Do zamachu doszło sobotę, a celem była brytyjska baza Massereene koło miasta Antrim w Irlandii Północnej. Około 21.20 przy wjeździe do koszar znajdujących się ok. 25 kilometrów na zachód od Belfastu napastnicy otworzyli ogień z broni automatycznej, gdy do środka wjeżdżali dostawcy pizzy. Realizowali zamówienie żołnierzy 38 Regimentu Saperów.
Według świadków napastnicy oddali od 10 do 20 strzałów. Przypadkowi przechodnie myśleli, że to fajerwerki. Przy bramie panował chaos, bo żołnierze nie spodziewali się ataku przy odbiorze pizzy. Zdaniem inspektora Dereka Williamsona atakujących było co najmniej dwóch i dobijali ofiary leżące na ziemi. - Nie ma wątpliwości, że była to próba masowego morderstwa - mówi policjant.
Początkowo policja twierdziła, że terroryści byli przebrani za dostawców pizzy, ale szybko wycofała się z tej wersji. Okazało się, że wśród czterech rannych jest dwóch młodych pracowników Dominos Pizza. Według informacji konsulatu RP z Edynburga jeden z nich to Polak. Jego stan jest ciężki, ale stabilny.
Dwaj zabici saperzy mieli nieco ponad 20 lat i mieli niebawem jechać do Afganistanu. Do chwili zamknięcia tego wydania nikt nie przyznał się do zamachu. Policja na razie znalazła tylko opuszczony samochód, który mógł należeć do zamachowców.
Podejrzenia padły na członków jednego z tych ugrupowań Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA), które nie pogodziło się z rozbrojeniem tej organizacji terrorystycznej w 2005 roku.
Na korzyść tej tezy przemawia choćby to, iż do ataku doszło niedługo po ujawnieniu informacji o powrocie brytyjskich sił specjalnych do Irlandii Północnej. Miały one zbierać informacje o skrajnych organizacjach republikańskich, czyli tych zwolennikach połączenia Irlandii Północnej z Irlandią, które bojkotują proces pokojowy.
Brytyjski premier Gordon Brown powiedział, że cała Wielka Brytania jest w szoku. - Mordercy nie wykoleją procesu pokojowego, który ma poparcie mieszkańców Irlandii Północnej - zapewnił. Premier Irlandii Brian Cowen przekonywał, że "niewielka grupka złych ludzi nie jest w stanie przeszkodzić społeczeństwu, które chce żyć razem w pokoju".
Atak potępili protestanccy i katoliccy politycy z Irlandii Północnej i zapewnili, że nie doprowadzi on do zerwania rządów koalicyjnych sprawowanych w prowincji przez dawnych wrogów od 22 miesięcy.
Gerry Adams, przywódca republikańskiej partii Sinn Fein związanej z IRA, wydał oświadczenie, w którym pisze m.in., że "republikanie, dążący do zjednoczenia obu Irlandii mają obowiązek sprzeciwiać się aktom złym i przynoszącym efekty przeciwne do zamierzonych". Zdaniem Adamsa celem zamachowców "jest powrót brytyjskich żołnierzy na ulice".
Komentatorzy zastanawiają się czy po 11 latach względnego spokoju terror wraca do Ulsteru. Sobotni atak jest najpoważniejszym od zawarcia w 1998 r. układu pokojowego, który zakończył trwający od 30 lat konflikt między katolicką Irlandzką Armią Republikańską a ugrupowaniami protestanckich lojalistów opowiadających się za pozostaniem w Wielkiej Brytanii.
Przez 30 lat w walkach zginęło ponad 3 tys. osób, w tym 500 brytyjskich żołnierzy. Ostatni żołnierz zginął w 1997 roku z rąk snajpera z IRA. Od listopada 2007 roku w 15 różnych atakach na policję dysydenci z IRA ranili wielu funkcjonariuszy. Zagrozili, że będą zabijać tych wszystkich, którzy współpracują bądź pomagają brytyjskiej armii. I nie są gołosłowni. W 2002 roku zginął protestancki robotnik, który pracował w brytyjskiej bazie. Zabił go ładunek wybuchowy umieszczony w pudełku na śniadanie.