Zarażony pacjent od lat choruje na szpiczaka. Co dwa miesiące jeździł do szpitala im. Mielęckiego w Katowicach, by dostać chemię. Tak samo było w sierpniu. Po niezbędnych badaniach dostał leki, które miał zażywać w domu. Lekarz prowadzący poprosił pogotowie o odwiezienie pacjenta do domu w Wodzisławiu Śląskim. Ponieważ w karetce trząsł się z zimna, jego żona poprosiła o przykrycie.
Koc, podobnie jak cała karetka, zdaniem kobiety był w fatalnym stanie. - To wyglądało na transport dla więźniów, a nie chorych. Ale dziękuję Bogu, że jest ta karetka, bo mąż ma skruszone kręgi i na siedząco nie da rady tyle jechać - powiedziała w rozmowie z katowicką "Gazetą Wyborczą".
Gdy po kilku tygodniach na ciele pacjenta pojawiła się wysypka, kolejni lekarze przepisywali nietrafione specyfiki: najpierw na półpasiec, później na alergię. Kiedy wysypki dostała też żona mężczyzny, ponownie zwróciła się do lekarza. Ten zapytał zaprzyjaźnioną dermatolog, która stwierdziła świerzb. To choroba zakaźna, którą wywołuje świerzbowiec ludzki. Objawia się dokuczliwym swędzeniem i wysypką. Zdaniem poszkodowanych, do zakażenia doszło w karetce.
Według ustaleń katowickiej "Gazety Wyborczej", pojazd należy do firmy Gregor-Trans ze Stargardu Gdańskiego. Z katowickim szpitalem współpracuje do czerwca 2016 roku. - Dotąd do szpitala nie wpłynęły żadne skargi pacjentów dotyczące jakości usług firmy Gregor-Trans - powiedział Wojciech Gumułka, rzecznik prasowy szpitala im. Mielęckiego w rozmowie z katowicką "Gazetą Wyborczą". Dyrekcja placówki, podobnie jak dziennikarka, wysłali pytanie o częstotliwość prania i dezynfekcji koców, które są na wyposażeniu karetek. Odpowiedzi na razie nie otrzymali.
Kierowca karetki zgłasza awarię. Do akcji wkraczają lubelscy policjanci