzenia do szkoły.

Polscy uczniowie nie lubią chodzić do szkoły?

- Nie lubią.

Dlaczego?

- W szkołach jest dość wysoki poziom, który ciągle jest osiągany tradycyjnymi metodami. Jest dużo nauki pamięciowej, programy są przeładowane. Do tego duża presja, rywalizacja, wyścig szczurów. To wszystko jest obecne już od pierwszych lat szkoły, więc trudno, żeby dzieci ją lubiły. Brakuje eksperymentowania, wspólnego szukania rozwiązań.

Kiedy robię wywiady z pokoleniem rodziców okazuje się, że ich wspomnienia szkolne też nie są najlepsze. Oczywiście w pewnym stopniu są zależne od statusu społeczno-ekonomicznego, czyli od pozycji klasowej. Rodzicom z klasy średniej łatwiej jest uzasadnić czemu służy wysiłek włożony w edukację szkolną. Owszem, jest to żmudne, nudne, stresujące, ale służy temu, by wdrożyć się w rywalizację, która później na rynku pracy ma doprowadzić do życiowego sukcesu ich dziecka. W przypadku osób pochodzących z klas ludowych, a więc pracujących fizycznie lub wykonujących prace wymagające niższych kwalifikacji, wspomnienia szkolne to historia pewnej męki, wkroczenia w świat przymusu, obowiązku, który tak naprawdę nie wiadomo do końca czemu służył. Ich zdaniem uczymy się rzeczy, które do niczego nie są nam potrzebne, bo na koniec i tak idziemy do szkoły, która uczy nas zawodu albo od razu trafiamy do pracy. Nagle okazuje się, że większość wiedzy szkolnej jest nieprzydatna. Retrospektywnie szkoła jest przez nich wspominana jako strata czasu, okres, który trzeba było przetrwać.

Mogłoby być zupełnie inaczej, gdyby tylko nasze instytucje edukacyjne chciały zbliżyć się do korczakowskiego ideału szkoły życia. To byłoby korzystne zarówno dla dzieci o niższym kapitale kulturowym, jak i dla tych z klasy średniej. Wprowadzenie praktycznych metod podczas lekcji czy poszukiwanie rozwiązań przy pomocy eksperymentów to coś, co rozwija kreatywność i innowacyjność. Pod tym względem nasza szkoła się zmienia, ale od niedawna i za wolno. Cały czas widać lukę między naszą szkołą a tymi w Europie Zachodniej. Nawet zajęcia techniczne potrafią być prowadzone z książką i zeszytem!

* Przemysław Sadura, socjolog z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Bada relacje państwa i struktury klasowej w obszarze różnych polityk publicznych. Niedawno nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego najnowsza książka „Państwo, szkoła, klasy“.

Okładka książki Przemysława Sadury 'Państwo, szkoła, klasy'Okładka książki Przemysława Sadury 'Państwo, szkoła, klasy' Fot. Wydawnictwo Krytyki Politycznej

W cyklu "Klasa średnia chce się grodzić" ukazały się już: 

PiS przesuwa sześciolatków do przedszkoli. "Tysiące dzieci będzie powtarzać rok. Po co? Bo dobra zmiana"

Więcej o: