USS "Indianapolis" służył na Pacyfiku przez niemal cały okres II wojny światowej, gdzie brał udział w akcjach bojowych i nie tylko. W połowie lipca 1944 r. załoga okrętu miała za zadanie przetransportować z bazy lotniczej na wyspie Tinian uran oraz inne elementy bomby atomowej, którą później zrzucono na Hiroszimę. Krążownik dowodzony przez komandora Charlesa McVaya dowiózł ładunek 26 lipca. Później udał się w stronę wyspy Guam, a stamtąd do Leyte na Filipinach - opisywał Iain Ballantyne w książce "Zabójcze rzemiosło. Historia wojny podwodnej". Wtedy nikt nie spodziewał się piekła, które niebawem się rozpętało.
"Indianapolis" poruszał się bez obstawy i został zauważony przez podwodny japoński okręt I-58. Tamtejsza załoga była przekonana, że wytropiła pancernik, zbliżyła się nieco do okrętu, po czym po północy 30 lipca rozpoczęła atak. Najpierw jedna torpeda, potem kolejna, która niemalże rozerwała statek na pół - wspominał w rozmowie z BBC w 2013 roku marynarz Loel Dean Cox, któremu cudem udało się przeżyć. Krążownik zatonął w ciągu zaledwie 12 minut. - Jesteś w stanie sobie wyobrazić statek o długości dwóch boisk piłkarskich tonący w ciągu 12 minut? Po prostu poszedł na dno - opowiadał marynarz.
Przed zatonięciem próbowano jeszcze wzywać pomoc, ta jednak nie nadeszła. Nie jest jednak jasne, czy sygnału nie udało się nadać, czy też z niewiadomych przyczyn został on zignorowany. Dodatkowo dowództwo US Navy przez cztery dni nie zorientowało się, że krążownik nie dotarł do celu. W tym czasie 890 z 1196 żołnierzy piechoty morskiej, którzy przeżyli, czekało na pomoc i broniło się przed krwiożerczymi rekinami. - Myśleliśmy, że jeśli wytrzymamy kilka dni, ktoś po nas przypłynie - opowiadał po latach Cox. - Wszyscy śmiertelnie się bali - mówił z kolei Harlan Twible, który do USS Indianapolis został przydzielony świeżo po ukończeniu Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. - To były same 18- i 19-letnie dzieciaki - dodał w rozmowie opublikowanej na kanale YouTube Narodowego Muzeum II Wojny Światowej w Nowym Orleanie.
Na tratwy ratunkowe udało się dostać tylko niewielkiej części ocalałych, większość dryfowała w wodzie. Rozbitkowie na powierzchni utrzymywali się tylko dzięki kamizelkom ratunkowym. Około 50 rannych zmarło jeszcze przed wschodem słońca. Wtedy pojawiły się rekiny, zwabione zapachem krwi.
- Byłeś w ciągłym strachu, ponieważ cały czas je widziałeś. Co kilka minut widziałeś ich płetwy – tuzin do dwudziestu płetw w wodzie - opowiadał marynarz. Niektórzy z ocalałych łączyli się w większe grupy w wodzie, krzyczeli, uderzali rękami o wodę i kopali, by spłoszyć atakujące rekiny, ale te zdawały się nie reagować, wręcz przeciwnie - było ich coraz więcej.
Jednemu z marynarzy rekin odgryzł obie nogi; pozbawiony równowagi tułów, zawieszony w kamizelce ratunkowej, przewracał się z jednej strony na drugą. Jeden z uratowanych wspomina o dwudziestu pięciu śmiertelnych atakach, [okrętowy] lekarz w swojej, większej, grupie naliczył osiemdziesiąt osiem
- czytamy we fragmencie książki Richarda Rhodesa "Jak powstała bomba atomowa" cytowanym przez portal Wielka Historia. Rekiny były jednak tylko jednym z wielu zmartwień amerykańskich marynarzy. Mijały długie godziny, gdy czekali na ratunek. Słońce paliło, mężczyznom doskwierało pragnienie, byli głodni, a kamizelki zaczynały nasiąkać wodą. - Było tak gorąco, że modliliśmy się o ciemność, a kiedy robiło się ciemno, modliliśmy się o światło dzienne, ponieważ robiło się tak zimno, że szczękalibyśmy zębami - mówił BBC Cox.
Niektórzy nie mogli wytrzymać palącego pragnienia i zaczęli pić morską wodę. To jednak spowodowało, że szybko się odwodnili i zaczęli mieć halucynacje. Odłączali się od grup i płynęli w kierunku wyimaginowanych wysp czy statków ratunkowych, wtedy dopadały ich rekiny. "Ci, którzy oszaleli, ale rekiny zostawiły ich w spokoju, obracali się w wodzie i po prostu szli na dno. Inni stawali się agresywni lub ogarniała ich panika, przez co tonęli, czasami pociągając za sobą tych, którzy próbowali ich uspokoić" - opisywał Ballantyne w "Zabójczym rzemiośle".
2 sierpnia nad miejscem, w którym dryfowało setki marynarzy, przelatywał samolot marynarki wojennej. Nieświadomi tego, co się wydarzyło, piloci wezwali pomoc, a US Navy wysłała łódź, by ta zrzuciła rozbitkom tratwy, jedzenie i wodę, niezależnie od tego, kim są. Z niemal 900 ocalałych do momentu nadejścia ratunku przeżyło 316 osób.
Loel Dean Cox w rozmowie z BBC w 2013 roku wspominał, że po akcji ratunkowej spędził w szpitalu całe tygodnie. Wypadły mu włosy, paznokcie u rąk i nóg. Jak określił, był "marynowany" przez słońce i słoną wodę. - Śnię każdej nocy. Może nie w wodzie, ale… gorączkowo próbuję znaleźć moich kumpli - opowiadał. - Codziennie czuję niepokój - dodał.
Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych nie chciała przyznać się do błędu za największą katastrofę w swojej historii, dlatego znaleziono kozła ofiarnego. Odpowiedzialnością za tragedię obarczono kapitana statku komandora Charlesa McVaya - jednego z nielicznych, którym udało się przeżyć. W grudniu 1945 roku stanął on przed sądem wojennym, gdzie usłyszał zarzut "ściągnięcia zagrożenia na okręt poprzez rezygnację z zygzakowania" [manewr morski, który ma na celu naprzemiennie odchylanie kursu statku o 20-40 stopni od kursu zasadniczego, ma to utrudnić nieprzyjacielskim okrętom zajęcie pozycji do ataku i trafienie przy ewentualnym ostrzale - red.].
Co ciekawe, inny dowódca, który był przesłuchiwany w roli świadka, twierdził, że nawet ten manewr nie uchroniłby krążownika przed atakiem. Mimo to kapitana uznano za winnego i zdegradowano, po czym anulowano decyzję z powodu nieposzlakowanej opinii. Cztery lata po zakończeniu II wojny światowej odszedł w stan spoczynku. Latami otrzymywał jednak nienawistne listy i nie mógł sobie poradzić psychicznie z tym, co się stało. W 1968 roku odebrał sobie życie. W 2001 roku Kongres Stanów Zjednoczonych oczyścił go z zarzutów.