Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych
- Zaczęła się między nami sprzeczka. Zaczęłyśmy się szarpać. Paulina odwróciła się i prawdopodobnie chciała mnie wyprosić z mieszkania. Zobaczyłam, że na blacie leżał nóż kuchenny. Złapałam za ten nóż i będąc za plecami Pauliny poderżnęłam jej gardło - mówiła Magdalena M.
- Ten nóż był taki normalny, przeciętny. Wzięłam ją za włosy z tyłu. Pociągnęłam włosy do dołu, tak, że głowa poszła do góry i bardziej odsłoniła się szyja. Przeciągnęłam po szyi nożem - dodała. „Liczne rany cięte i pojedyncze kłute” - napisano w raporcie Zakładu Medycyny Sądowej.
Na Paulinę L. wszyscy na Stalowej mówili „Pyza”. 29-letnia "Pyza" mieszkała z 8-letnią córką Oliwią i rocznym synem Norbertem w mieszkaniu na parterze kamienicy. Mieszkanie niewielkie, dwadzieścia metrów kwadratowych: jeden pokój, korytarz, łazienka i aneks kuchenny. Córkę miała ze związku z Markiem. Nie byli już razem, ale znajomi twierdzą, że mieli dobre kontakty.
Ojciec Norberta, Krzysztof, nie chciał przyznać się do ojcostwa. - Paulina poznała go chyba na dyskotece. Zamieszkali razem. Kiedy dowiedział się, że Paulina jest w ciąży, uciekł i nie utrzymywał żadnych kontaktów. Tylko raz na cały okres ciąży dał jej kilka złotych na witaminy - opowiada mieszkająca po sąsiedzku siostra "Pyzy", Patrycja.
- Paulina nie miała z nikim zatargów, zawsze to ona oferowała wszystkim pomoc i nie chciała pomocy od innych - przekonywała śledczych Magdalena M., choć tę samą pomocną Paulinę zadźgała przecież nożem.
- Dużo jej zawdzięczam, pomagała mi wychować mojego 20-miesięcznego synka - mówiła Patrycja. Bliscy twierdzą też, że "Pyza" unikała alkoholu, nie brała też narkotyków.
"Pyza" miała temperament. - Zawsze podnosiła głos. Była nerwowa - zeznała Patrycja. Kiedyś pewna kobieta zajęła jej miejsce na handel na cmentarzu. Kiedy nie chciała się przesunąć, "Pyza" miała kopnąć w stolik, na którym znajdował się towar kobiety. Miała też wtedy powiedzieć: „będziesz ku*wo dupą handlować na tym cmentarzu”. Sąsiadka "Pyzy" uważa dodatkowo, że "Pyza" zajmowała się handlem narkotykami. Potwierdziła to też M.
Patrycja wylicza, że "Pyza" dostawała 400 zł z Funduszu Alimentacyjnego, ok. 400 zł z Ośrodka Pomocy Społecznej i 170 zł dodatku na samotną matkę. Mieszkanie należało do znajomej, "Pyza" płaciła jedynie za rachunki. Dorabiała na cmentarzu, sprzedając pańską skórkę i szyszki, które sama produkowała.
32-letnia Magdalena M. była znajomą Pauliny L. Od lat na bakier z prawem. Kilka miesięcy przed tragedią zaatakowała nożem pracownicę salonu z automatami. Była uzależniona od hazardu, lubiła grę na automatach. Nie miała stałej pracy, dorabiała przy sprzątaniu, stały przychód to świadczenia rodzinne i alimenty na 10-letnią córkę.
- To jest narkomanka i złodziejka, kradła ubrania ze sklepów. Przychodziła sprzedawać kradzione rzeczy w okolice Dworca Wileńskiego, sam od niej kupiłem ze dwie bluzy. Jest dziwna, czasem mówi różne dziwne rzeczy - opisywał Magdę M. jej znajomy.
Narkotyzowała się, przyjmowała amfetaminę. Dwadzieścia lat temu wyrzuciła psa z czwartego piętra, trafiła przez to pod nadzór kuratora dla nieletnich. Jako 21-latka próbowała popełnić samobójstwo.
Mieszkała z rodzicami i córką, wcześniej także z konkubentem, z którym się rozstała.
„Oskarżona większość wolnego czasu spędzała z dzieckiem. Nie ma sprecyzowanych zainteresowań. Starała się być dobrą matką. Czasami krzyczała na córkę, ale przemocy fizycznej nie stosowała” - napisano w aktach.
W niedzielę 1 listopada 2015 r. "Pyza" z siostrą i wujkiem Jarosławem handlowała przed Cmentarzem Bródnowskim. Nie miała podstaw, by sądzić, że nie przeżyje najbliższej nocy. - Jeszcze wieczorem rozmawiałam z nią przez telefon. Nie mówiła, że czegoś się obawia, śmiała się. Narzekała, że tak źle idzie, że jutro też będzie musiała stać - mówiła kuzynka.
Tego dnia na jednym ze stołecznych cmentarzy handlowała też Magdalena M. Właściciel stoiska wspomina, że zastępował M., gdy wychodziła na przerwę. - Zadzwoniła raz czy dwa razy, że chce do toalety. Twierdziła, że jest w ciąży i dlatego tak często. Paliła dużo papierosów, co mnie zdziwiło, skoro mówiła, że spodziewa się dziecka. Za którymś razem znów przyszedłem i ją zastąpiłem, już nie wróciła - opowiadał mężczyzna. Zabrała za to ze stoiska ok. 600 zł utargu.
"Pyza" pokłóciła się wieczorem z siostrą o pieniądze. Twierdziła, że dała Patrycji 70 obwarzanków do sprzedania i siostra jest jej winna kilkaset złotych. Patrycja utrzymywała, że dostała mniej towaru. - Nie kłóciły się ze sobą, tylko nerwowo rozmawiały, nie doszło do żadnej szarpaniny - zapewniał wujek "Pyzy", Jarosław, który był wówczas u niej w mieszkaniu. Goście wyszli.
Ok. godz. 22-23 przyszła Magdalena M. Norbert wtedy jeszcze gaworzył. M. twierdziła, że "Pyza" rozpowiadała wszystkim, że jest jej winna pieniądze. Potem zeznawała, że przez "Pyzę" rozpadł się jej związek.
- Powiedziała mojemu chłopakowi Karolowi o moim długu i o tym, że kupowałam od niej narkotyki. Miałam do niej o to żal. Nie chciałam jej zabić - zapewniała Magda M. Stało się jednak inaczej.
Magdalena M. twierdzi, że przed przyjściem do Pauliny L. zażyła mefedron. - Jak to zaczęło we mnie działać, wszystko zaczęło falować, usta mi wysychały - mówiła. Zachowała jednak trzeźwość umysłu i zdecydowała się zatrzeć ślady. Zostawiła leżące zakrwawione ciało Pyzy i wyszła. - Wróciłam, by upozorować napad - przyznała. Zdjęła "Pyzie" z palców pierścionki, zabrała pieniądze (co najmniej ok. 1400 zł) i dwa telefony - jeden należący do "Pyzy", drugi do Oliwii. Podpaliła mieszkanie i zamknęła drzwi na klucz.
Pożar w mieszkaniu "Pyzy" powstał w dwóch miejscach - w przedpokoju i w części aneksu kuchennego. Nadpalił się m.in. kosz na śmieci, wykładzina, listwa przypodłogowa, panele ścienne. Nie trwało to jednak dłużej niż kilka minut. Płomienie częściowo objęły też zwłoki "Pyzy" - nadpaliły się jej włosy oraz ubranie. Śpiący w mieszkaniu Norbert i Oliwia zmarli w wyniku zatrucia dwutlenkiem węgla.
- Widzi pani, ja w ogóle nie zwracałam uwagi na dzieci. Jakby się odezwały albo ruszyły, na pewno zapaliłaby mi się lampka i nie doszłoby do tego - mówiła prokuratorce Magdalena M.
M. wróciła do siebie, wyprała rzeczy i założyła nowe. Wróciła pod kamienicę Pauliny. Spotkała wujka Jarosława, krewnego "Pyzy". Razem przez kilka godzin pili piwo. - Dziwnie się zachowywała, cały czas patrzyła, czy coś się nie dzieje, rozglądała na boki. Rozmawialiśmy na różne tematy. Mówiła, że Paulina jest fajna - opowiadał Jarosław. Magdalena M. była też zajęta doładowywaniem telefonu. - To było doładowanie na kartkach, które drukują. Za 5 czy 10 zł - tłumaczyła.
Mieszkańcy kamienicy wyczuli, że coś jest nie tak. - Ok. godz. 2 w nocy poczułem zapach palonych kabli - mówił chłopak Patrycji. - Zacząłem wąchać i Patrycja zapytała mnie, co mi śmierdzi. Była wyczulona na tym punkcie, bo wstydziła się stanu swojego mieszkania. Oświadczyłem, że czuję piwo, bo nie chciałem się z nią kłócić - stwierdził.
- Na klatce był widoczny dym. Nie było go dużo. Była godzina 1:12, kiedy zadzwoniłam na nr 998. Strażak powiedział, że nic nie czuje, nie widzi zadymienia. Powiedział, że za zgłaszanie fałszywych alarmów grozi kolegium - relacjonowała sąsiadka.
- Na klatce nie było czuć żadnego zadymienia. Nie było też żadnych oznak pożaru - zapewnił strażak, który tej nocy przyjechał na Stalową. Czujność strażaków próbowała uśpić także sama M. - Panowie, przecież nic się nie pali - przekonywała.
Nad ranem M. wysłała z numeru "Pyzy" sms do wujka Jarosława i sąsiadki z prośbą, by przyszli o godz. 8.30. Sąsiadkę to zdziwiło, bo nie umawiała się z "Pyzą". Magda M. wysłała też na numer "Pyzy" smsa od siebie, w którym poprosiła, by "Pyza" odezwała się do niej, jak wstanie. - Miało to odwrócić podejrzenia od mojej osoby - mówiła M. Twierdzi, że pierścionki wyrzuciła. Ukradzione pieniądze Magdalena M. przegrała na automatach.
Bliscy dobijali się do drzwi "Pyzy". - Myśleliśmy, że poszła do jakiejś koleżanki na kawę z dzieckiem - mówiła Patrycja. Razem z wujkiem Jarosławem próbowali zepsuć wkładkę w drzwiach. Bezskutecznie. W okolicy kręciła się cały czas Magdalena M. - Zachowywała się jak zawsze, nie była jakaś zdenerwowana - opowiadał Jarosław.
Później siostra i wujek poprosili o pomoc sąsiada, żeby ten dostał się do mieszkania.
- Podszedłem do okna i zacząłem pukać. Wyczułem wtedy woń spalenizny. Wskoczyłem na parapet i zacząłem nogą wypychać okno przez kratę. Wyrwałem kratę z okna i wskoczyłem do środka. Ciała dzieci były w sadzy. Byłem w szoku, usiadłem na chodniku, płakałem i czekałem na przyjazd pogotowia i policji - relacjonuje sąsiad.
Ciało "Pyzy" znaleziono na korytarzu. - Jak już znaleźliśmy Paulinę i jej dzieci, M. latała po klatce i płakała, była też przy drzwiach, jak policja już była w środku, strasznie to przeżywała - opowiadał wujek.
M. na początku udawała, że nie ma z tym nic wspólnego. - Z tego, co mówili ludzie, to Paulina leżała w przedpokoju, a dzieci w łóżku, ale to są tylko plotki, ja tego nie widziałam - zeznawała. Jednak wieczorem skontaktowała się ze swoją znajomą. Powiedziała przez telefon, że „zrobiła coś głupiego”.
- Stwierdziła, że jak się dowiem, to przestanę z nią rozmawiać. Zobaczyłam informację, że zginęła matka i dwójka dzieci. Zadzwoniłam do Magdy i zapytałam, czy to ma coś wspólnego z tym zdarzeniem. Powiedziała, że się do tego przyczyniła. Mówiła w sposób chaotyczny, nie za bardzo ją rozumiałam. Nie brałam tego na poważnie, Magda lubi konfabulować - twierdziła jej znajoma.
Dwa dni później M. zeznała jednak, że zamordowała "Pyzę". W swoich relacjach nie była spójna. - Na pewno nie zadałam jej licznych ciosów nożem w szyję. Nie przyznaję się do tych ran - mówiła. Konsekwentnie przyznawała się jednak do zamordowania "Pyzy". Została aresztowana. Pobytu za kratkami nie znosiła najlepiej. Mówiła, że „czuje obecność Pauliny L.”. „W jej odczuciu „poszkodowana wzywa ją do siebie”. Twierdzi, iż odczuwa jej wrogość” - czytamy w pismach z aresztu.
Psycholog ostrzegała, że Magdalena M. może targnąć się na swoje życie. „Dopytywana o ewentualne sposoby przeprowadzenia zamachu samobójczego podaje, iż najszybszym i najbardziej skutecznym w jej ocenie sposobem byłoby dźgnięciem się w gardło kawałkiem szkła” - napisała. M. próbowała się powiesić. Próbę udaremniono.
Sąd wymierzył kobiecie łączną karę dożywotniego więzienia. Za zabicie Pauliny L. otrzymała wyrok 25 lat więzienia, za doprowadzenie do śmierci dzieci - dożywocie. Za ograbienie mieszkania - rok pozbawienia wolności. Musi też zapłacić Markowi S. 100 tys. zł zadośćuczynienia za śmierć córki. Wyrok nie jest prawomocny.
- Magdalena M. udała się do swojej ofiary chcąc wyjaśnić nieporozumienie, brak jest dowodów na to, że szła tam z zamiarem pozbawienia jej życia. Nie ulega jednak wątpliwości, że zadała Paulinie L. szereg ciosów nożem, a później podpaliła mieszkanie. Działała z zamiarem ewentualnym: przewidywała możliwość zgonu dzieci i godziła się na to - stwierdził sędzia Piotr Gocławski. - Oskarżona powiedziała, że żałuje, w ocenie sądu nie była to krucha szczera - dodał.
Sędzia zaznaczył też, że Magdalena M. nie miała wyłączonej lub ograniczonej poczytalności.
Prokuratura domagała się dla M. właśnie kary dożywocia. - Została w okolicy, żeby nikt nie pomógł poszkodowanym. Odwodziła straż pożarną od pomocy mówiąc, że nic się nie pali. Nie dała dzieciom i Paulinie L. żadnych szans. Jest osobą niebezpieczną, nie panuje nad własną agresją. Okoliczności łagodzące? Jedynie niekaralność, ale to dlatego, że nie została jeszcze skazana za rozbój z nożem - mówiła prokurator w trakcie mowy końcowej.
- Moja klientka nie poszła tam po to, żeby zrobić krzywdę Paulinie L. i dzieciom. W emocjonalnym uniesieniu wzięła nóż i podcięła gardło. Śmierć dzieci była natomiast wynikiem nieumyślnego działania. Nie zamierzała ich zabić. To, że tam były, nie oznacza, że widziała je i słyszała. Wyparła, że tam się znajdowały - przekonywała sąd adwokat Magdaleny M. Obrona wnosiła o „sprawiedliwy wyrok”.
Na ostatniej rozprawie przed ogłoszeniem wyroku M. powiedziała tylko cztery słowa. „Wnoszę, jak pani adwokat”.