Jak się robi "przykrywkowca" [PRACOWAŁEM W CBA, CZ. 1]

- CBA podrabiało wszystko, nawet legitymacje dziennikarzy. Agenci posługiwali się legitymacjami m.in. Radia Zet i Polskiej Agencji Prasowej, gdy potrzebowali wysondować jakieś środowisko - mówi nam były funkcjonariusz, który zdecydował się ujawnić kulisy działania biura. Radzi wszystkim, którzy przychodzą do CBA, by nie brali komórek i laptopów, bo gdy zostawią je w depozycie, wszelkie informacje z tych urządzeń mogą być skopiowane.

Kilka tygodni temu z redakcjami portalu Gazeta.pl i "Gazety Wyborczej" skontaktował się mężczyzna przedstawiający się jako były funkcjonariusz Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Poprosił o spotkanie. Przyniósł dokumenty świadczące o tym, że w latach 2007-2010 był zatrudniony w CBA. Zgodził się rozmawiać wyłącznie anonimowo, więc nie podamy jego nazwiska ani stanowiska. Istotne, że opowiedział szczegółowo, jak wygląda szkolenie, zaopatrywanie w dokumenty, sprzęt i inne środki tzw. przykrywkowców, czyli agentów biura prowadzących tajne operacje, które wymagają przybrania przez nich fałszywej tożsamości.

Najsłynniejszym z nich był Tomasz Kaczmarek, znany jako "agent Tomek", występujący w spektakularnych akcjach biura z czasów, gdy CBA kierował Mariusz Kamiński (dziś obaj są posłami PiS, a Kamiński pełni funkcję wiceszefa tej partii).

Nasz rozmówca zdradza szczegóły tajnych operacji oraz informacje na temat "kuchni" wydziału prowadzącego "przykrywkowców". Natomiast o politycznym kontekście śledztw prowadzonych przez ówczesne CBA ma wiedzę wyrywkową.

Powody, dla których postanowił, sporo ryzykując, podzielić się z nami różnymi wiadomościami, nie są dla nas do końca jasne. On sam przekonuje, że występuje w imieniu grupy byłych funkcjonariuszy oburzonych, że Tomek po odejściu ze służby stał się czynnym politykiem, że lekkomyślnie ujawnia tak wiele szczegółów swojej pracy i pomija wsparcie współpracowników, bez których nic by nie zdziałał. Że dla Kaczmarka polityka to wyłącznie gra i kolejne wcielenie Tomka, najkosztowniejszego agenta w niedługiej historii CBA.

Zdecydowaliśmy się na publikację, gdyż niezwykle rzadko zdarza się, by osoba będąca tak blisko tajemnic służby specjalnej je ujawniała. Działania CBA w początkowym okresie istnienia budziły zaś tyle kontrowersji, że każda wiarygodna relacja o ich kulisach jest cenna i powinna być znana opinii publicznej. Pominęliśmy wątki, których nie byliśmy w stanie dostatecznie zweryfikować.

Były funkcjonariusz CBA zaczyna swoją opowieść:

- Pracowałem w CBA trzy lata - w komórce, która miała styczność z wydziałami operacyjnymi i z wydziałem, którego funkcjonariusze pod przykryciem działali w sprawach operacyjnych. Symbolem tego wydziału był "Koń trojański". Znamy historię, jak podstępem zdobyto Troję. Wydział operacyjny właśnie w ten sposób działał. Wprowadzał takiego konia trojańskiego, który miał na celu rozpracowanie figuranta.

Ile było takich "koni trojańskich"?

- Gdy tam pracowałem, przeszkolonych było około 20, ale szkolenia trwają non stop. Przy czym są funkcjonariusze czynni i tzw. uśpieni, czyli przeszkoleni, ale niepracujący, czekający na zadanie. W sprawach, które były w biegu, pracowało trzech, czterech. Wykorzystywaliśmy ich jak najmniej, bo po dekonspiracji taki ktoś przestawał mieć status funkcjonariusza pod przykryciem i musiał go zastąpić inny przeszkolony agent.

Dekonspiracja oznacza tylko zakończenie operacji czy w ogóle działalności takiego agenta?

- To sytuacja, w której jego tożsamość została ujawniona albo może być ujawniona. Załóżmy, że agent pracował przy sprawie we Wrocławiu, tam poznał grono osób, które dawały mu referencje, łącznie z figurantem. Wiadomo więc, że we Wrocławiu już nie mógł pracować, nawet mając inną tożsamość. Takiego agenta, który pracował dość długo i miał wypracowaną dobrą legendę, przerzucało się do innego miasta, do innej sprawy, badając, czy nie ma tam zagrożenia dekonspiracją. Jeżeli nie było żadnych powiązań pomiędzy nowym a starym miejscem pracy, uznawaliśmy, że taki funkcjonariusz nie jest zdekonspirowany.

LEGENDĘ AGENTA TRZEBA DOBRZE ZBUDOWAĆ

Jednym z takich funkcjonariuszy był znany - bo sam się ujawnił - "agent Tomek", czyli Tomasz Kaczmarek, dziś poseł PiS. Skąd się wziął?

- Kaczmarek na początku pracował w CBŚ, do CBA ściągnął go były naczelnik wydziału funkcjonariuszy pod przykryciem, który wcześniej był przełożonym Kaczmarka w CBŚ.

Potem razem pracowali przy operacjach specjalnych jako partnerzy?

- Tomasz Kaczmarek pracował przy sprawie posłanki Beaty Sawickiej, przy Weronice Marczuk w Wydawnictwach Naukowo-Technicznych, no i przy sprawie sławnej willi w Kazimierzu, która miała należeć do byłego prezydenta Kwaśniewskiego. W tym czasie przełożonym i partnerem Tomka był właśnie ten oficer, który przeszedł z CBŚ do CBA.

Jak się przygotowuje takiego agenta do pracy pod przykryciem?

- Użycie funkcjonariusza pod przykryciem to ostateczność. W sprawach operacyjnych prowadzonych pod kątem ujawnienia, czy dana osoba popełnia przestępstwa, wcześniej wykorzystywane są inne możliwości. Prowadzi się inwigilację, przede wszystkim na podstawie podsłuchów, zeznań świadków, doniesień, które muszą wskazywać na to, że ta osoba popełnia przestępstwo. Zajmuje się tym wydział dochodzeniowy. Stamtąd informacja jest przekazywana wydziałowi operacyjnemu, który równoległe prowadzi działania operacyjne, czyli poszukuje innych świadków, innych zdarzeń mówiących o tym, że dany figurant popełnia przestępstwa.

 

I dopiero jeżeli to wszystko nie wystarcza, taki wydział zleca komórce, w której pracował Kaczmarek, udowodnienie popełnienia przestępstwa przez daną osobę - poprzez wprowadzenie agenta pod przykryciem. Kreuje się go, wykorzystując naturalną tożsamość takiego funkcjonariusza, jego cechy psychofizyczne, fizjonomię. To nie jest tak, że bierze się pierwszego z brzegu agenta i wprowadza pod danego figuranta.

Czyli inny typ do rozpracowania Leppera, a inny do Sawickiej?

- Do Leppera musiał być ktoś z legendą biznesmena, który ma ugruntowaną pozycję na rynku. Podejrzenia korupcji sięgały tu najwyższych szczebli władzy i z samego założenia wychodziło, że takiego interesu nie może zrobić 25-letni biznesmen, który ma pieniądze niewiadomego pochodzenia. Trzeba było sprawiać wrażenie, że to biznesmen poważny, który już jakieś pieniądze zarobił, ma do zainwestowania duże środki, dużą ziemię. To był stateczny mężczyzna, wyglądający na 45-50 lat.

Jaki styl mieli prezentować Tomek i jego partner?

- Biuro w tym czasie było dopiero organizowane. Nie mieliśmy przeszkolonych funkcjonariuszy tego rodzaju, oni byli ściągnięci z innych służb, najczęściej z CBŚ. To wszystko było w powijakach i szkolenia dopiero miały nastąpić. Było typowanie różnych funkcjonariuszy i funkcjonariuszek. Osoby, które przyszły z innych służb, miały przede wszystkim zbudować swoją legendę. Tożsamość, która miała ich później uwiarygodnić w danej procedurze.

Jakimi sposobami się tę legendę budowało?

- CBA było powołane do ścigania korupcji w samorządach i w instytucjach państwowych, czyli nie do przestępstw z katalogu przeciwko życiu i zdrowiu, narkotyków czy innych. Rys psychologiczny przestępcy korupcyjnego jest inny. To osoba raczej stateczna, wykształcona, mająca pieniądze - i pod takich figurantów był szkolony i przygotowywany funkcjonariusz. Budując jego legendę, zwracaliśmy uwagę na ubiór, na zrobienie dokumentacji odnośnie do wykształcenia, na założenie wiarygodnej firmy, którą można było znaleźć w rejestrach sądowych.

PODRABIANIE PIECZĘCI, PODPISÓW... MOGLIŚMY SPREPAROWAĆ KAŻDY DOKUMENT

W jakie papiery wyposażaliście agentów?

- Funkcjonariusz sam sobie budował legendę. Wymyślał imię i nazwisko, datę urodzenia, adres, gdzie się uczył, skąd pochodził. Imię zazwyczaj było prawdziwe, żeby nie było wpadki, gdyby w knajpie lub na ulicy przypadkiem spotkał kogoś z prawdziwego życia. Później akceptowali to przełożeni. Następnie robiono pod to dokumenty. Początkowo dokumenty legalizacyjne były na nasz wniosek wytwarzane przez ABW. Potem powołaliśmy własną komórkę legalizacyjną.

Jakiego rodzaju dokumenty były tam wytwarzane?

- Dowód osobisty, czyli podstawa, był wytwarzany przez ABW. Dokumenty legalizacyjne dzielą się na w pełni zabezpieczone lub nie w pełni zabezpieczone. Zabezpieczone w pełni to były te, które w razie kontroli takiej osoby istniały w odpowiednich rejestrach, np. w bazie PESEL, pokazywały, że taka osoba rzeczywiście istnieje.

Dyplomy, prawa jazdy?

- Prawo jazdy było wyrabiane na mieście, legalnie, w ośrodkach szkolenia. Szło się do ośrodka nauki jazdy już "na nazwisku" legalizacyjnym, zapisywało się na kursy, przedstawiając legalizacyjny dowód osobisty. To bywało dość śmieszne, bo niektórzy funkcjonariusze mieli ponad 40 lat i mówienie, że nie mają prawa jazdy, było kuriozalne. Dlatego ktoś taki mówił zwykle, że wrócił z zagranicy i tam miał prawo jazdy, które nie spełnia wymogów. Jeśli chodzi o wykształcenie, to były robione świadectwa, począwszy od szkoły podstawowej poprzez dyplomy szkoły średniej, maturalne oraz uczelni wyższych.

Skąd braliście formularze?

- Robiło się je na podstawie oryginałów, na specjalistycznym sprzęcie, podobnie jak pieczęcie, znaki wodne i hologramy. To wszystko musiało być idealne, by uwiarygodniać i chronić tego funkcjonariusza. Mieliśmy też, jeśli np. chodzi o hologramy, zewnętrzne firmy, gdzie można było to zamówić. Pozyskiwaliśmy też różnego rodzaju źródłowe dokumenty oryginalne poprzez osoby, które miały do nich dostęp, np. niewypełnione druki.

A takie rzeczy, jak metryka urodzenia, zaświadczenie z parafii o chrzcie czy akcie małżeństwa?

- Nie przypominam sobie, bo to akurat nie było potrzebne.

Jakby były potrzebne, załatwilibyście?

- Tak. Byliśmy w stanie spreparować każdy dokument. Sprawa Leppera pokazuje, że ani ministerstwo, ani Urząd Miasta w Mrągowie nie wpadły na pomysł, że dokumenty są podrobione. Przy tej akcji były podrabiane też pieczęcie, podpisy. Sprawa była badana przez sąd i wyrok był taki, że prawo zezwalało nam w tym okresie prowadzić takie działania.

LEPIEJ NIE BRAĆ KOMÓRKI ANI LAPTOPA, IDĄC DO CBA

Posługiwaliście się też podrobionymi legitymacjami dziennikarskimi?

- Tak, czasami były przydatne, gdy trzeba było wysondować jakieś środowisko, w którym figurant się przewijał. Wiadomo, że dziennikarz jest wpuszczany na imprezy i może łatwo zdobyć informacje.

Przecież to nielegalne! I jakich redakcji legitymacje podrabialiście?

- Na przykład Polskiej Agencji Prasowej, Radia Zet, "Gazety Wyborczej".

 

Podrobiona przez CBA legitymacja dziennikarza Polskiej Agencji Prasowej. "Legitymacje prasowe były przydatne, gdy trzeba było zbadać jakieś środowisko.Wiadomo, że dziennikarz może łatwo zdobyć informacje i jest wpuszczany na imprezy " - mówi nam były funkcjonariusz CBA, który pokazał nam tę legitymację. Nazwisko dziennikarza (sprawdziliśmy, że nigdy nie pracował w PAP) jest takie samo, jak na podrobionej przez CBA legitymacji Radia Zet

A gdyby ktoś zadzwonił np. do PAP i zapytał, czy tam pracuje taki człowiek, toby mu potwierdzono?

- Nie, to była tzw. legalizacja płytka. Liczyliśmy się z tym, że może nastąpić dekonspiracja. Te dokumenty były wytwarzane nie dla funkcjonariuszy, którzy pracowali pod przykryciem, tylko dla funkcjonariuszy operacyjnych, którzy mieli za zadanie zebrać informacje. Posługiwaliśmy się też dokumentami wszelkiego rodzaju służb, czyli kontrwywiadu wojskowego, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, urzędu celnego, policji.

Wzory dostawaliście w porozumieniu z tymi służbami czy też "pozyskiwaliście"?

- To było porozumienie między służbami, dostawaliśmy oryginalne dokumenty.

Jak zdobywaliście wzory legitymacji dziennikarskich?

- Osoba z kręgu znajomych danego funkcjonariusza pozyskiwała taką legitymację, ewentualnie sami je pozyskiwaliśmy, np. dziennikarz gdzieś ją zostawił albo był znajomym funkcjonariusza i wypożyczył legitymację.

Świadomie?

- Były takie przypadki, że świadomie wypożyczył.

Wiedząc, że CBA zrobi sobie z tego wzór?

- Tak, ale podejrzewam, że nigdy się nie podawało takiej osobie prawdziwego celu wykorzystania legitymacji.

A jeśli na przykład w CBA była organizowana konferencja prasowa i dziennikarze zostawiali tam legitymacje, to kopiowaliście ich wzory?

- Mogło do tego dochodzić. Mogły też być kopiowane dane z telefonów komórkowych, jeżeli ktoś, w tym dziennikarz, przychodził do CBA i zostawiał w depozycie telefon. To zresztą dotyczyło ogólnie wszystkich, którzy byli w zainteresowaniu CBA i np. zostali wezwani na przesłuchanie. Każdy w takiej sytuacji zostawia w depozycie swój telefon.

Wyłączony.

- Wyłączony. Ale to nie problem. W aparacie są informacje, SMS-y, zdjęcia, numery telefonów, które mogą interesować wydział operacyjny. I w czasie, gdy ten telefon był w depozycie, była kopiowana karta SIM.

Czyli jaka rada dla osób, które idą na przesłuchanie do CBA?

- Nie zabierać ze sobą telefonów. Wszystko, co jest możliwe do skopiowania, proszę mi wierzyć, może być skopiowane, łącznie z jakimiś zapiskami, bo to może być potem coś ważnego.

A jak ktoś zostawi w depozycie laptop?

- Też jesteśmy w stanie skopiować zawartość, tylko to dłuższa sprawa.

Już jutro druga część wywiadu z byłym funkcjonariuszem CBA: na ile sobie mógł pozwolić "agent Tomek", czy wydatki na operacje agenta specjalnego rzeczywiście były kosmiczne? - On nie uznawał zamienników, nawet majtki i skarpetki musiały być markowe. Manicure, pedicure i fryzjera też finansowało biuro. Audi za 400 tys. zł? Płaciliśmy gotówką - mówi nasz informator.

Więcej o: