Wersja funkcjonariuszy BOR jest taka, że kolumna jechała na sygnale, zgodnie z przepisami. Inaczej uważa czterech świadków, którzy wypadek ówczesnej premier w lutym br. widzieli na własne oczy. Twierdzą, że żadnych syren nie słyszeli. A fakt, czy były czy nie, jest najważniejszy, bo przesądza o winie: funkcjonariuszy BOR lub 21-letniego kierowcy seicento, Sebastiana K.
Świadkowie, którzy stali kilkadziesiąt metrów od wypadku, ale sygnałów nie słyszeli, zostali już starannie przebadani. Kilkoro z nich zostało przesłuchanych już po dwa razy, poddano ich testom psychologicznym - czytamy w „Newsweeku”.
Jak podaje tygodnik, to anonimowi alkoholicy. Nie piją. Jeden z nich, Marek, opowiada, że przed dziewiętnastą ruszył w kierunku przystanku autobusowego. Był kilka metrów od drzewa, w które uderzył samochód z Beatą Szydło. Zapewnia, że żadnych syren nie słyszał.
Podobnie Waldemar, kolejny świadek. Twierdzi, że BOR-owcy zawsze jeździli bez odpowiednich sygnałów. Waldemara dodatkowo wysłano do Krakowa na badania psychologiczne, mimo że podczas dwóch wcześniejszych przesłuchań obecny był psycholog. W placówce pytali go o poczytalność, o to, czy zdarzają mu się utraty przytomności, a także dopytywano o ślad po trepanacji czaszki, którą miał z powodu krwiaka. "Poczułem się upokorzony" – opowiada.
Do świadków wypadku nie dotarła policja, tylko telewizja TVN, której dziennikarze zdecydowali się odwiedzić oddalony o 30 metrów ośrodek terapii. Dopiero po materiale, w marcu, świadkowie dostali wezwania na przesłuchania.
Do wypadku z udziałem Beaty Szydło doszło 10 lutego br. w Oświęcimiu. Premier jechała kolumną składającą się z trzech samochodów. Dwa z nich minęły rondo, w trzeci – w którym jechała premier – zahaczył o seicento i uderzył w drzewo.
Nie będzie śledztwa ws. działań policji po wypadku Szydło. Wniosek składała PO.