Na pytanie, jak długo jej miejsce w radzie będzie nieobsadzone, Steinbach odpowiada tak: - Tak długo, jak będzie trzeba. Polacy żądali, by Steinbach nie zasiadała w radzie. Krzesło jest demonstracyjnie puste. Z takim rozwiązaniem wszyscy będą musieli żyć.
- Słowa o mieczu Demoklesa są nieodpowiedzialne. Trzeba zadać sobie pytanie, jaką wartość dla pani Steinbach są stosunki polsko-niemieckie - odpowiada jej na łamach "Bild am Sonntag" Frank-Walter Steinmeier, wicekanclerz i szef MSZ z ramienia SPD. Zasugerował, że Steinbach może nigdy nie wejść do "widocznego znaku". - Uważam, że ten i każdy następny niemiecki rząd przy obsadzaniu rady będzie brał pod uwagę możliwe spięcia w stosunkach polsko-niemieckiech - mówi Steinmeier, od dawna przeciwny obecności szefowej BdV w pracach nad rządowym muzeum wypędzonych.
Do rezygnacji z miejsca w radzie skłoniła Steinbach kanclerz Angela Merkel, na którą naciskała Warszawa. Merkel zrobiła to wbrew części własnej partii CDU, w której władzach zasiada też szefowa BdV.
Sprawa Steinbach od kilku dni wzbudza emocje w świecie berlińskiej polityki. W dużej mierze przez ostre słowa profesora Władysława Bartoszewskiego, pełnomocnika rządu ds. stosunków z Niemcami. O Steinbach mówił m.in., że jest anty-Polką i że tak się nadaje do pertraktacji z Polską jak zdecydowany antysemita do pertraktacji z Jerozolimą. Po tej wypowiedzi rzecznik niemieckiego rządu oświadczył, że Berlin jest rozczarowany.
Steinbach zaprzecza w "Spieglu", by ustąpiła pod naciskiem Merkel, i że to kanclerz ostatnio ustąpiła przed Polakami. I zapewnia, że dostaje mnóstwo wyrazów poparcia. - Piszą do mnie: niech pani się nie poddaje, niech pani będzie twarda. Połowa popierających nie jest wypędzonymi, wielu to socjaldemokraci - twierdzi szefowa Związku Wypędzonych. W rozmowie z "Welt am Sonntag" dodaje: - Mam wrażenie, że w tym momencie masowa niechęć do Polski w Niemczech rozszerza się. Krytykowanie mnie przez polską stronę będzie mi pomagać przez lata, choć surowość i osobista natura tych ataków była bardzo przykra.
Premiera Donalda Tuska Steinbach nazywa w "Spieglu" "rozsądnym człowiekiem", który ugina się pod "mocnym narodowo polskim naciskiem", bo nie uciszył nacjonalistów w swoim kraju. - Polakom wspomnienia o wypędzeniu Niemców sprawiają ból. Także nas, Niemców, mocno bolało, gdy musieliśmy się zajmować naszą żałosną przeszłością. To nie jest łatwe - mówi Steinbach. - Ale niech [Polacy] nie mieszają się w nasze wewnętrzne sprawy i nie mówią nam, jak mamy wspominać nasze ofiary.
Jej zdaniem w Polsce zapomniano o przesłaniu "przepraszamy i prosimy o przebaczenie" z listu polskich biskupów do niemieckich z 1965 r.
Gdy "Spiegel" pyta, dlaczego w 1991 r. głosowała w Bundestagu przeciwko polsko-niemieckiemu traktatowi granicznemu, Steinbach odpowiada: - Chciałam wraz z innymi deputowanymi spowodować to, by przy tej okazji wyjaśniono wszystkie otwarte sprawy, jak np. odszkodowania za utraconą własność. To, że tego wówczas nie zrobiono, było kardynalnym błędem, wystarczy spojrzeć na późniejszą debatę.
Steinbach powtarza też tezę, że Polacy już przed wojną chcieli pozbyć się z Polski Niemców: - Drukowano pocztówki, na których granica Polski sięgała Berlina. Polscy politycy chcieli zredukować liczbę obcych elementów do jednego procentu ludności. Są na to dowody.
Wczoraj opinię profesora Bartoszewskiego o Erice Steinbach podzielił prezydent Lech Kaczyński w wywiadzie dla TVN 24. A "widoczny znak" zdaniem prezydenta w ogóle nie powinien powstać.